Zauroczona tańcem

Marzena Grydź: lat 32, stan cywilny – panna; wykształcenie uniwersyteckie; magister pedagogiki wczesnoszkolnej; wykonywany zawód – nauczycielka klas początkowych, kierownik dziecięcego zespołu „Sto uśmiechów”; zainteresowania – taniec; rysopis…; cechy szczególne… itp.

Kiedy patrzę na jej zgrabną sylwetkę w modnych dżinsach i ob-cisłym sweterku, romantycznie opadające na ramiona blond włosy, które co chwila odgarnia z twarzy plastycznym ruchem, mogę domyślić się w niej tancerki, nawet kierowniczki zespołu… Ale że to już starszy nauczyciel o włos od metodyka, a może i eksperta, w to naprawdę trudno uwierzyć. Mogę się jednak o tym naocznie przekonać w jej małym królestwie – pracowni klasy trzeciej w Wileńskim Gimnazjum im. A. Mickiewicza.

Ale zaraz... zacznijmy od zrodzenia się tych dwóch pasji jej życia: dzieci i tańca – tańca i dzieci (mam duże wątpliwości – jak i sama Marzena – co ustawić na pierwszym miejscu). Chociaż... już po kilkunastu minutach wstępnej rozmowy chyba wiem: na pierwszym miejscu jest niezapomniana nauczycielka klas początkowych z Czarnego Boru, pani Krystyna Subotkiewicz. To ona (chociaż mama i śp. tato to pedagodzy) stała się dla Marzeny wzorem nauczyciela i los chciał, że to właśnie ona nauczyła ją tańczyć krakowiaka. Pierwszy krakowiak w czarnoborskiej szkole – pamięta go ze szczegółami do dziś: w pożyczonych strojach, za przykładem „Wilenki”, która pewnego dnia wypełniła ich małą starą szkółkę feerią barw ludowych strojów i melodii, stawiali pierwsze kroki taneczne... Od tego dnia śnił się jej taniec... Na koncertach „Wilii”, których jej rodzina nigdy nie opuszczała (mama śpiewała kiedyś w zespole), wskazywała scenę i mówiła cichutko: ja tam będę tańczyła.

I zatańczyła, prawda dopiero jako uczennica klasy dziesiątej, kiedy to z Czarnego Boru, po ukończeniu podstawówki, przeniosła się wraz z trzema koleżankami do Wileńskiej Szkoły Średniej nr 11. Szkoła czarnoborska została we wspomnieniach jako oaza spokoju, serdeczności, nieomalże domu rodzinnego. Ich klasa liczyła 9 osób, więc nauka polegała w bliskim kontakcie z nauczycielem. Stosunki były bliskie i serdeczne... Uczyli się nie tylko przedmiotów... Dziś mówi się dużo o ekologii, zintegrowanym nauczaniu... Kiedy była w klasach początkowych takich słów nie używano. Po prostu pani Krystyna mówiła, że np. lekcji nie będzie, pójdą do lasu (las i Czarny Bór – to przecież nieodłączna całość)... Dziś rozumie, że lekcja była – uczyli się poznawania świata i obcowania z przyrodą. Jeszcze o ekologii: do obowiązków paru uczniów należało sprzątanie przystanka autobusowego... Minęło ćwierćwiecze, lecz nie może siebie wyobrazić rzucającej skasowany bilet byle gdzie. Dziś, po studiach na wydziale pedagogiki i psychologii na Lubelskim UMSC, Marzena doskonale rozumie, jak mądrze i ukierunkowanie pracowała z nimi ich pierwsza nauczycielka.

„Wilia” od pierwszej wrześniowej środy (początek „sezonu” zespołu), kiedy to jako dziesiątoklasistka przestąpiła próg ówczesnego Pałacu Związków Zawodowych, stała się dla niej magicznym światem. To nic, że nie była w pierwszym składzie. Musiała przecież tak wielu rzeczy się nauczyć, no i swoje wystać przy drążku. Wiele koleżanek i kolegów miało za sobą studia taneczne, dziecięce zespoły, ona dopiero wszystkiego się uczyła. Chyba miała do tego powołanie... Chociaż bardziej wierzyła w sukces osiągnięty dzięki pracowitości i przeogromnej chęci zatańczenia na scenie w pierwszym składzie. Miała szczęście, tańce w „Wilii” prowadziła wówczas pani Zofia Gulewicz. Jej takt, spokój, a zarazem bezkompromisowe wymaganie perfekcyjnego wykonania każdego kroku, z zauroczonych tańcem dziewcząt i chłopców robiły naprawdę dobrych tancerzy. Był taniec, byli mili koledzy, których łączyła miłość do sztuki, folkloru ojczystego, polskości... Chociaż o niej nikt głośno nie mówił, jednak wspólnota ducha istniała w zespole bezspornie. Marzena pieczołowity stosunek do wszystkiego co ojczyste i drogie wyniosła z domu (jej rodzeństwo – bliźniaki Danusia i Zbyszko, to „ofiary” literackiej pasji mamy), jednak „Wilia”, poprzez tak ukochany taniec, nauczyła ją jeszcze bardziej cenić rodzimą kulturę.

