Portrety
Szczęśliwa kobieta
Irena Litwinowicz – czterdziestolatka; stan cywilny – mężatka; wykształcenie – wyższe, reżyser teatralny; wykonywany zawód – kierownik teatru amatorskiego Polski Teatr w Wilnie; radna samorządu Wilna; zainteresowania – teatr; rysopis…; cechy szczególne… itp.
Kiedy po paru naszych spotkaniach-pogawędkach staram się wydobyć z Ireny Litwinowicz coś w rodzaju oceny, podsumowania jej życia, po pewnej pauzie słyszę jakże proste - a tak wiele znaczące słowa wypowiedziane z determinacją: jestem szczęśliwą kobietą. Jak budowała swoje szczęście i jakie treści w nie wkłada: ślepy los czy ukierunkowane dążenie do celu jest gwarancją życiowego sukcesu? – trudno dać jednoznaczną odpowiedź.
Jest dzieckiem z wileńskiej starówki. Sceneria dzieciństwa: dom przy dawnej ulicy Biržu, podwórka, podwóreczka łączące się ze sobą, zaglądające do siebie okna sąsiadów. I ta dziwna wspólnota ludzi dzielących ze sobą radości i troski: wiedziało się nie tylko, kto się urodził, zachorował czy zmarł, ale też co gotuje się na obiad u sąsiadów, kto ma problemy w rodzinie, a kto jest zakochany. Razem spędzało się na podwórkach dnie i wieczory, razem jechało się nad rzekę czy jezioro (pamięta doskonale, jak ojciec do kosza motocykla dosłownie układał dzieci z podwórka i jechali się kąpać). Irena pierwszy raz była nad morzem też nie z rodzicami, lecz z rodziną koleżanki. Tak się tu żyło. Starówka pobudzała fantazję: tak łatwo w tej scenerii można było siebie wyobrazić w dowolnej roli… Tu po raz pierwszy wystawiała z dziećmi z ulicy przedstawienie kukiełkowe: drewniane schody prowadzące na piętro, zakończone galeryjką, były wymarzoną sceną.
Dziś nie jest pewna czy to od tamtych kukiełek zrodziła się w niej chęć grania na scenie. Kierować nimi nauczyła ją – rozkochana w teatrzykach kukiełkowych – pierwsza wychowawczyni, mocno już starsza pani Popieliene (byli jej ostatnią klasą przed wyjściem na emeryturę). Raczej podejrzewa, że teatralnego bakcyla złapała dzięki swojemu zamiłowaniu do fantazjowania, modelowania sytuacji i przeżywania ich w wyobraźni, jak też dzięki dziecięcej aktywności, której nie mogła wyczerpać ani praca pozaklasowa, ani zabawy na podwórku. Uczęszczała jeszcze do działającej przy starostwie świetlicy, tam realizowała swoje artystyczne marzenia.
Dom przy ulicy Biržu, szkoła średnia na Krupniczej (nr 11, dziś gimnazjum im. A. Mickiewicza) – Pałac Kultury Kolejarzy wprost musiał się znaleźć w jej życiorysie, bo przecież tam był t e a t r. I tak się stało. Od roku 1970 (dopiero gdy napisałam tę datę, uświadomiłam sobie, że bieżącego roku mija 35 lat, odkąd Irena przestąpiła progi Polskiego Teatru) aż do pewnego dnia, kiedy to wróciwszy z kolejnych gościnnych występów teatru nie znalazła (dosłownie) przy swojej ulicy Domu (został wyburzony w ciągu paru dni, chociaż, odkąd pamięta, zawsze był w stanie „awaryjnym”), życie jej obracało się w tym zaczarowanym trójkącie. Do teatru przyszła we wrześniu, po przeczytaniu w ówczesnym „Czerwonym Sztandarze” ogłoszenia, że teatr przy Pałacu Kultury Kolejarzy zaprasza młodocianych aktorów. Poszła tam z koleżanką i już 27 grudnia zagrały kuchcików w premierowym przedstawieniu „Doktorka Muchomorka”.
