Portrety

Optymista

Andrzej Łuksza – lat 31; stan cywilny – żonaty; wykształcenie wyższe, pedagog szkolny – komputerowe wspomaganie kształcenia; wykonywany zawód – właściciel firmy świadczącej usługi komputerowe; zainteresowania – komputery; rysopis..., cechy szczególne…itp.

Andrzej jest wilnianinem, którego praktycznie całe dotychczasowe życie minęło w śródmieściu: Krupnicza, Nowogródzka, Wiwulskiego, Kowieńska… Na tych – w najdrobniejszych szczegółach znanych ulicach – dom rodzinny, szkoła (Gimnazjum im. A. Mickiewicza), tuż obok uczelnia (przy ulicy Subocz mieściła się pierwotna siedziba Uniwersytetu Polskiego). Kolejne wynajmowane na siedziby firmy lokale znajdowały się w odległości 5-10 minut drogi od domu – tak wolał. Obecnie też ma firmę w „swoim kwadracie” – w Domu Kultury Polskiej… Jedynie miejsce zamieszkania musiał zmienić, niby zdradził swoją dzielnicę. Ale zawsze marzył o domu jednorodzinnym, niestety, nie mógł sobie pozwolić na jego kupno w swojej dzielnicy. Dziś wraz z rodziną mieszka w okolicach Niemieża. Na terenie spółki ogródków działkowych Kloniai ma swój wymarzony dom. Sad też już zasadził, jego pielęgnowanie – to jedno z marzeń.

Ale nawet w najśmielszych marzeniach nie mógł sobie wyobrazić, że spotka taką dziewczynę jak Danka (żona Danuta też jest wilnianką, po studiach humanistycznych odnalazła siebie w roli przewodnika i pilota wycieczek). Choć małżeństwem są już od czterech lat, ciągle nie widzą poza sobą świata… Od paru lat są też rodzicami: mała Patrycja wkracza zaborczo w ich świat i dla Andrzeja nie ma piękniejszych słów niż jej „tato” wypowiadane, gdy tylko wraca do domu. Patrycja, Danka, dom, sad sprawiają, że coraz częściej myśli o tym (i nie tylko myśli, ale też w tym kierunku działa), że musi inaczej dzielić czas między pracę i dom. Przyznaje, że do niedawna byłoby to nie do pomyślenia: praca była zdecydowanie na pierwszym miejscu i właściwie na okrągło. Dziś ma dwie komórki: prywatną i roboczą, i tę ostatnią stara się po godzinach pracy wyłączyć. Jednak całkowite oderwanie się od spraw zawodowych uniemożliwia mu internet. Nie może się powstrzymać, by nie przejrzeć co jakiś czas poczty mailowej, a tam co i rusz jakieś pytanko, prośba o poradę… Trudno… trzeba ponosić konsekwencje tego, że wybrał właśnie tę dziedzinę działalności – komputery, która rozwija się w zawrotnym tempie i nie daje ani chwili wytchnienia. Wystarczy się nieco zagapić i już trzeba nadrabiać zaległości.

Jak się ta przygoda z komputerami zaczęła? Andrzej przyznaje, że, niestety, do nauki przykładał się niespecjalnie. Dopiero ostatnie lata w szkole potraktował poważniej. Co prawda i po tym nie miał wyników celujących, ale zawsze czuł się pewniej w ścisłych dyscyplinach. Lubił matematykę (wykładała ją wychowawczyni Teresa Wierzbicka i to ona właśnie zachęciła go do studiów na Uniwersytecie Polskim), uwielbiał astronomię. Lekcje dyrektora Czesława Dawidowicza do dziś wspomina z nostalgią. Nie tylko z powodu tego, że dyrektor umiał wykładanym przedmiotem zainteresować, ale miał też do uczniów nietypowe podejście. Na przykład, raz na jakiś czas można było, ot, tak po prostu, wstać i powiedzieć, że jest się do lekcji nieprzygotowanym i nie dostać pały. Dziś Andrzej żałuje ogromnie, że nie przykładał się do nauki języków. Litewski perfekcyjnie opanował już w trakcie pracy, studiując w Polsce podciągnął się z polskiego, przyznaje natomiast, że angielski leży nadal odłogiem. A znajomość języków jest dziś niezbędna. Bez niej trudno jest nie tylko doskonalić się w zawodzie, ale po prostu pracować.

