Podglądy

Lulajże, narodzie...

Po raz kolejny okazało się, że w okresie międzywyborczym naród naszym politykom nie jest do niczego potrzebny... No, może poza obdzieraniem go z podatków i wycieraniem sobie nim gęby przy okazji wzniosłych tramtadracji, ewentualnie pyskówek z sąsiednimi państwami. W międzyczasie ten ogół ludzki traktowany jest przez garstkę obdarzonych władzą nadludzi jak zafajdany, namolny i niedorozwinięty bękart.

Oto minęło dokładnie pół roku od chwili zaprzysiężenia nowego Sejmu (nieco mniej od powołania nowego rządu) i co się okazało? W okresie tym nowe „elyty” uprawiały wszystko, cokolwiek można sobie wyobrazić, poza rzetelną pracą na rzecz państwa czy narodu. Zamiast gnuśnieć na posiedzeniach Sejmu, posłowie szwędali się po różnych (piękniejszych niż rodzinny) krajach, protegowali lub zasilali unijnymi funduszami własne (formalnie przekazane małżonkom, dzieciom, szwagrom czy pociotkom) i spokrewnione ze sobą prywatne firmy, użerali się między sobą i z Rosją, tropili we własnych szeregach przyczajonych kagebistów, domagali się podwyżek poselskich diet, urządzali głodówki, kombinowali, co by tu jeszcze obciążyć podatkiem, z wielką wyobraźnią łamali oraz naginali polityczną etykę, co owocowało powoływaniem tymczasowych komisji do badania własnych wykroczeń i przekrętów.

Tych komisji namnożyło się w Sejmie jak „mrówków”, a wszystkie mocno ważne i... równie nieskuteczne. Z ich obradowania wynika dokładnie tyle, co z przysłowiowej debaty o... pewnej części ciała Maryni. Jeszcze nikomu oddanemu pod osąd takiej komisji włos z głowy nie spadł, ale co sobie tacy komisarze powdzięczą się przed kamerami, to ich. Dlatego, gdyby im tylko pozwolić, zakomisarzowaliby się w tym Sejmie na śmierć. Ostatnio nasz parlament szarpnął się aż na trzy komisje naraz, powołano je w jednym dniu. Jedną zrodziła opozycja, dwie powstały z inicjatywy Partii Pracy. Jedna będzie badała czy minister gospodarki i szef wspomnianej partii Wiktor Uspaskich rzeczywiście z funduszy programu wspierania rozwoju rolnictwa i obszarów wiejskich SAPARD (Przedakcesyjny Instrument Wsparcia Rozwoju Rolnictwa) hojnie wyposażył własną firmę. Dwie inne komisje będą badały czy ta pierwsza dobrze bada. Dziwne by było, gdyby rozproszeni po komisjach posłowie mieli jeszcze czas na jakieś dyrdymały, jak „stanowienie ustaw jako podstawowych i powszechnie obowiązujących aktów prawnych” (jakież to nudne!). Czekają nas kolejne igrzyska, że buzi dać. Chociaż znaleźli się okrutnicy, którzy chcą pozbawić naród politycznych widowisk. Na przykład posłanka Dangute Mikutiene z partii ministra Uspaskicha orzekła niedawno, że „intrygi i wydumane skandale” szkodzą zdrowiu obywateli bardziej niż chlanie wódy, palenie pochodzących z przemytu fajek i inne używki.

„(...) Skandale mają szkodliwy wpływ nie tylko na wizerunek kraju, ale też na ludzkie zdrowie. Część społeczeństwa bardzo emocjonalnie reaguje na przejawy politycznej niestabilności w kraju i mocno je przeżywa. U bardziej wrażliwych dochodzi nawet do zaostrzenia chorób przewlekłych, chorób naczyń krwionośnych czy rozchwiania systemu nerwowego” – troska się posłanka Mikutiene, która z całą pewnością wie co mówi, bo jest szefową sejmowego komitetu ochrony zdrowia.

Aż łza się w oku kręci i po policzku toczy. Wreszcie ktoś się pochylił nad rozchwianym emocjonalnie, „zszarpanym nerwowo”, zżeranym przez przewlekłe choróbska narodem. Zaapelował, by chronić ten jeszcze nie figurujący w czerwonej księdze, ale już zagrożony wymarciem (ze zgryzoty) gatunek.

Okazuje się, że taki podstępny polityczny skandal może nam zadać śmierć nie tylko powolną, potrafi bowiem rozwalić człowieka na miejscu, jak strzał z ciężkiego moździerza. Skandale, klaruje nam posłanka, „zwiększają wypadkowość na drogach, prowokują do przejawów przemocy i agresji”. I prawda. Czyż nigdy nie kusiło Was, Szanowni Czytelnicy, na wieść o radosnej twórczości polityków, zawisnąć na drzewie (lub słupie) razem z rozpędzonym autem? Czy po obejrzeniu wieczornych wiadomości nie mieliście nieraz ochoty złapać za siekierę i, z braku dostępu do politycznego rozrabiaki, porąbać budę sąsiedzkiego psa? Nie kusiło? No to może przynajmniej zżerała Was depresja. Nie? Musiała zżerać, bo „stałe dawkowanie negatywnej informacji tłumi w ludziach pozytywne emocje i percepcję sensownych i radosnych wydarzeń oraz wywołuje w społeczeństwie niepotrzebne napięcie”.