Zadomowiła się w tym teatrze na dobre, nie opuszczała żadnej próby, z których wychodziła jako ostatnia – wszystko ją ciekawiło. Lubiła nie tylko grać, lubiła tu być. Teatr nie przeszkadzał jej ani w nauce, ani w miłości. Doskonale dopełniał jej naturę: nieśmiała, skromna dziewczyna mogła na scenie być kimś zupełnie innym niż na co dzień. Po latach zrozumiała, że wielu ludzi właśnie po to przychodzi do teatru amatorskiego.
Teatr to też koledzy i niezrównana pani Irena Rymowicz. Uczyli się tu nie tylko grać, uczyli się przyjaźnić, uczyli się żyć… Koledzy mieli swój udział w jej losie, którzy przyszli do Kolejarzy z wydziału prawa UW. Byli inteligentni i swą erudycją oraz nastawieniem do życia imponowali młodzieży szkolnej. Tak oto teatr zyskał konkurenta – prawo. Będąc w klasie maturalnej przeżywała iście hamletowskie rozterki: aktorstwo wybrać jako zawód czy też oddać pierwszeństwo prawu, dla teatru pozostawiając dotychczasowe miejsce. Oto było pytanie, które zadawała nie tylko sobie, radziła się też bliskich. Rodzina, a i sama pani Rymowicz, radziła zawodowego aktorstwa nie traktować poważnie. Pani Irena zawsze mówiła: aktorów (szeregowych) są tysiące, znanych – jednostki. Czy warto więc poświęcać swe życie dla marnej roli statysty w masowych scenach. Trudno było przekonać do tego osiemnastolatkę, która w owym czasie spróbowała już nawet kina: grała w scenach masowych, a raz nawet miała rolę mówioną. Traf chciał, że studio filmowe im. Dowżenki w Litewskiej Wytwórni Filmowej kręciło film i jedna z bohaterek nagle zachorowała. Irena dostała więc rolę ideowej komsomołki, która wygłosić miała płomienne przemówienie. Akurat w roku jej matury kompletowano w Wileńskim Konserwatorium rosyjską grupę… Miała szanse. Nie skorzystała. Usłuchała rady gościa z Polski, dość słynnego aktora: lepiej być gwiazdą w teatrze amatorskim, niż statystką w zawodowym.
Na prawo dostała się za drugim podejściem. Podjęła pracę w milicji, m. in. pełniła dyżury w ówczesnej siedzibie radia i telewizji i mogła z bliska się przyjrzeć wielu litewskim gwiazdom. Niestety, na trzecim roku została skreślona z listy studentów. Przyczyna – banalna: miała jeden „ogon” z drugiego roku. Co prawda na studiach wieczorowych były i takie osoby, co z zadłużeniami studiowały po 7 i więcej lat, ale traf chciał, że akurat w tym roku na uniwersytet przyjechała komisja z Moskwy i… „zrobiła z tym porządek”. W taki oto biurokratyczny sposób została zwrócona na łono teatru. W latach 60. – 70. Polski Teatr działający przy Klubie Kolejarzy mógł liczyć na parę opłacanych etatów, pieniądze delegacyjne, bezpłatny przejazd dla aktorów podczas wojaży. Została więc etatowym pracownikiem teatru, pomocnikiem pani Ireny Rymowicz i mogła ją odciążyć od wielu drobnych spraw, tak bardzo utrudniających pracę kierownika artystycznego. Zresztą pani Rymowicz była człowiekiem mądrym i przezornym, rozumiała, że musi przygotować sobie zastępstwo. Tak Irena Litwinowicz stopniowo uczyła się współkierowania teatrem. A w roku 1987 podjęła studia korespondencyjne w Leningradzkim Instytucie Kultury na kierunku reżyserii.
Chociaż od wstępnych egzaminów minęło nieomal 20 lat, doskonale pamięta każdy szczegół.