To jej tańczenie nie było wcale takie łatwe: dom w Wojdatach, szkoła w Wilnie, matura i upragnione próby nadawały życiu nastolatki sprinterskiego tempa. Do mety doszła zwycięsko. Maturę zdała na celująco i tylko poszczególne czwórki w poprzednich trymestrach zadecydowały o tym, że dostała srebrny, a nie złoty medal. Zdobyła go w dość ostrej konkurencji: po cichej i rodzinnej szkole w Czarnym Borze, „mickiewiczówka” była dla niej i koleżanek prawdziwym tyglem: zbiorowa ponad trzydziestoosobowa klasa, nowi nauczyciele. Tu nie było tak, jak w poprzedniej szkole, że klasa – to jedna paczka. W ciągu trzech lat nauki nawet nie próbowała zbliżyć się czy zaprzyjaźnić z większością kolegów, tylko z najbliżej siedzącymi nawiązała luźne przyjaźnie. Najbliższymi przyjaciółkami pozostały koleżanki ze szkoły podstawowej.

O tym, że chce zostać nauczycielką, Marzena wiedziała bodajże od pierwszych dni w szkole. To, że chce uczyć małe dzieci, zrozumiała już w klasach starszych (obserwując i porównując nauczycieli, ich styl pracy, jeszcze jako uczennica poczyniła dla siebie wniosek, że to pierwszy nauczyciel jest dla dziecka najważniejszy. Oczywiście, miała konkretny wzorzec przed oczyma – panią Krystynę). Nie przeżywała więc rozterki większości maturzystów, co ze sobą począć. Rodzice, choć próbowali zwrócić jej uwagę na prestiżowe w tamtych latach kierunki – np. medycynę – jednak nie „piłowali”. Tłumaczyli, że powinna widzieć na ich przykładzie jak niełatwym i niepopłatnym jest zawód pedagoga. Ona z kolei mówiła im, że może by tak spróbowali porzucić te swoje szkoły i też czegoś poszukać... Na tym dyskusja o wyborze zawodu się kończyła. Wileński Uniwersytet Pedagogiczny nazywała w myślach swoją uczelnią, ilekroć mijała ten ponurawy postsowiecki gmach.

Koniec lat 80. był dla naszych maturzystów znamienny tym, że mieli możność po raz pierwszy w powojennej historii udać się na studia do Polski. O rok starsi koledzy Marzeny już wyruszyli na podbój Macierzy. I chociaż wielu przyjaciół radziło pomyśleć o studiach poza Litwą, odrzucała taką możliwość z jednej prostej przyczyny: tam nie było „Wilii”, więc i tańczenia. A bez stania przy drążku i łapania oddechu na scenie nie mogła już sobie życia wyobrazić. Traf chciał, że na zaproszenie „Wilii” przyjechał do Wilna studencki zespół tańca ludowego UMSC w Lublinie. Ich młodością, urokiem i mistrzostwem byli wiliowcy zauroczeni. I wtedy sobie pomyślała: o, mogłabym studiować w Lublinie, bo w takim zespole to bym chciała tańczyć. I chociaż Lublin jest bardziej odległy od Wilna niż Warszawa, a nawet Kraków ze swoimi prestiżowymi uczelniami, marzyła już tylko o Lublinie, pedagogice wczesnoszkolnej i wspaniałym zespole pana Leszczyńskiego.