O biedny narodzie! Tyle wokół pozytywnych radosnych wydarzeń, a ty masz przygłuszoną skandalami percepcję. Ratujcie nas, politycy, przed własną pazernością, chamstwem i głupotą! Poszukajcie sobie innego narodu!

Kierując się logiką posłanki, trzeba stwierdzić, że najlepszą polityką ochronną wobec bękarta... przepraszam, narodu, byłoby odcięcie go od wszelkiej informacji na temat wstrząsających krajem skandali (bo przecież nie zaprzestanie produkowania takowych). Po co ludzi wkurzać doniesieniami o tym, co wyczynia piękniejsza część naszego społeczeństwa? Niech się karmią imbecylnymi serialami i ogłupiającymi show’ami, ewentualnie kryminałami z życia marginesu społecznego (nie mylić z politycznym). A najlepiej by było, gdyby do czasu kolejnych wyborów po godzinach pracy obywatele głuchli, ślepli i pogrążali się w stanie hibernacji. Lulajże, narodzie...

Skoro tak, to w dalszej części niniejszego felietonu oszczędzę Czytelnikowi przykrych wiadomości. Będą same przyjemne. Należy do nich chociażby ta, że szefem Litewskiej Partii Socjaldemokratycznej na drugą kadencję został (jednogłośnie, bezapelacyjnie i radośnie) wybrany Algirdas Brazauskas, piastujący urząd premiera. Nie cieszycie się, bo pan ten nieraz dowiódł, że bardzo go – jako ogół obywateli – irytujemy? Czujecie, że gdyby nie nasze podatki, najchętniej zamknąłby nas wszystkich w jakiejś kapsule i odesłał w kosmos? Egoiści i ślepcy. Nie wiecie, jaki skarb posiadacie...

„Proszę mi powiedzieć, która partia ma tak wyrazistego przywódcę jak pierwszy prezydent niepodległej Litwy, jak premier sprawujący swój urząd już drugą kadencję? Która partia ma taką osobowość?” – entuzjazmowała się wynikami wyborów jedna z członkiń rady LPS, pani Krystyna, prywatnie żona tej wyrazistej osobowości. Radujmy się i my, bo radość tłumi agresję.

Druga radosna wiadomość to ta, że jest ktoś, kto wie, co począć, by Litwa rosła w siłę, naród i dobrobyt. Ten ktoś, to szef konserwatystów Andrius Kubilius. Słowo daję. On to wszystko nie tylko wie, ale zdradził swoją słodką tajemnicę w książeczce pt. „Co zrobiłbym inaczej” (gdybym był premierem – to takie niedomówienie, bo autor nie ukrywa, że do napisania tego dzieła skłoniło go doroczne orędzie premiera o stanie państwa).

Szef konserwatystów w swoim traktacie najpierw wskazuje trzy nieszczęścia naszego państwa, a potem naucza, jak je odwrócić. Nieszczęścia to: „erozja narodu”, „gospodarcza krótkowzroczność” i „ubezwłasnowolnienie państwa”. Co z tym fantem zrobić, by było dobrze? Odpowiedź jest prosta jak drut. Potrzebne są „rekonstrukcja państwa”, „rekonstrukcja gospodarki” i „wstrzymanie erozji narodu”. Dwie pierwsze rekonstrukcje opisane są mętnie, trzecia czynność mająca ratować naród jest nawet przyjemna, ale kosztowna. Bękart... przepraszam, naród, powinien się po prostu rozmnażać. Kubilius proponuje schemat „2R+2D”. Nie oznacza to bynajmniej „po 2 razy w ciągu 2 dni”, lecz „dwoje rodziców plus dwoje dzieci”. Czyli optymalna, zdaniem Kubiliusa, rodzina. Autor książeczki, gdyby był premierem, wystąpiłby ze specjalnym programem wspierania takich rodzin, które dochowały się dwójki dzieci. Pod warunkiem, że rodzice nie są rozwiedzeni. A co z tymi dziećmi, które – po spłodzeniu – tatuś lub mamusia opuścili? Miałyby przechlapane. I słusznie. Bowiem z takiego socjalnego półsieroty nie wyrośnie radosny marzyciel tylko sfrustrowany mruk. A szefowi konserwatystów potrzebni są marzyciele. W swojej książeczce na własne retoryczne pytanie, kto ma budować „nowe wielkie marzenie, inną Litwę?”, odpowiada: „niespokojni, niepoprawni marzyciele”. I tu kłania się teoria posłanki Mikutiene (jakże jednak ci posłowie, nawet z różnych stron barykady, pięknie się uzupełniają). Słuszny wychowany w pełnej rodzinie „2R+2D” naród należy chronić przed skandalami, które z niepoprawnych marzycieli czynią niezdolnych do budowania innej Litwy frustratów i furiatów. Lulajże, narodzie...

