Portrety

Dyrektor

Tadeusz Grygorowicz: lat 34; stan cywilny – kawaler; wykształcenie – uniwersyteckie, matematyk-pedagog; wykonywany zawód – dyrektor Niemenczyńskiej Szkoły Średniej nr 1; zainteresowania – fotografika; rysopis…; cechy szczególne… itp.

Tadeusz Grygorowicz należy do najmłodszych dyrektorów szkół na Wi-leńszczyźnie. Ponadto – stanowisko to piastuje po raz drugi w swojej dziesięcioletniej karierze zawodowej i jest kierownikiem „swojej” szkoły. Tu, w Niemenczynie, chodził do pierwszej klasy, tu składał maturę. Stąd wystartował w dorosłe życie ze złotym medalem i twardym postanowieniem: będę nauczycielem matematyki. Prawda, to „matematyki” było ostateczną decyzją. Jeszcze w klasach młodszych chciał być nauczycielem w szkole początkowej… Niezbyt częste, przyznajmy, marzenie chłopaka, niestety. Szkoła była dla niego czymś ważnym i chciał do niej powrócić. No i wrócił…

Jego rodzinne Majeryszki leżą przy niemenczyńskiej szosie, w otoczeniu pięknych (kiedyś) lasów sosnowych. Dziś zabrano rodzinnej wsi uroczą nazwę. „Ucywilizowane” osiedle włączono do stolicy i przemianowano na ulicę Baldżio. Co mają starzy mieszkańcy z tej cywilizacji? Ano, na miejscu malowniczych sosen wyrastają nowobogackie wille. A ziemia, swoja, wypieszczona rękoma dziadków, zasadzona sadem przez rodziców staje się własnością tych, co mogą za nią pokaźną kwotę zapłacić. Dla „tubylców” pozostaje kilka metrów wokół domu… Tadeusz Grygorowicz jest pełen goryczy, kiedy mówi o swoich Majeryszkach i piętnastoletniej walce o własny sad. Wyraźnie daje się odczuć, że Majeryszki, Niemenczyn darzy większym sentymentem niż stolicę. Tak jest od chwili, kiedy to wybierając szkołę: piątkę na Antokolu w Wilnie, czy niemenczyńską, rodzice zdecydowali się na tę ostatnią. A ta droga do szkoły wyglądała tak: dwa kilometry pieszo do szosy, a stamtąd 7 autobusem do Niemenczyna. Już ponad 20 lat tak „kursuje”. Teraz, prawda, samochodem.

Podczas studiów na Uniwersytecie Wileńskim jeździł w odwrotnym kierunku… I chociaż bez zbytniego trudu dostał się na studia (przygotowanie z matematyki jakie otrzymał w szkole od pani Wandy Tumasz otwierało drogę), to już podczas studiów nie miał z kolegami łatwego życia, chociaż w jego grupie z 27 osób trzecia część mogła się pochwalić złotymi medalami. Były nawet takie chwile, że chciał pożegnać się z uczelnią… Na szczęście nie poddał się i wytrwał. Zresztą same studia bardzo go ciekawiły, m. in. ze względu na to, że mógł też studiować informatykę. Dziś ta znajomość komputera szalenie mu ułatwia pracę. Jest bez wątpienia jednym z najbardziej „skomputeryzowanych” dyrektorów. A doskonale pamięta, jak w klasie maturalnej mieli j e d e n komputer… Pamięta też swoją praktykę pedagogiczną, którą w Wileńskiej Szkole Średniej im. Sz. Konarskiego załatwiła koleżanka z roku. Stosunek wykładowców do tego, że chcą odbywać praktykę w polskiej szkole był pozytywny i na kuratora wyznaczali osobę znającą przynajmniej minimalnie język polski. Miał praktykę u pani Ireny Sławińskiej. To była wspaniała szkoła! Styl pracy pani Ireny był podobny do jego byłej nauczycielki matematyki, a właśnie taki uważał za „swój” I jeszcze raz mógł się utwierdzić, że wybierając matematykę nie popełnił błędu. W grupie jedynie on i koleżanka z „konarskiego” nie byli Litwinami. Poza tym byli z Wilna, reszta (z jednym wyjątkiem) – z głębokiej Litwy. No i byli dla kolegów wielką atrakcją: ciągle się dopytywali, jakim cudem Polacy znaleźli się na uniwersytecie na Litwie. A kiedy rejony podwileńskie ogłosiły „autonomię” i nad wileńskim rejonowym samorządem łopotał biało-czerwony sztandar, niektórzy całkiem serio mówili: jak będziecie mieć już swoją władzę, nie zapomnijcie o kolegach… Dziś brzmi to wręcz komicznie, jednak tak było. I takie sytuacje najdobitniej ilustrują te zmiany, jakie zaszły na tych terenach i w naszej mentalności w ciągu ostatnich piętnastu lat.