Na pomyślny przebieg egzaminów, bez wątpienia, miały wpływ dwie okoliczności: to, że była Polką oraz to, że rola jednej z bohaterek sztuki Majakowskiego, którą miała zagrać przed komisją, była przez nią grana w Wilnie. Z rolą więc praktycznie było przesądzone, natomiast kwestia profitów wynikających z jej polskości wymaga niedużego wyjaśnienia. Otóż jeden z członków komisji – reżyser Pietrow – był dosłownie zakochany we wszystkim co polskie. Już na wstępie zwrócił uwagę na jej imię, które nie było pisane z rosyjska „Irina” tylko „Irena” i w ten sposób odkrył w niej Polkę i… oczywiście, z miejsca obdarzył sympatią. W wyniku została jedną z 10 osób w jego grupie (kurs składał się z 30 osób podzielonych na trzy grupy). Miała szczęście, bo pracowało się z nim w ten sposób, że po wysłuchaniu teorii, trzeba było brać się do realizacji spektakli. Na praktyce uczyli się i reżyserii, i gry. Ponadto jako „żywa i prawdziwa Polka” była niezwykle mile witana w jego rodzinie, z którą się wielce zaprzyjaźniła i kontakty podtrzymuje do dziś. Mistrz Pietrow starał się też wprowadzać ją do domów swoich przyjaciół – rodowitych mieszkańców miasta nad Newą. Tam poznawała prawdziwą rosyjską inteligencję, która w owych czasach żyjąc niezwykle skromnie, jakże ogromną rolę przywiązywała do rodzinnych pamiątek i intelektualnych rozmów przy piciu „cziaju w prikusku s sacharom”. (Miała szczęście w latach 90. zanurzyć się w podobną atmosferę w Krakowie, będąc na stażu w szkole teatralnej, gdzie poznała i mogła obcować z takimi gwiazdami polskiej sceny jak Jerzy Stuhr i Jerzy Trela). Lata studiów w ówczesnym Leningradzie były dla niej latami poznawania prawdziwego teatru, formowania wartości. To tu usłyszała i przyjęła za pewnik twierdzenie mistrza Stanisławskiego, że należy kochać nie siebie w teatrze, tylko teatr w sobie. Właśnie z takim nastawieniem wracała po studiach do swego Wilna i swego Teatru.
Był rok 1991 i na budującej od nowa swą niepodległość Litwie dla kultury nastały nie najlepsze czasy. Pałac Kultury Kolejarzy już nie był w stanie utrzymywać teatru. Zarówno próby jak i przedstawienia odbywały się w nieogrzewanych pokojach i salach, niszczały dekoracje i stroje. Pracowali zziębnięci, pracowali przy świecach… Pani Irena Rymowicz od 1993 roku zrezygnowała z roli kierownika i była z nimi już tylko w roli reżysera, doradcy, konsultanta. Irena Litwinowicz wzięła wówczas na swe wątłe barki odpowiedzialność za istnienie Teatru. Teatru, którego symbolem była Irena Rymowicz. Jak wiele dla nich znaczyła zrozumieli tak naprawdę, gdy pani Irena odeszła na zawsze.
Kiedy w wyniku całkowitej dewastacji pomieszczeń byłego Pałacu Kolejarzy omal nie stracili całego swego skromnego dobytku, postanowili szukać innej przystani. Na pomoc przyszedł dyrektor Czesław Dawidowicz z „jedenastki”. W zamian za przygarnięcie poprosił o zorganizowanie teatru szkolnego. Tak powstała „Wesoła Gromada”.
Odchodząc od tematu „chudych lat” w teatrze, proszę Irenę o przypomnienie ulubionych ról, wyróżniających się spektakli. Jak się okazuje, każda rola jest na swój sposób miła i droga, bo przecież w każdej zostawiała cząstkę siebie. Może bardziej niż pozostałe lubi postacie wykreowane w spektaklach „Zagłoba swatem”, „Mirandolinie”… Jej praca dyplomowa – to jednoaktówka Sarojana „Hej, ktokolwiek”. Dlaczego właśnie ta sztuka? Irena zdradza sekret tego wyboru. Owszem, każdy reżyser ma swoje marzenia i ambicje, ale kiedy bierze coś na warsztat, koniecznie musi realnie ocenić swój „stan posiadania” – liczbę aktorów, ich płeć i wiek (bo chociaż teatr to udawanie, osobiście nie lubi sytuacji, gdy młokos gra staruszka i odwrotnie). Chodziło więc o to, że w tym czasie mogła liczyć na kilkoro aktorów, bo inni byli już zajęci w przygotowywanym przedstawieniu. Następnie robiła samodzielnie (pod bacznym okiem pani Ireny) powtórkę „Pana Jowialskiego”.
