Podglądy

Powrót Taty

Prezydent Valdas Adamkus dowiódł swoim przykładem, że szef państwa, nawet w kryzysowej sytuacji, wcale nie musi urzędować w swoim pałacu. Z równym powodzeniem może rządzić krajem z innego państwa, a nawet kontynentu... Ba, z innej półkuli. Ot, chociażby z Meksyku. Cóż to bowiem za problem – takie zdalne sterowanie krajem – w dobie globalizacji, nowoczesnych technologii informacyjnych, w obliczu możliwości błyskawicznego porozumiewania się za pośrednictwem internetu, telefonii komórkowej, e-maili i różnych tam sms-ów.

Jednak pospólstwo (głównie dziennikarska hołota, a i niektórzy politycy) drze się wniebogłosy, że prezydent popełnił faux pas wyjeżdżając prawie na miesiąc z kraju, w którym akurat rozpętał się obrzydliwy skandal związany z kagebistowską przeszłością wysokich funkcjonariuszy państwowych. Chamscy żurnaliści przez cały okres urlopu nachodzili prezydenta telefonicznie zarówno w meksykańskim kurorcie Ixtapa, gdzie wypoczywał, jak i w rodzinnym (prawie) Chicago, gdzie, jak twierdzi, naradzał się z wysokimi urzędnikami amerykańskimi, czy ma jechać w maju do Moskwy. Po każdej takiej rozmowie produkowali na łamach mediów jadowite komentarze na temat prezydenckiej kanikuły, wyraźnie zazdroszcząc mu i meksykańskiego słońca, i wypitej tequili, a nawet głupiego piwa zwanego Cervezą. To złośliwi. Bardziej Adamkusowi przychylni uderzali w ton opuszczonych dziatek.

Tato nie wraca; ranki i wieczory

We łzach czekamy i trwodze;

Kagebistowskie czają się potwory

I nowe skandale w drodze.

Zarówno wśród rozełkanych jak i wśród pałających gniewem są tacy, którzy wybaczyli prezydentowi osierocenie na miesiąc bolejącego nad kagebistowską i innymi aferami narodu, ale nie mogą mu darować, że nie pojechał na inaugurację prezydenta Juszczenki oraz na uroczystości z okazji 60. rocznicy wyzwolenia hitlerowskiego obozu zagłady Auschwitz-Birkenau. Co gorsza, gdy wiele innych państw zorganizowało u siebie z tej okazji obchody Dnia Pamięci Holokaustu, Litwa rzecz całą bezczelnie zignorowała. I rzeczywiście, o co tyle zamieszania, skoro nasze państwo (jako jedyne) nie ma bladego pojęcia, ile osób z Litwy było więzionych w tym obozie. Ponoć litewscy Żydzi byli wywożeni głównie do Stutthofu. To wszystko wyjaśnia. Co nas obchodzi jakieś Auschwitz-Birkenau? Niech coś zorganizują w Sztutowie (Stutthofie), wówczas się może jakoś włączymy.

Tak czy inaczej, wszystko wskazywało na to, że prezydent po powrocie z urlopu będzie się musiał wytłumaczyć z pewnych rzeczy wobec ludu zżeranego zazdrością o trzytygodniowe byczenie się na słonku i moczenie stóp w ciepłym Pacyfiku. Na tę okoliczność już na lotnisku ostrzyła na niego kły zgraja dość obcesowo nastawionych żurnalistów. A on spłynął wreszcie z niebios na wileńskie lotnisko opalony, wypoczęty, odmłodniały i... mile zaskoczony takim zainteresowaniem mediów.

Obaczył prezydent, łzy radośnie leje,

I z samolotu wylata;

„Ha, jak się macie, co się u was dzieje?

Czyście tęskniły do taty?”

Przykro było patrzeć, jak te nieokrzesane ćwoki rzuciły się na swego bywałego w świecie prezydenta o niewłaściwie wybrany czas na urlop. A on na te pretensje odpowiadał z wdziękiem primadonny, nie bardzo pojmującej, o co tyle wrzasku. Bo przecież... „Obserwując polityczną sytuację, czy to z bliska, czy to zza Atlantyku, wygląda ona mniej więcej jednakowo. Różnica tylko w tym, jak ją oceniamy my sami i jak nas oceniają inni” – klarował zdębiałym ze zdumienia dziennikarzom. Ujawnił przy okazji zadziwiającą rzecz: „Należy przyznać, iż nami się interesują. Świat widzi i komentuje nasze słabe i mocne strony. Ze szczególną wrażliwością reaguje (na te słabe i mocne strony) nasze wychodźstwo, które niezwykle troszczy się o kwestie życia codziennego na Litwie”. No i czyż nie warto było wytrzymać miesiąc bez prezydenta, by się dowiedzieć tak istotnych i ważnych dla państwa i jego obywateli rzeczy. Chwałaż najwyższemu, że pojechał, zbadał jak to jest i przywiózł nam pokrzepiające wieści, że troskają się o nas wychodźcy, a świat nas widzi i komentuje.