Marzenia się spełniły: została studentką UMSC i członkinią zespołu tańca ludowego. Musiała włożyć po dwakroć, trzykroć więcej wysiłku niż koledzy – artyści, bo miała jakże krótką, choć wcale nie pospolitą szkołę tańca. Została przyjęta do jednej z czterech grup przygotowawczych (na pocieszenie – nie do początkującej). Po trzech latach była już w składzie „wyjazdowym”. Taniec dawał całkowite upojenie. Zwiedziła: Niemcy, Węgry, Czechy, Grecję, Egipt... Udziały w międzynarodowych festiwalach, konkursach dawały możność poznać ludzi nieomalże z całego świata i te kontakty owocują do dziś. Trochę cierpiały na tym studia, no bo próby, koncerty, wyjazdy... Na dodatek uczęszczała do trzyletniego studium choreograficznego. Starała się opuszczone nadrobić. Nie przychodziło jej to trudno, bo w Lublinie znalazła prawdziwych fanatyków swoich dyscyplin i dziś uważa, że miała niezmierne szczęście mogąc studiować na wydziale pedagogiki i psychologii pedagogikę wczesnoszkolną. Dziś czasami koledzy się dziwią, skąd ma tak doskonałe rozeznanie w wielu kwestiach dotyczących metod nauczania czy psychologii dzieci. Marzena wie, że to zawdzięcza stylowi nauczania na UMSC. Niewątpliwie wielką rolę odegrały w tym praktyki pedagogiczne, zajęcia praktyczne, kontakty z poszczególnymi klasami i szkołami, obserwacja uczniów. Kiedy porównuje swoje doświadczenie z lat studenckich z tym, co koleżanki opowiadają o litewskich uczelniach, jest wdzięczna losowi (w osobie pana Leszczyńskiego, który to swoim zespołem zwabił ją do UMSC) za studia w Macierzy. Przedłużyła nawet sobie studia o pół roku, by móc jeszcze i jeszcze nacieszyć się tańcem... Aż w pewnej chwili poczuła, że próby nie są już tak oczekiwane, coś nuży, zjawia się uczucie przesytu. Postanowiła „zatrzymać się w tańcu” i... wyjechała do Wilna.

Był marzec 1996 roku. Rok szkolny już przekroczył półmetek, więc wcale nie planowała podjęcia pracy, miała sobie odpocząć, porozglądać się do września. Stało się inaczej – po kilku dosłownie dniach podjęła pracę w swojej byłej szkole im. A. Mickiewicza jako nauczycielka klasy III. Od września miała czwartą, znów jako zastępstwo... I wreszcie dostała „swoje” dzieci. Teraz jest na półmetku swojej drugiej małej promocji. To praca z dwiema kolejnymi pierwszymi klasami zmusiła Marzenę Grydź do przeanalizowania (krytycznego) metodyki i treści nauczania języka ojczystego pierwszoklasistów. Wydawało się jej, że – paradoks – istniejący podręcznik przeczył wszystkim tym zasadom, których przestrzegania uczono na studiach. (Warto odnotować, że ośrodek nauczania początkowego w Lublinie jest wielce liczącą się placówką). Nieraz wyrażała głośno krytyczne uwagi na ten temat. Aż ktoś rzucił: to napisz sama podręcznik. Rzucona replika doczekała się zmaterializowania: ministerstwo oświaty (konkretnie st. specjalista Alicja Barbara Kosinskiene) zaproponowało młodej nauczycielce podjąć się pracy nad ułożeniem podręcznika dla klasy I.

Urlopu twórczego nie mogła dostać. Więc dwa lata – tyle czasu zajęła jej ta praca – życie kręciło się na najwyższych obrotach. Niestety, ucierpiał na tym taniec – musiała rozstać się z „Wilią”, do której po latach studiów powróciła. Tym razem zwyciężyły dzieci – uważa, że musiała im dać to, co jest dziś najlepsze z zakresu metodyki, języka, literatury, wiedzy o świecie. To, czym sama była wypełniona w ciągu pięciu lat studiów. W wyniku powstały „Magiczne literki”: trzy książki – „Jesień”, „Zima”, „Wiosna” (jakże pięknie ilustrowane, w laminowanych cienkich okładkach, wprost proszące się o wzięcie do rąk), cztery zeszyty do ćwiczeń i „Książka dla nauczyciela” (jest już w wydawnictwie). Jest to zbiór tematyczny lekcji, gdzie nauczyciel znajdzie wszystko, czego potrzebuje do pracy nad przerabianym tematem: zagadki, piosenki, ilustracje, teksty, tematy pogadanek... Będąc na praktykach w Polsce widziała, jak tam ułatwiona jest praca nauczyciela, właśnie dzięki tego typu wydaniom. U nas pod tym względem panuje średniowiecze, kiedy to nauczyciel (o ile ma chęć i ambicje) poświęca cały swój wolny czas na szukanie materiału pomocniczego, zamiast doskonalić się zawodowo, samorealizować.