Poczucie stabilności i trwałego zaplecza daje mu dom rodzinny. Rodzice: Zofia i Piotr Grygorowiczowie - to od nich przejął dwie pasje swego życia: pedagogikę i fotografikę. Mama marzyła o zawodzie nauczycielki. Jej życie inaczej się ułożyło… Z kolei ojciec nauczył go robić zdjęcia. Razem nie tylko fotografowali, ale też wyświetlali klisze i robili zdjęcia - w domu mieli laboratorium fotograficzne z prawdziwego zdarzenia. Jakże lubił to zamknięcie się w ciemni i wyczarowywanie utrwalonych chwil. Z aparatem fotograficznym praktycznie się nie rozstawał i był jednym z kronikarzy szkoły. To jego zdjęcia upiększały gabloty na korytarzach. Mieli też w szkole kółko fotograficzne i niemało kolegów tam się zbierało. Zostawali po lekcjach i bawili się w fotografików. Nie liczyli wówczas godzin… Inną pasją, której poświęcił 10 lat, była „Wileńszczyzna”. Oczywiście, pan Jan Mincewicz wyłuskiwał chłopców bardzo skrupulatnie, ale jego tak taniec zauroczył, że nie tylko będąc w szkole pilnie uczęszczał do zespołu, ale i przez wszystkie lata studiów. „Wileńszczyzna” była tą wspaniałą formułą na życie, która jednoczyła młodzież i pozwałała im, pracując nieraz do siódmych potów, odczuć radość tworzenia, bycia razem. Dzięki zespołowi zwiedził też kawał świata, gdzie na większych i mniejszych scenach reprezentowali swoją małą Ojczyznę i byli z tego dumni… I chociaż jego lata szkolne dzieli niezbyt duży okres czasu od dnia dzisiejszego, różnice w traktowaniu przez uczniów zajęć pozalekcyjnych, pracy społecznej widzi ogromne. Dziś, praktycznie tylko taka inicjatywa ma szansę na zaciekawienie uczniów, która może być realizowana w czasie lekcji. Na pozalekcyjne godziny młodzież daje się niezwykle ciężko namówić. Zresztą tak samo jest z dorosłymi. Ludzie utracili społeczny zapał. Może tak jest dlatego, że widzą brak obywatelskiego zaangażowania we władzy? Tadeusz doskonale pamięta, jak wraz z kolegami (byli wtedy maturzystami) aktywnie się włączyli do pracy na rzecz odrodzenia narodowego. Jakże mogło być inaczej, skoro Niemenczyn był nieomalże jego ośrodkiem: wiece, zjazdy właśnie tu się odbywały.

Od pierwszych dni istnienia ZPL był jego aktywnym członkiem. I dzisiaj jest członkiem Zarządu Głównego. Kandydował też z jego ramienia w wyborach samorządowych i był radnym rejonu wileńskiego. Niestety, krótko trwała jego kadencja, bo została przyjęta ustawa o tym, że pracownicy budżetówki nie mogą być radnymi. Może to i słuszne postanowienie, ale Tadeusz uważa, że dla mniejszości narodowych nie jest sprzyjające: nie mamy za wiele ludzkich zasobów… Będąc radnym przewodniczył komitetowi ds. oświaty, kultury i sportu a także komisji prywatyzacyjnej. Uważa, że praca dyrektora szkoły w takim właśnie komitecie ma sens, bowiem zna sprawy od podszewki. Pedagog nie pełniący funkcji administracyjnych musi dodatkowo wiele rzeczy zgłębiać. I chociaż praca radnego zjadała mu stanowczo za wiele czasu, widział jej namacalne wyniki: na szczeblu rady rejonowej tak wiele zasadniczych spraw da się rozwiązać. Lubi widzieć konkrety w działalności, może to cecha matematyka. Z kolei wcale nie pociąga go polityka, nie szczędzi jej negatywnych epitetów. Zna z autopsji wiele przykładów, kiedy właśnie polityka przeciwstawiana była logice i nie sprzyjała poszukiwaniu optymalnych rozwiązań, zdawałoby się, oczywistych spraw.

