„Co może jeden człowiek, i jak działa świętość”

„Cóż powiedzieć?” – to pytanie retoryczne, mające na celu zaostrzenie uwagi słuchaczy, kiedy pragnie się powiedzieć coś szczególnie ważnego, słyszeliśmy czasem z ust Papieża Jana Pawła II (1920–2005) podczas Jego homilii, przemówień, zostało ono z nami w Jego słowie pisanym.

Wraca ono teraz jak refren: „Cóż powiedzieć” o Człowieku, którego znał cały świat, którego śmierć wyzwoliła cały potok refleksji, sądów, ocen. Ci, którym nie było dane mówić czy pisać, manifestowali swoją postawę skupieniem, modlitwą, przenoszeniem na inne terminy mniej ważnych obowiązków i inicjatyw, zapalaniem zniczy, składaniem kwiatów, autentycznym czy tylko myślowym pielgrzymowaniem do Rzymu, a nawet, co jest zazwyczaj najtrudniejsze, przejawianiem (przynajmniej na czas pogrzebu, jak się w niektórych wypadkach okazało) postaw ewangelicznych.

„Świat się zatrzymał” – słyszeliśmy w mediach. Nie dla wszystkich, oczywiście. Nie łudźmy się. Ale, czyż nie było podobnie, jak umierał sam Chrystus? Nawet więcej, byli wtedy tacy, którzy się prześcigali w zadawaniu tortur już bez nich Cierpiącemu niewymownie Odkupicielowi ludzkości.

“Świat opustoszał” (znowu czyjaś myśl, ale ją podzielam), świat “odbył nieoczekiwanie rekolekcje”. Światu, łaknącemu tego bardziej i mniej, były przypominane Papieskie słowa, gesty i czyny, które najbardziej utkwiły w świadomości, zapadły w serce a nieraz przyśpieszyły też pchnięcie świata “nowymi tory”.

Arcyważne jest, żebyśmy po tak pięknych, głębokich rekolekcjach, po dniach pogrzebu, które w jakiś sposób “wstrząsnęły światem”, już nie wrócili do swojego “przedtem”, żeby to świadectwo, dane za pomocą gestów i symboli, znalazło pokrycie w czynach i postawach. O ile piękniejszy byłby świat, gdybyśmy intensywniej realizowali dziedzictwo, które zostawił nam Jan Paweł II? Fizyczne odejście szanowanej, kochanej, uwielbianej osoby wcale nie jest odejściem, jeżeli jej oblicze, słowa, gesty, czyny, przynajmniej w jakimś stopniu, trwają w nas.

Jest maj. Miesiąc szczególny, jeden z najpiękniejszych w roku, dany przez Boga jakby na pocieszenie człowieka, który, jeszcze będąc na ziemi, tu bądź ówdzie, w okrywającej się coraz ozdobniejszą szatą przyrodzie, dostrzegał jakby namiastkę przyszłego rajskiego bytowania. Dla chrześcijanina jest to przede wszystkim miesiąc maryjny. Wybierając tak piękny miesiąc dla składania hołdu Matce, Syn Boży uświęcił jednocześnie nasze ziemskie matki, w kalendarzu liturgicznym wyznaczając im święto właśnie w maju. Wiemy, jak wielką czcią otaczał Ojciec Święty Matkę Bożą, zawierzając Jej bez reszty siebie i świat, wypowiadając sakramentalne Totus Tuus (Cały Twój).

W tym roku pamiętamy chyba szczególnie, że Karol Wojtyła urodził się właśnie w maju. 18 maja br. po raz pierwszy obchodzimy Urodziny Papieża, w dodatku jubileuszowe, 85., bez Jego widzialnej obecności na ziemi, ale święcie wierząc w to, że zwiedzając “niebiańskie pokoje” nadal śle swój promienny uśmiech i nadal pochyla się nad każdą myślącą czy nawet bezmyślną trzciną, jaką często jesteśmy i, jak Dobry Pasterz, bierze nas w swoje ramiona.