„Sto uśmiechów” – rzucam hasło i widzę, jak poważna twarz pani nauczycielki rozpromienia się... „Dbając o ścisłość należy udokładnić – tych uśmiechów jest 126” – wyjaśnia kierowniczka zespołu. I już słyszę opowiadanie o tym, jak to dopiero przestąpiwszy progi szkoły doczekała się niby prośby, niby rozkazu dyrektora, że może by coś ze szkolnym zespołem zrobiła. (W „mickiewiczówce” istniał zespół „Wilnianka”, który jakoś nie potrafił tak się rozwinąć jak „Wilenka” czy „Świtezianka”). Wiedząc, że w ludowym stylu trudno będzie prześcignąć już istniejące zespoły (być kopią wcale nie miała zamiaru), nowa kierowniczka zrobiła stawkę na repertuar dziecięco-nastolatkowy, zachowując też tańce ludowe. Wynik przeszedł jej najśmielsze oczekiwania. Na pierwszą próbę stawiło się 80 dzieci. Była zakłopotana, ale myślała sobie, że z takiej masy co najmniej połowa odpadnie samoistnie, ponadto zrobi przegląd, no i będzie miała tych artystów w sam raz. Niestety (a może jednak na szczęście), po pierwszych eliminacjach musiała zostawić 60 osób. Jak zmieścić tyle dzieci na scenie, utworzyć z nich pary, co robić z takim tłumem – oto pytania, które nie dawały jej spokoju ani w szkole, ani w domu. Szukała rozmaitych rozwiązań, ale twardo wiedziała, że dzieciom nie potrafi powiedzieć: jest was za dużo. Może pamiętała jeszcze o tym, jak sama w dzieciństwie marzyła o tańczeniu.

No i miała zespół, w którym było po 15 par – w parze tańczyły najbardziej uzdolnione dzieci – w dwóch grupach oraz 20 dzieci, z którymi postanowiła robić coś w rodzaju tańczonych obrazków. Zaczęła się praca: poszukiwanie repertuaru, szycie strojów, układanie scenariuszy, by wszystko to, co działo się na scenie ująć w całość. Do pracy na rzecz zespołu zaangażowała całą rodzinę: śp. tato pełnił rolę kierowcy, kiedy wyruszała na zakup materiałów wczesnym rankiem na targ w Gariunai lub musiała przewieźć stroje już gotowe, mama szyła wszystko, co ktoś z rodziców zapomniał lub nie potrafił wykonać; siostra (młodsza o 5 lat) Danusia – też po kursie choreografii, ale po studiach ekonomicznych – stała się generatorem pomysłów, brat Zbyszek pomagał w tym, co w danej chwili było do roboty (m. in. były tancerz „Wilii”, z zawodu ekonomista) – dom stał się kwaterą główną zespołu. Miała szczęście, że trafił się jej Jerzy Krupiczowicz, który wziął na swe męskie barki pracę z kapelą oraz troskę o podkłady muzyczne. W wirze pracy ani się obejrzała, jak zespół wzbogacał i doskonalił repertuar, zdobywał rzęsiste brawa, był zapraszany na koncerty i festiwale, też zagraniczne... Dziś w siedmiu grupach tańczy 126 dzieciaków od klasy III i nastolatków, nawet maturzystów. Poszczególni artyści mają po pięć strojów. Repertuar dziecięcy, wykonywany w szybkim tempie sprawia dzieciom wiele radości i staje się nie pracą, ale fajną zabawą... Prawda, musi przyznać, że taki kolos przerasta jej siły. Nie, pomysłów, idei i zapału jej nie brak, po prostu sił fizycznych i godzin jednej doby nie wystarcza już, by wszystko zrobić perfekcyjnie, tak jak zostało zamierzone i wymarzone... Tak, jak tego wymagała śp. pani Zofia Gulewicz, pan Leszczyński. Dzieciaki chcą wyjazdów, koncertów, a na to potrzebne są pieniądze, niestety, sponsorzy nie walą drzwiami i oknami. Zagraniczne wojaże w zasadzie organizuje korzystając z dawnych kontaktów. Prawda, pieniądze na nie mają łożyć rodzice, taka jest rzeczywistość. By zdobyć nawet nie pieniądze, a jedynie zaproszenie, trzeba się z ludźmi kontaktować, poświęcić im swój czas. Czasami zazdrości kierownikom-mężczyznom, im dogadać się zawsze jest łatwiej, podczas męskich kolacji... Myśli o wychowaniu pomocy do prowadzenia zespołu, już parę dziewcząt ubiegłego lata brało udział w kursie choreograficznym...

Ma ogromną satysfakcję z tego co robi, lubi to życie na wysokich obrotach, ma mnóstwo pomysłów i planów... A kiedy pytam o osobiste marzenia, słyszę w odpowiedzi: rodzina, własne dzieci. Bardzo cenię sobie rodzinę i dla niej gotowam wszystko to, czym żyję dziś, zostawić... I zaraz dodaje: na jakiś czas, może lata trzy. Prawda, zespołu zostawić nie można. No więc, z rodziną by na próby chodziła...

Janina Lisiewicz

Wstecz