Po maturze wraz z kolegą wybrał studia na Uniwersytecie Polskim. Byli drugim rocznikiem na tej uczelni. Wspomina wielki entuzjazm, z jakim rozpoczynali naukę i tę prawdziwie rodzinną atmosferę panującą w niedużej kamieniczce przy ulicy Subocz 5. Stosunki między wykładowcami i studentami panowały tu iście przyjacielskie. Wszystkich łączyła wspólna idea „swojej” uczelni. Trudności, owszem, były spore: brak pracowni z prawdziwego zdarzenia, biblioteki… Najbardziej uciążliwe było jednak to, że poza siedzibą na Subocz, wykłady odbywały się w szkołach i uczelniach w kilku dzielnicach i koczowanie z jednej do drugiej zajmowało studentom sporo czasu. Andrzej podjął naukę na kierunku ekonomii i zarządzania, miał więc też zajęcia komputerowe. Jakież prymitywne były te komputery w porównaniu ze współczesnymi… Wykładowcy, którzy mieli studentów z tym cudem cywilizacji oswajać, swoje doświadczenie zdobywali kiedyś na ogromnych sowieckich maszynach obliczeniowych. Uczyli się więc wspólnie. Andrzejowi to odpowiadało. Nauka była nieodpłatna, nawet otrzymywali stypendium – 5 dolarów. W 1992 roku to były znaczne pieniądze.

Tak się złożyło, że Andrzej, będąc jedynym mężczyzną w rodzinie, musiał się troszczyć o mamę i młodszą siostrę Jolantę. Jeżeli nawet był to za wielki ciężar na jego młode barki, nigdy tak nie myślał i swoją rolę głowy rodziny oraz żywiciela traktował bardzo poważnie. Dlatego też chwytał się każdej możliwości zarobkowania. Nie ominął go tak popularny w tamtych latach handel. Szybko jednak zrozumiał, że to nie dla niego. Już taki jest, że musi ciągle stawiać sobie nowe wyzwania. Pracował więc wówczas w raczkującej, dziś słynnej firmie „Biovela”. To właśnie tam dostał zlecenie na wykonanie programu, który wymagał zastosowania nowoczesnego sprzętu. W jego poszukiwaniu zawitał do redakcji Magazynu Wileńskiego i Naszej Gazety. Sprzęt, z jakim tu miał do czynienia, utwierdził go w przekonaniu, że chce swą przyszłość związać z komputerami. Dzielił więc tak czas, by starczyło go na studia, pracę przy komputerze i w Naszej Gazecie, i w Magazynie Wileńskim, poza tym łapał też zamówienia dorywcze na programy.

Przyznaje, iż wiele zawdzięcza ludziom tam pracującym, szczególnie redaktorom, którzy rozumieli jego pasję oraz konieczność zarabiania i zawsze pomagali. M. in. z przymrużeniem oka patrzyli na to, że często „okupował” telefon – w ten sposób szukał klientów, rozprowadzał programy, zbierał zlecenia. Trudno sobie wyobrazić, iż nie mając ani telefonu, ani samochodu, ani komputera, ani, oczywiście, biura, potrafił wygrać konkurs na miejsce pracy w firmie „Avilda”. Rozprowadził największą ilość jej produktów – programów komputerowych, usług – i został przedstawicielem tej firmy na region wileński. Tak w roku 1995 założył swój interes - firmę „Vilniaus Avilda”, która pracuje w regionie wileńskim. Macierzysta firma „Avildy” mieści się w Kownie, gdzie urzęduje jej „mózg” – grupa kilkunastu twórców programów. Regionalne firmy – wileńska, kłajpedzka itd. zajmują się ich rozprowadzaniem i obsługą klientów. „Avilda” w swym rozwoju nie poszła drogą zakładania przedstawicielstw w poszczególnych miastach, tylko wybrała sobie w każdym regionie samodzielnego partnera do promowania jej intelektualnych produktów i usług. Podstawowym odbiorcą tych produktów są urzędy celne i ich pośrednicy. Poza tym – jak zaznacza Andrzej – każdy klient jest tu mile widziany, każdy witany jest tak, jak gdyby przychodził z zamówieniem wartym miliony. Osobiście nie raz był świadkiem tego, jak z kilkuosobowych spółek powstawały giganty, podczas gdy inne firmy, buńczuczne i nawet z pokaźnym kapitałem – plajtowały. Stale przypomina o tym współpracownikom.