Czwarta dobra wiadomość to ta, że w oczach narodu jeszcze nie runął ostatni polityczny autorytet. Prezydent Valdas Adamkus ciągle uchodzi na Litwie za najpopularniejszego polityka. Bo u nas tak już jest. Nie trzeba nic robić, wystarczy, że ktoś nie jest umoczony w większy skandal, a już naród go ślepo kocha na zasadzie: „jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma”. I niech Bóg broni, by prezydent podejmował się jakichkolwiek czynności na rzecz obywateli, by prowadził o to batalie z Sejmem czy rządem, bo może się ubrudzić. I racja. Po ki czort nam wikłanie się prezydenta w wewnętrzne brudne sprawy państwa, skoro on tak ładnie reprezentuje nas za granicą, na wszelkich międzynarodowych szczytach, zjazdach i forach. Kudy mu tam do przyziemnych spraw krajowych, skoro ma na głowie ratowanie państw mniej lub bardziej ościennych. Dopiero co uratował przed wojną domową Ukrainę, a już się pochylił nad Białorusią. Z jakimże bólem, z jakąż troską wspominał o tym kraju na ostatnim III Szczycie Rady Europy w Warszawie. Ubolewał nad nieobecnością Białorusi na tym forum, oraz nad tym, że kraj ten „pozostaje w szarej strefie na mapie europejskiej demokracji”, przypomniał, że „reżym Łukaszenki izoluje władze i naród Białorusi i nie pozwala mu w pełni uczestniczyć w europejskiej rodzinie”, uderzał się w pierś na okoliczność, „zbiorowej porażki” krajów europejskich, które nie zadbały o to, by „wartości europejskie już zakorzeniły się w tym kraju”. Jakież to szlachetne – rozczulili się pewnie sympatycy naszego prezydenta („niespokojni, niepoprawni marzyciele”). A co by było, gdyby tak prezydent w wolnej chwili pochylił się i nad własnym narodem – rozmarzyli się frustraci, furiaci i inne ofiary szkodliwego wpływu na zdrowie politycznych skandali.

Jeżeli chodzi o zdrowie, to mam, szczególnie dla mieszkańców stolicy, piątą dobrą wiadomość. Można to zdrowie podreperować dzięki gratisowemu uprawianiu chińskiej uzdrawiającej gimnastyki tai-chi. Seanse tej gimnastyki na różnych miejskich placach i skwerach zafundował wilnianom – za 60 tysięcy litów – mer miasta Arturas Zuokas. Nasz złoty chłopak, nasz generator cudnej urody pomysłów zakochał się w tej gimnastyce, bo sam ją uprawia, więc uszczęśliwił nią obywateli! Ci okazali się niewdzięcznymi bucami, bo w seansach gimnastyki nie uczestniczą. Licho wie, dlaczego. Może wolą inne rodzaje uzdrawiania, a tych jest mnóstwo, wystarczy zajrzeć do gazet. Skoro więc już samorząd miasta szarpnął się na tai-chi, to mógłby ludziom zafundować coś do wyboru np.: świecowanie uszu, sivananda jogę (ewentualnie ashtanga jogę), przekazy bioenergoterapeutyczne (zbiorowe i indywidualne), hipnozę, leczenie mentalne przez zdjęcie czy telefon, wprowadzanie w uzdrawiający stan rozszerzonej świadomości, operacje bez skalpela, zarówno te filipińskie jak i dokonywane na ciele duchowym pacjenta (są i takie). Tylko wyobraźmy sobie, że na zlecenie mera (za pieniądze z samorządowego budżetu), na każdym skrawku miejskiego chodnika ktoś uzdrawia, prowadzi seanse jogi czy medytacji, operuje dusze pacjentów... Ech, zamknij się rozbuchana wyobraźnio!

Po takiej dawce radosnych wiadomości, aż przykro kończyć smutną. Ale muszę, bo to wiadomość z ostatniej chwili. Bądźcie dzielni, Szanowni Czytelnicy (ludzie o słabym sercu mogą sobie tę część Podglądów darować)... Bardzo mi przykro, ale geograficzne centrum Europy mieści się wcale nie na Litwie (15 kilometrów na północ od Wilna), jak się dotychczas chełpiliśmy. Rozlokowało się ono w Zachodniej Ukrainie. Obwieścił to goszczący onegdaj w Wilnie prezydent tego kraju Wiktor Juszczenko dodając, że takie centrum to serce, a „Europa nie może żyć bez swojego serca, to oczywiste”. Nasi dygnitarze na wyrwanie nam serca nie zareagowali nawet mrugnięciem oka, choć wypadało bolesnym jękiem. Jakże tak? Bez boju oddali Ukrainie nasze prawo do mianowania się centrum, główną życiową pompą Europy. Więc teraz niech odpowiedzą: czymże my odtąd, do cholery, w tej Europie będziemy? Trzustką, nerką czy może wątrobą? A tak już było radośnie i przez jedną wiadomość wszystko psu na budę... Budę?... Głupie skojarzenie, a przecież kusi do złapania za siekierę.

Lucyna Dowdo

Wstecz