Maj – to także miesiąc najwyższej próby, wielkiego cierpienia, zadanego Ojcu Świętemu. 13 maja 1981 roku, święto Matki Bożej Fatimskiej, dzień, który wszedł do historii jako dzień zamachu na Papieża, namiestnika Boga na ziemi. Słowem, znowu miał się wypełnić znany topos: Na krzyż z Nim (Mt 27, 22), chociaż nie było w pobliżu otwarcie krzyczącej gawiedzi. O doświadczeniach tamtych i nie tylko tamtych dni, o heroicznym znoszeniu przez Jana Pawła II wszystkiego, co zsyłał mu Bóg, mówi nieduża objętościowo, arcyciekawa w swojej prostocie i głębi książka autorstwa ks. prof. Tadeusza Stycznia i abpa Stanisława Dziwisza Modlitwa w Getsemani wciąż trwa, wydana przez Instytut Jana Pawła II Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego (2003). Jest ona próbą rozwikływania zagadki Papieża – tajemnicy, jednego z tych, któremu maksymalne przybliżanie się do Chrystusa nie przeszkodziło przybliżać się do ludzi, wręcz odwrotnie.

Był On bliski dla wielu. Dla polonistów Papież jest bardzo bliski także dlatego, że pierwszym obranym przez Niego w 1938 r. kierunkiem studiów była właśnie filologia polska, w dodatku na tak renomowanej uczelni jak Uniwersytet Jagielloński. W czasie wojny nastąpił kardynalny zwrot młodego Karola w stronę teologii. Łączenie polonistyki z teologią przynosi nieraz wspaniałe owoce, czego niektóre przykłady mamy też na Wileńszczyźnie. Student Wojtyła interesował się, jak wiemy, zwłaszcza literaturą, głównie dramatem, teatrem. Studia polonistyczne uwrażliwiły Go jeszcze bardziej na wartość, głębię i piękno słowa. Jego teksty oscylują zazwyczaj na tej niedoścignionej dla wielu, ale wymarzonej chyba granicy, kiedy to, z jednej strony, zdradzają wielką mądrość, oczytanie w tekstach innych autorów, z drugiej, nie są tekstami, które odtrącałyby swoją erudycją. Jako „sercem pisane” są one zrozumiałe nie tylko dla intelektualistów.

Ojciec Św. ustosunkowuje się nieraz do literatów, filozofów (nazwijmy to tak) świeckich, z którymi czasem polemizuje, odwołuje się zwłaszcza do tych, dla których bycie naukowcem czy artystą, człowiekiem sztuki nie przysłoniło fundamentalnej prawdy o istnieniu Boga. W Jego pismach spotkamy reminiscencje literackie, filozoficzne: od autorów dawnych poczynając (Owidiusz, Juvenalis, Dante), poprzez kolosów XIX w. (typu Dostojewski, Nietsche), do autorów XX w. (R. M. Rilke, P. Claudel, F. Kafka, A. Camus i in.). Jako syn narodu polskiego, czego, będąc „obywatelem świata”, Papież nigdy się nie wypierał, nawiązuje niejednokrotnie do arcydzieł literatury polskiej, do Bogurodzicy, do Jakuba Wujka, a zwłaszcza literatury romantycznej: Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, których ceni za ich przywiązanie do wartości chrześcijańskich: Kultura polska stale płynie szerokim nurtem natchnień mających swoje źródło w Ewangelii. To przyczynia się zarazem do gruntownie humanistycznego charakteru tej kultury – to czyni ją tak głęboko, tak autentycznie ludzką, „...albowiem – jak pisze Mickiewicz w Księgach pielgrzymstwa polskiego – cywilizacja, prawdziwie godna człowieka, musi być chrześcijańska”.