W roku 1994 po skończeniu studiów musiał, jak wszyscy, szukać pracy na własną rękę. Dyrektor Antoni Malinauskas zaproponował mu „wrócić” do szkoły. Został nauczycielem matematyki w niemenczyńskiej szkole i wychowawcą klasy V. Był ze swoimi uczniami do klasy XII. W maju roku 2002 mieli zdawać maturę. 3 grudnia 2001 roku został dyrektorem Tarakańskiej Szkoły Podstawowej. Łączyła go z wychowankami niełatwa historia wspólnych siedmiu lat: pasował im młody wychowawca, który miał dla nich czas, lubił wycieczki, imprezy. On z kolei uczył się z nimi dorastać, co nie zawsze było takie proste. Młody nauczyciel musiał bardzo uważać, by jego nastoletni już wychowankowie nie czuli się zbytnio na luzie… Był okres, kiedy zdobył się na krok drastyczny: odwołał wycieczki. Musieli zrozumieć, że niewłaściwie się zachowują. Jego odejście w środku roku szkolnego odebrali jako krzywdę. Ma nadzieję, że jeszcze z nimi kontakt odnowi, może po kilku latach, kiedy szkoła stanie się dla młodych ludzi już inną wartością. A wtedy musiał odejść. Wcale nie dlatego, że było to bardziej prestiżowe stanowisko, tylko tak mu się los układał. Dyrektor Malinauskas radził spróbować, sprawdzić siebie w pracy administracyjnej, bo młody mężczyzna w szkole (szczególnie wiejskiej) praktycznie „skazany” jest na awans, więc musi się uczyć rządzić.

W Tarakańcach miał dobrą „szkołę”. Podczas pierwszych dni pracy na nowym miejscu wprost nie mógł uwierzyć, że taka szkoła - bez regulaminu, rozkładu, planów - może funkcjonować. Mogła. Ponadto były dyrektor pracował tu nadal jako nauczyciel i każdy krok „młodego” sprawdzał w ten sposób, że zaskarżał jego zarządzania. Tadeusz Grygorowicz musiał szczegółowo przestudiować wszystkie regulaminy, kodeks pracy, zarządzenia ministrów, by starszy kolega nie miał pola do popisu. W takim oblężeniu przepracował ponad dwa lata. Tam, w Tarakańcach, przekonał się też o tym, jak polityka wypacza realia. Obok, w osiedlu, była szkoła litewska – powiatowa. Jej uczniowie – to były dzieci z jednej rodziny, którą się udało namówić na naukę po litewsku. Uczyła je jedna nauczycielka, która pracę we wszystkich czterech klasach kończyła grubo przed południem. Tłumaczyła to w bardzo prosty sposób: ja nie znam polskiego ani rosyjskiego; dzieci z kolei nie znają litewskiego, więc trochę się pobawimy, nakarmię je (na to karmienie właściwie przychodziły do szkoły) i puszczam do domu. Nauczycielka miała opłacone półtora etatu, wydatki na drogę, szkoła była ogrzewana, był etat stróża… W polskiej szkole też nie działo się za dobrze… Dwie szkoły były utrzymywane na mocy decyzji politycznej: polityka państwowa zakładała, że ma być litewska szkoła w każdym osiedlu, a jak ma być litewska, to musi być i polska. Nie można przecież skazywać swoje dzieci na wynarodowienie, ludzi zostawić bez alternatywy. Od takich sytuacji właśnie nabierał wstrętu do polityki. Kiedy bywa na naradach dyrektorów, gdzie zjeżdżają się kierownicy szkół z całej Litwy i opowiada o istnieniu na Wileńszczyźnie takich szkół powiatowych, spotyka się z całkowitym niedowierzaniem kolegów, którzy w Litwie centralnej zmuszeni są zamykać szkoły, w których jest mniej niż 60 uczniów.