„Vilniaus Avilda” zatrudnia pięć osób (z właścicielem, czyli Andrzejem, włącznie), dla których firma jest stałym miejscem pracy od kilku dobrych lat. Ceni swoich współpracowników. Musi jednak z ręką na sercu przyznać, że wcale nie jest łatwo być obiektywnym szefem. W jego przypadku było tak, że w ciągu dłuższego czasu pracował sam i osobiście wykonywał każdą robotę: był kierownikiem, dostawcą, kierowcą, negocjatorem i wykonawcą. Dlatego niekiedy wydaje mu się, że tylko on wie najlepiej, jak należy wykonać konkretne zlecenie. Współpracownicy nie zawsze z tym się zgadzają i często trudno odmówić im racji. Im dłużej pracuje, tym lepiej rozumie, że nie zrobi wszystkiego za wszystkich... Powtarzając to sobie, uczy się być szefem. Nie jest to prosta nauka. Zdarza się, że partnerskie stosunki przeszkadzają w użyciu rozkazującego tonu w stosunku do kolegi, a nieraz trzeba. Z drugiej strony powinien przyznać, że przyjazne stosunki w pracy pomagają przetrwać trudne chwile. A takich, jak wiadomo, we współczesnym biznesie nie brakuje.

Dla firmy Andrzeja lata chude nastąpiły po trzech latach istnienia: kryzys w Rosji w 1998 roku dał się we znaki również wielu firmom na Litwie. Wtedy postanowił ukończyć studia, by mieć w życiu mocniejszy punkt oparcia. Studenci byłego Uniwersytetu Polskiego w ciągu trzech lat pobierali naukę w Wilnie, zaś na dalsze studia wyjeżdżali do Macierzy. Andrzej powinien był wyjechać do Polski w 1995 roku. Nie pojechał. Nie mógł zostawić dopiero powstałej firmy. Na tym etapie rozwój interesu był dla niego najważniejszy, bo dawał nie tylko zabezpieczenie materialne, ale też stwarzał możliwość samorealizacji. Do doskonalenia się zmuszała i nadal zmusza konkurencja w tej bardzo dynamicznie rozwijającej się branży. Tak się stało, że ostateczny termin kontynuowania rozpoczętych studiów zbiegł się z zastojem w biznesie i Andrzej postanowił zostawić firmę pod bacznym okiem Olgi – swojej zastępczyni i jednej z pierwszych współpracownic. Nie było go w Wilnie praktycznie trzy lata. Wpadał tu raz na miesiąc: odwiedzał mamę i siostrę, stawiał podpisy na dokumentach i… znów wracał do roli studenta.