Nobilitując pracę rolnika, dzieła twórców ludowych, przywoływał, m. in., Norwida, który napisał, że rolnik „jedną ręką szuka dla nas chleba, drugą zdrój świeżych myśli wydobywa z nieba”.

Teolodzy i poloniści znają Karola Wojtyłę jako poetę, dramatopisarza, eseistę. Publikując swoją twórczość używał pseudonimów Andrzej Jawień, Piotr Jasień, Stanisław Andrzej Gruda, czasem też kryptonimu A.J. Samego autora literatura z biegiem lat interesowała chyba coraz mniej jako dzieło sztuki. Była ona konsekwentnym uzupełnieniem tekstów teologicznych.

Na poezję Karola Wojtyły składają się wiersze-medytacje, których nie da się czytać bez skupienia. Jako początkujący poeta zdradzał skłonność do pisania poematów, które wyraźnie ocierają się o mistykę.

Najczęściej są przywoływane i cytowane różne fragmenty Pieśni o Bogu ukrytym (1944). Chociaż Bóg w danym utworze jest ujawniany najczęściej za pośrednictwem symboli i peryfraz (omówień), jest On rozpoznawalny, Jego obecność jest niezwykle namacalna. Budzi ona „podziw”, „drżenie”, „żar”, oszołomienie istnieniem itp. Wszechobecność Boża dyktuje słowa najwyższej pochwały i wdzięczności:

(...)Uwielbiam cię, drzewo surowe, bo nie znajduję skargi

w twoich opadłych liściach.

Uwielbiam cię, drzewo surowe, boś kryło Jego barki

w krwawych okiściach.

 

Uwielbiam cię, blade światło pszennego chleba,

w którym wieczność na chwilę zamieszka,

podpływając do naszego brzegu

tajemną ścieżką. (...)

„Chwała i dziękczynienie” nie ucichają tu ani na chwilę, gdyż człowiek jest uprzywilejowany wśród innych stworzeń czy zjawisk natury, otwiera się przed nim piękna droga, na której nawet śmierć nie jest straszna:

Dusza nie jest taka jak liść,

który za słońcem nie podąży

i zgaśnie, kiedy się zieleń w nim wypali – (...)

 

Nie dość liściu, że co dzień dnieje,

nie dość, że słońce wschodzi.

Śmierć jest tylko zbyt krótkim promieniem

słonecznych godzin.(...)

Amplituda uczuć człowieka może się, oczywiście, zmieniać, ale jest coś, czy raczej Ktoś, niosący pocieszenie, otwierający perspektywę życia wiecznego:

Kiedy smutek się zmiesza z wieczorem –

– podobne do siebie są z barw –

razem stają się dziwnym napojem,

który z lękiem nachylam do warg.

 

Więc, ażeby w tym niepokoju

nie pozostawiać mnie samego,

odjąłeś grozę wieczoru,

dałeś wieczności smak chleba.(...)

Zaiste, szczęśliwy to człowiek, który będąc zaledwie dwudziestoparoletnim poetą, już wie do kogo ma kierować swoje strofy. Pięknym tego przykładem jest właśnie omawiana tutaj Pieśń o Bogu ukrytym. Właśnie „ukrytym”, a tak namacalnie odczuwanym, ingerującym w życie poety-seminarzysty. Godna podziwu jest ta pewność, że coraz głębiej zanurzając się w Bogu nie pragnie się już uwolnienia:

Z nurtu tego – to wiedz – że nie ma powrotu.

Objęty tajemniczym pięknem wieczności!

Trwać i trwać. Nie przerywać odlotów

cieniom, tylko trwać

coraz jaśniej i prościej. (...)

Z perspektywy słabnącej kondycji fizycznej Papieża u schyłku życia, utraty głosu przed Jego odejściem do Pana, szczególnie wzruszająco, wręcz proroczo brzmią teraz następujące wersy:

Bo jesteś samą Ciszą, wielkim Milczeniem,

uwolnij mnie już od głosu,

a przejmij tylko dreszczem Twojego Istnienia,

dreszczem wiatru w dojrzałych kłosach. (...)