Zarzuty na temat absencji w tak ważnym i trudnym dla państwa czasie prezydent odpierał jak wytrawny szermierz rapierem ciosy... zadawane siekierą. Że długo go nie było? Przecież pracował. „Żyjemy wszak w społeczeństwie informacyjnym. To nieważne, gdzie jesteś, obserwować wydarzenia, pozyskać informację można w każdej chwili – pouczał zebranych z arystokratyczną wyższością. – W ciągu całego urlopu miałem z Litwą łączność telefoniczną, za pośrednictwem poczty elektronicznej i faksu”.

Wałkowany o to, jak się czuł na urlopie, podczas gdy w kraju rozkwitał skandal związany z przynależnością wysokiej rangi państwowych funkcjonariuszy do grona rezerwistów KGB, Adamkus rzucił z lekkością: „Sądzę, że sytuacja tu nic się nie zmieniła w porównaniu z tą, jaka była”. Pytany po raz kolejny, czy wiedział o przeszłości ministra Valionisa, wyznał z dziecięcą szczerością: „Podczas mianowania go na urząd ministra, o przynależność do rezerwy KGB ani go nie pytano, ani o tym nie rozmawiano, ani nie przywiązywano do tego zbyt wielkiego znaczenia”. Jakież to urocze...

Odpieranie innych stawianych mu zarzutów też było rozbrajające. Okazało się, że nie pojechał na inaugurację prezydenta Ukrainy, bo wcześniej się w Kijowie naharował jak wół (można by z tego wnioskować, że elekcja Juszczenki to jego robota). „Moim celem było wykonać robotę – powiedział skromnie na temat swojej nieobecności na inauguracji. – Ja ją wykonałem, przyznano to na skalę międzynarodową”. On wykonał?... Hm, a prezydent Kwaśniewski to pewnie towarzyszył Adamkusowi w Kijowie (podczas negocjacji między zwaśnionymi stronami) w charakterze bagażowego czy garderobianej. Chwaląc się międzynarodowym uznaniem za „wykonanie roboty” nasz prezydent nie raczył o nim nawet wspomnieć, chociaż tajemnicą poliszynela jest fakt, że pomysł, inicjatywa i zaproszenie go do udziału w tych negocjacjach wypłynęły od prezydenta Polski. Zresztą z dalszej wypowiedzi Adamkusa wynikałoby, że jest wcieleniem skromności w porównaniu z Kwaśniewskim, który poleciał na zaprzysiężenie prezydenta Ukrainy zbierać honory. Nasz wzniósł się ponad takie samolubstwo i małostkowość. „Udział w paradzie (?), przyjmowanie gratulacji (?) – zrobił to poproszony i upoważniony przeze mnie przewodniczący Sejmu” – obwieścił wyniośle. A może nasz prezydent obraził się na Juszczenkę za to, że ten z pierwszą zagraniczną wizytą kopnął się nie do Brukseli bynajmniej, lecz do Moskwy. A pierwsza wizyta zawsze wyznacza kierunek polityki zagranicznej, jaką będzie preferował szef państwa za swojej kadencji. Można się było troszeczkę rozczarować, gdy Juszczenko, gęsto oklejony etykietkami prozachodniego i prounijnego demokraty, zaraz po wyborach pognał na Kreml „odwracać kartę w nadszarpniętych stosunkach z Moskwą”. Skonsternowane zachodnie media określiły, że uczynił to „w geście dobrej woli”. W rzeczy samej wyglądało to jak czołobitna wobec cara Wszechrosji.

„Należy odwrócić kartę, która nie była zapisana w najlepszy sposób i nie jest warta istnienia w naszych kontaktach strategicznych” – wytłumaczył się Juszczenko wobec narodu przed odlotem do Moskwy. Dodał jeszcze, że jak miliony Ukraińców ma świadomość, że „Rosja jest wielkim krajem, bezpośrednim sąsiadem Ukrainy” oraz, że „chodzi o to, aby zawsze żyć z nim w pokoju i zgodzie”. W wywiadzie dla rosyjskiego dziennika Izwiestija posunął się jeszcze dalej: „Jeśli myślisz o interesach Ukrainy, to trzeba sobie przyswoić raz na zawsze: Rosja jest twoim partnerem”. Ot tak, szanowni stronnicy prozachodniego Juszczenki, którzy desperacko go popierając już widzieli, jak to Ukraina wtulona w objęcia Unii Europejskiej pokazuje Rosji, gdzie ta ją może pocałować.

Władimir Putin, który otwarcie popierał Janukowycza, trochę się dąsał, ale wybaczył Juszczence jego przedwyborcze prozachodnie amory i wyraził nadzieję, „że z nowymi władzami w Kijowie Kreml będzie miał równie bliskie stosunki” jak z poprzednimi. Moim zdaniem, „etim wsio skazano”. Chłopaki się dogadały.