W roku 1995, na jubileusz 30-lecia Teatru wystawiała „Grube ryby” Bałuckiego. Traf chciał, że na premierze był obecny reżyser z Warszawy i pod wrażeniem wyśmienitej gry „amatorów” zaprosił ich do obejrzenia tegoż spektaklu na warszawskiej scenie. Pojechali. Nie byli skromni: własny spektakl bardziej im się podobał. Mają nadzieję, że i zachwycony reżyser nie był wobec jubilatów tylko kurtuazyjny – wileńska wersja Bałuckiego była bardziej żywa, jaskrawa; warszawska – bardziej akademicka. Omawiali swe role z kolegami z Polski i byli naprawdę szczęśliwi… Podobna sytuacja wydarzyła się również w Leningradzie, gdzie gościli na zaproszenie dramaturga Wołodina. Wówczas Teatr wystawiał jego „Jaszczurkę”. W wersji leningradzkiej była to komsomolska „agitka”. Wilnianie potraktowali sztukę mniej ideowo, bardziej psychologicznie i to był udany pomysł… Już całkiem samodzielnie Irena Litwinowicz wystawiała „Intrygę i miłość” Schillera. Nabierała doświadczenia… Najtrudniej przychodziło jej wyegzekwowanie dyscypliny: trupę tworzyli rówieśnicy (z którymi dopiero co uczyła się alfabetu teatru), starsi aktorzy (którzy uczyli ją obycia ze sceną), więc starała się być wielce demokratyczna. Ale wiadomo, demokracja nie zawsze daje pożądane wyniki – aktorzy wcale nie należą do najbardziej zdyscyplinowanych i pracowitych ludzi… Prawda, wszyscy jej pomagali, bo doskonale rozumieli, że Teatr istnieje dopóty, dopóki ktoś bierze na swe barki odpowiedzialność organizatora. Mówili do niej: „ty nas nawet złajaj, jeśli trzeba, bo inaczej porządku nie będzie”. I tak jakoś sobie radzili…
Obcowanie z ludźmi, praca z „żywym tworzywem” daje – o ile się powiedzie – bardzo wiele satysfakcji. Najtrudniej jest znaleźć płaszczyznę porozumienia. Dla jednej osoby będą to długie rozmowy, zdawałoby się, o całkiem oderwanych od konkretnej sytuacji rzeczach, dla innej – kilka haseł, półsłówek, jeszcze innej wystarczy wymowne spojrzenie i już jest odkryta ta droga, która prowadzi do sukcesu. Odnajdywanie tych dróg uważa za najtrudniejsze. Sama nie należy do ludzi otwartych i promieniujących zadowoleniem. Zanim się przed kimś otworzy, dość długo się temu komuś przygląda. I bardzo rzadko jest – przede wszystkim z siebie – całkowicie zadowolona. Czasami ta droga do człowieka jest bardzo długa. Irena przypomina sobie chłopaka, do którego w żaden sposób nie mogł dotrzeć, sprawić, by się otworzył. Bardzo ją to męczyło, bo rola, którą miał zagrać „leżała”, a chłopak „nadawał na innych falach”. Radziła się kolegów, męża, córki, męczyła ich opowiadaniami o tym zdolnym, ale jakże zamkniętym w sobie chłopcu… Aż pewnego dnia ściana między nimi nagle zniknęła. Może to był wynik jej dużej pracy nad sobą – potrafiła się wreszcie nastawić na jego fale, a może chłopak się zmienił… Nie wie tego do dziś. Jedyne co może twierdzić z pewnością: odtąd praca z tym aktorem układa się znakomicie.