Chciał studiować, oczywiście, informatykę, ale, niestety, nie mógł trafić na ten kierunek. Dostał się do ówczesnej Wyższej Szkoły Pedagogiki Specjalnej w Warszawie, na kierunek komputerowe wspomaganie kształcenia. Jednak coś z tych komputerów tutaj miał i w pełni starał się z tego skorzystać. Postanowił też pędzić w Polsce życie prawdziwego studenta, który żyje ze stypendium i tego, co okazyjnie potrafi zarobić. I to mu się udało. Miał w Warszawie pracę w kilku dobrze ustawionych firmach i… propozycje pozostania na stałe. Niestety, nostalgia do swojskiego, kameralnego Wilna zwyciężyła. Warszawa, pomimo tego, że dawała duże możliwości robienia kariery, męczyła swym tłokiem, odległościami… Sam dojazd z akademika do uczelni pochłaniał codziennie parę godzin, pomijając już załatwianie spraw…

Chociaż od zdania matury był praktycznie samodzielnym człowiekiem – nie tylko w robieniu tego, co chce, ale też podejmowaniu ważnych decyzji i ponoszeniu odpowiedzialności za nie - dopiero będąc w Polsce poczuł się naprawdę zdany na siebie. Jeżeli tam, w Wilnie, wszystko było z grubsza znane, to tu trzeba było zdobywać pozycję za pozycją. Zaczął od pracy nad poprawnością języka i akcentu: kilka celnych i kąśliwych uwag kolegów na temat jego słownictwa zdziałało więcej, niż lata nauki w szkole. Musiał też mocno przykładać się do nauki, by sprostać wymaganiom. Z perspektywy kilku minionych lat widzi, że studia pedagogiczne (gdzie niemało czasu poświęcano pedagogice, psychologii) zmieniły w pewnym stopniu jego percepcję świata: stał się bardziej wrażliwy, skłonny do filozoficznego patrzenia na wiele spraw. Zresztą to chyba nie tylko studia, ale miłość, rodzina, dziecko odmieniły jego pogląd na życie, nauczyły „czucia sercem”…

Po powrocie do Wilna - z dyplomem - ze zdwojoną energią zabrał się do pracy: znów miał dobrą koniunkturę. Firma prowadzona kobiecą, ale mocną ręką koleżanki, radziła sobie z konkurencją i zdobywała wciąż nowych klientów. Prawda, po wstąpieniu Litwy do UE znów trzeba szukać nowych nisz, bo istotnie się zmniejszyła liczba przejść granicznych i urzędów celnych, a podstawowymi odbiorcami produkcji firmy są właśnie celnicy i ich pośrednicy. Teraz więcej uwagi powinien poświęcać sztuce negocjacji. Bowiem pomimo składanych ofert, pisania CV, bezpośredni kontakt z klientem nadal wiele znaczy. Wiedza z dziedziny psychologii tu jest wielce przydatna.

Andrzej Łuksza doskonale wie, że dziedzina, którą wybrał przed 13 laty, wymaga ciągłego doskonalenia. Gdyby nawet przed kilku laty skończył informatykę na prestiżowej uczelni, dzisiaj musiałby tak samo, przynajmniej godzinę-dwie dziennie, poświęcić na studiowanie specjalistycznej literatury, śledzenie nowości. Bodajże żadna inna dziedzina (z wyjątkiem łączności bezprzewodowej, telefonów komórkowych) nie poczyniła w ciągu minionych trzynastu lat, od jego matury, takiego postępu: od pierwszej generacji zdezelowanych komputerów sprowadzanych ze Stanów do najnowocześniejszych przenośnych cudów techniki. A to wymaga ciągłego trzymania ręki na pulsie: nowości, rynku, konkurencji. On to lubi. Takie tempo jest zgodne z jego charakterem: choleryk, nie lubiący dreptania w miejscu. Uważa przy tym, że częste zmiany dobre są w życiu, ale w ludziach najbardziej jednak ceni stałość i szczerość. Chociaż ta ostatnia w biznesie nie zawsze popłaca. Generalnie za motor życia Andrzej uważa wytyczony cel i konsekwentne dążenie do jego osiągnięcia. Jeżeli przy tym lubimy swoją pracę i mamy w sobie nieco optymizmu, po osiągnięciu jednego celu zaraz stawiamy sobie następny... I perpetuum mobile życia działa!

Janina Lisiewicz

Wstecz