Od roku jest dyrektorem w Niemenczynie. Stanął do konkursu na to stanowisko po nagłym odejściu wieloletniego dyrektora śp. Antoniego Malinauskasa. Dziwnie się czuł, kiedy się okazało, że do konkursu poza nim nikt się nie zgłosił… Trudno było sobie wyobrazić, że już nie ma tu dyrektora Malinauskasa, który szkołą kierował przez kilka dziesięcioleci i potrafił utrzymać ją na należytym poziomie, zadbać o kadrę: chętnie przyjmował swych byłych uczniów – przecież wiedział kogo sam wychował. Tadeusza Grygorowicza też „wychowywał” na dyrektora, szykował się do odejścia na emeryturę… los chciał inaczej.

Jak może podsumować swój pierwszy rok w roli dyrektora jednej z największych w rejonie szkół średnich? Zgodnie z zasadami matematyki - krótko i zwięźle: trudny, lecz owocny. Tego roku szkoła sfinalizowała swoją drogę do statusu gimnazjum – przeszła akredytację. Proces akredytacji przebiegał sprawnie, komisja była kompetentna i rzeczowa. Teraz czekają na decyzję samorządu o zmianie statusu szkoły. Muszą też zadbać o należyte uporządkowanie pracowni przedmiotowych i wprowadzenie systemu gabinetowego. Wielki problem szkoły - to brak auli. Jest jednak nadzieja, że po zbudowaniu nowej litewskiej szkoły – jest bardzo bliską sąsiadką szkoły polsko-rosyjskiej, zwolnione pomieszczenia pomogą rozwiązać te problemy.

Obecnie w szkole uczy się 906 uczniów w klasach polskich i rosyjskich, pracuje tu ponad 80 nauczycieli. Klasy polskie mają po dwa komplety. Czy nie przytłacza go ogrom problemów i odpowiedzialności? Tak się stało, że został dyrektorem równo po 10 latach pracy w szkole (w charakterze dyrektora również) i stanął na czele wykwalifikowanego, doświadczonego i doskonale znanego zespołu, więc zbytniej tremy nie odczuwa. Uważa, że każdy powinien być odpowiedzialny za swój odcinek pracy, a kierownik (o ile podjął się tej roli) tę odpowiedzialność wyegzekwować. Oczywiście, służąc własnym przykładem, ot chociażby w takiej sprawie jak wizytacja lekcji. Uważa, że ma być to normalny roboczy proces. Zawsze jest gotowy przyjąć każdego na swoją lekcję. Nie uznaje takiego postawienia sprawy, kiedy nauczyciel mówi: dziś nie przyjmę nikogo na lekcję, bo jest ona słabo przygotowana. Jeżeli nauczyciel wie, że do lekcji niedostatecznie się przygotował, to jak może iść do klasy? Owszem, może czasami nie być w formie, np. źle się poczuć, ale do lekcji zawsze powinien być przygotowany najlepiej jak potrafi. Po prostu z tymi uczniami, w tej klasie już drugiej takiej lekcji mieć nie będzie, więc uczniowie zostają okradzeni z wiedzy. Dyrektor sceptycznie ustosunkowuje się do opisowej, a nie w postaci stopni, oceny uczniów, tak samo zresztą, jak i do nie stawiania ocen. Mówi się teraz dużo o niedopuszczalności stresowania dziecka. Owszem, w szkole utrzymamy dziecko w cieplarnianych warunkach: bez stresu, krytyki, oceny. Ale co czeka je za drzwiami szkoły. Te tematy są aktualne dla współczesnej szkoły, ale za mało są dyskutowane.

Dziś godzin spędzonych w szkole dyrektor nie liczy: lubi to co robi i chce robić to dobrze. Oczywiście, cierpi na tym życie prywatne – ostatnio nie ma czasu na czytanie swej ulubionej fantastyki, mniej czasu poświęca fotografii. Jako człowiek wierzący, mocno przeżył ostatnie dni życia papieża Jana Pawła II. Zauroczony mocą ducha tego człowieka, tak jak wielu, sięgnął po jego spuściznę. Czasami potrzebny jest nam taki „łyk czystej i orzeźwiającej wody” w tym zabieganym życiu.

Janina Lisiewicz

Wstecz