Ale to ich sprawa. Niech żyją długo i szczęśliwie w zgodzie i miłości. To obcy prezydenci i niech się o nich martwią ich narody. My wracajmy do naszego oraz do pretensji, jakimi go powitano po powrocie na ojczyzny łono. Chociażby o to, że nie pojechał na uroczystości z okazji 60. rocznicy wyzwolenia hitlerowskiego obozu zagłady Auschwitz-Birkenau. Adamkus na ten zarzut odparował, że przecież wysłał tam premiera Brazauskasa. Poza tym, czy to była ostatnia tego typu uroczystość? Za kadencji Adamkusa takich „imprezek” nie zabraknie. Ot, chociażby zaplanowane na połowę marca otwarcie w Izraelu nowego muzeum ofiar holokaustu, w którym nasz prezydent zamierza wziąć udział. I tu, i tam chodzi wszak o zagładę hitlerowskich ofiar, więc co to za różnica, gdzie uczci ich pamięć? W dodatku w Izraelu jest cieplej niż w Oświęcimiu, klimat bardziej zbliżony do meksykańskiego. Podpowiem, że w tym samym okresie jest więcej alternatywnych dla obchodów w Auschwitz-Birkenau imprez. Na przykład karnawał w Rio de Janeiro czy też mniej u nas znany, ale odbywający się nieco bliżej nadreński Karneval w Niemczech (z pochodami przebierańców, tańcami i śpiewami oraz występami satyryków), którego apogeum trwa od tłustego czwartku do ostatków.

Przyznam jednak, że naszemu prezydentowi ostatnio nie ostatki w głowie. Od ponad dwóch miesięcy nijak nie może podjąć decyzji, czy przyjąć zaproszenie prezydenta Rosji Władimira Putina do udziału w uroczystościach z okazji 60. rocznicy zwycięstwa nad Niemcami faszystowskimi, które się odbędą w Moskwie 9 maja. Rozsądek i dobre wychowanie podpowiadają „jedź!”, sumienie obywatelskie i konserwatyści sączą „zostań”, bo „wyrazisz w ten sposób aprobatę dla sowieckiej okupacji i przestępstw totalitarnego komunizmu”. Tymczasem, Putin, jak twierdzi przywódca konserwatystów Andrius Kubilius, szczególnie perfidnie uwodzi przywódców krajów bałtyckich, by zwabić ich do Moskwy. Jak ten wąż z piekła rodem kusi głowę naszego państwa:

Daj się namówić czułym wyrazem,

Porzuć wzdychania, uzbrój się

w męstwo,

Do mnie tu, do mnie, tu będziem razem

Świętować w wojnie zwycięstwo.

Prezydent więc walczy z pokusą, bije się z myślami, nadstawia ucha to w stronę ofiar stalinizmu, to w stronę tych, którzy, jak premier Brazauskas, łagodnie sugerują, że może warto pojechać, bo w Moskwie zbierze się tego dnia praktycznie cała Europa, szefowie pięćdziesięciu czterech państw, „z których wiele również padło ofiarą stalinizmu i sowieckiego reżimu”.

Do tego doszedł jeszcze chuligański wybryk prezydenta Łotwy Vairy Vike-Freibergi, która samodzielnie podjęła decyzję o udziale w moskiewskich uroczystościach i która na zarzuty litewskiej opozycji o zdradzie jedności trzech bałtyckich krajów odcięła: „nie jesteśmy syjamskimi trojaczkami”. Może należy do tych, którzy rozumieją, że to, co się działo po wojnie, nie przekreśla wkładu narodu rosyjskiego w zwycięstwo nad faszyzmem; że szeregowi żołnierze zwyciężyli tę wojnę nie dzięki, a wbrew Stalinowi, który zresztą naród rosyjski eksterminował na równi z innymi.

Tak czy owak Adamkus trwa w bolesnym rozdarciu z innych powodów. Nie ukrywa, że jako Litwin-patriota na pewno by do Moskwy nie pojechał, ale musi kierować się dobrem obywateli Litwy, „gdyż nie wiadomo, jak na naszą tę czy inną reakcję zareagują ci, w rękach których jest moc”. Pewnie Rosja wypowie nam wojnę, jeżeli Putin nie ujrzy naszego prezydenta na majowych obchodach. Cóż za rozbrajający egocentryzm? Tak naprawdę Rosja tylko wtedy Litwę i dostrzega, gdy ktoś od nas napluje jej na nogawki. A nasz tato, choć organizm ma ponoć o 20 lat młodszy niż wskazują lata, wyraźnie ugina się pod ciężarem władzy. Może niechby już stale rządził z tego dalekiego Meksyku, skoro lepiej mu to służy niż pobyt w kraju.

Lucyna Dowdo

Wstecz