Zrodzona trochę z musu „Wesoła gromada” przynosi jej coraz więcej satysfakcji. Młodzież tak lubi eksperymentować, nietrudno ją przekonać (w odróżnieniu od „starej gwardii”) do szalonych pomysłów. Nie bez znaczenia jest fakt, że to w szkolnym teatrzyku znajduje świeże siły do dorosłego Teatru. Uważa jednak, że w teatrze szkolnym nie jest najważniejsze wyszukiwanie talentów. Granie na scenie potrzebne jest samym dzieciom, by czasami mogły przezwyciężyć nieśmiałość, nauczyć się obcowania z ludźmi, „nastawić się na odbiór” drugiego człowieka, niekiedy odkryć w sobie zdolności reżyserskie czy też muzyczne. Na jej oczach zachodzą w dzieciach kolosalne zmiany (niektórych teatrzyk uratował przed nałogami), dlatego uważa, że teatr w szkole jest wprost niezbędny.
Nasza rozmowa ciągle obraca się wokół Teatru, a pisać mam nie o nim, tylko o Irenie Litwinowicz, więc próbuję skierować rozmówczynię na tematy osobiste, rodzinne. Nie bardzo lubi się z nich zwierzać. Miała wspaniały dom rodzinny, który tworzyli mama z tatą i trzy siostry. Dom państwa Bojarowiczów był zawsze otwarty dla gości, bliższej i dalszej rodziny ze wsi, która szczególnie w wolne dni gromadnie ich odwiedzała, bo przecież mieszkali niedaleko Ostrej Bramy, stacji i rynku pod Halami… Bardzo lubiła ten swój stary, gościnny dom i cudowny piec kunsztownie wykonany z pięknych kafli tworzących wizerunek drzewa. Kiedy zabrakło domu, pierwsze jej pytanie było: a gdzie jest nasz piec? Już nigdy takiego pieca nie spotkała, został jednym z symboli jej dzieciństwa.
Dziś rodzinny dom to tato – mama odeszła przed laty, siostry podobnie jak ona założyły własne rodziny… Nieraz myśli o tym, że ma szczególne względy u losu, bo mąż Czesław i córka Basia – to jej największe miłości i wielka radość. Męża poznała… w dzieciństwie. Gdy była w czwartej klasie, przyszedł do nich nowy uczeń – Czesław Litwinowicz. Byli też inni nowi, ale Irena „zauważyła” tylko tego chłopaka. Był sportowcem, duszą każdego towarzystwa, a ona cicha i nieśmiała… Czasami zadaje sobie pytanie: dlaczego wybrał ją? Może dlatego, że starała się nie zachwycać jego dowcipami, często je ignorowała, była przekorna. Kiedy zaświtała jej myśl, że podobają mu się jej piękne włosy, natychmiast je ścięła… Chodzili ze sobą od klasy ósmej, pobrali się po powrocie Cześka z wojska. Nigdy nie byli nierozłączni: on miał szermierkę z obozami i zawodami oraz „Wilię”, ona – teatr, studia… Nie próbowali nigdy siebie nawzajem ograniczać w wolności wyborów, może dlatego tak cenią chwile spędzone razem. Raz mieli bardzo poważną rozmowę. Było to na początku lat 90., gdy zdecydowali, że ktoś musi poświęcić swoją pasję: ona – teatr, czy mąż – szermierkę. Chodziło o to, że ani jedno, ani drugie nie zapewniało środków utrzymania i ktoś musiał podjąć się prozaicznego zarabiania pieniędzy. Na szczęście powstała „Ardena” – rodzinna firma Litwinowiczów i Irena mogła zachować swój Teatr bez wyrzutów sumienia.
Teraz są zajęci każdy w swojej dziedzinie, córka – już dorosła – ma swoje studenckie życie. A jak im się zdarzy dłuższy weekend, to sobie planują, że koniecznie wypożyczą dwa filmy: „Romans o zakochanych” i „Dźwięki muzyki”, i tylko we dwoje obejrzą je po raz kolejny. Te filmy oglądali na swych pierwszych randkach w kinie „Lietuva” w latach 70. i czują do nich niezwykły sentyment.
Irena jest szczęśliwą kobietą u boku mężczyzny, który jako nastoletni chłopiec na swą pierwszą z nią randkę jechał trolejbusem... z zawrotną szybkością, bo potrafił przekonać panią kierowcę, że nie ma prawa się spóźnić na pierwsze spotkanie z wybraną dziewczyną…
Janina Lisiewicz