Ten „dreszcz Twojego Istnienia” nie opuszcza Karola Wojtyły w żadnym z jego utworów literackich. O ciepłym, przyjaznym stosunku do rzeczywistości przedstawionej mówi już sam wybór gatunku pieśni.

Powstały o kilka lat później poemat jest znowu pieśnią, tym razem jest to Pieśń o blasku wody, tej wody, o której wspominał Jezus w rozmowie z Samarytanką przy studni w Sychar (J 4, 1–42). Ten motyw biblijny zainspirował nieco wcześniej także I część Tryptyku ewangelicznego Leopolda Staffa, która nosi tytuł U studni.

Maj stwarza stosowny kontekst zwłaszcza do przywołania poematu Matka. Wspominaliśmy już o czci i ufności, jakimi obdarzał Papież Matkę Boga i człowieka. W nazwanym poemacie występuje dwugłos, pozbawiony ingerencji narratora. Mówią do nas sama „Matka” i „rybak Jan”. Po śmierci matki dziewięcioletni Karol Wojtyła prawie dosłownie okazał się w sytuacji najmilszego ucznia Chrystusa, kiedy w Kalwarii Zebrzydowskiej usłyszał od swego ojca: „Oto Matka twoja”.

Matka Boża jest matką nadzwyczajną jako Matka Stwórcy Wszechrzeczy, ale nie są Jej obce także doznania i trudy wszystkich matek:

(...)Synu mój trudny i wielki, Synu mój prosty,

przywykłeś we mnie na pewno do myśli wszystkich ludzi –

w cieniu tych myśli czekasz głębokiej chwili serca,

która się w każdym człowieku inaczej zaczyna

– a we mnie jest pełna matki –

i pełnią tą nigdy się nie utrudzi. (...)

Poematy–medytacje Karola Wojtyły mogą być oparte o wysublimowane, bardziej abstrakcyjnie i mistycznie przedstawione wątki biblijne (Myśl jest przestrzenią dziwną), ale mogą też przywoływać coś bardzo konkretnego, ziemskiego (Kamieniołom), mogą ocierać się o problematykę psychologiczną (Profile Cyrenejczyka) i t.p. Przedmiotem opisu i refleksji w twórczości literackiej Wojtyły są problemy (Rozważania o ojcostwie, Rozważanie o śmierci, Myśląc ojczyzna), sytuacje i przestrzenie (Wigilia Wielkanocna 1966, Kościół, Wędrówka do miejsc świętych), postacie (Weronika, Stanisław i in.) bliskie Jemu samemu a zarazem uniwersalne, ewokujące fundamentalne wartości. O czymkolwiek się pisze, nie chodzi tu nigdy o przypodobanie się komuś, o zauroczenie wyszukanymi formami. Najistotniejszym celem jest maksymalne przybliżenie się do Tajemnicy, odgadywanie zamiarów Boga, wsłuchiwanie się w Jego głos, szukanie we wszystkim Jego chwały.

U schyłku życia Jan Paweł II znowu przemówił jako poeta, ogłaszając w 2003 r. Tryptyk Rzymski (z podtytułem Medytacje).

Część I Strumień, najskromniejsza objętościowo, swego rodzaju preludium, stanowi refleksję – „zdumienie” nad pięknem, sensownością i tajemnicą natury:

Zatoka lasu zstępuje

w rytmie górskich potoków

ten rytm objawia mi Ciebie,

przedwieczne Słowo.

Jakże przedziwne jest Twoje milczenie

we wszystkim, czym zewsząd przemawia

stworzony świat...

co razem z zatoką lasu

zstępuje w dół każdym zboczem...

to wszystko, co z sobą unosi

srebrzysta kaskada potoku,

który spada z góry rytmicznie

niesiony swym własnym prądem...

– niesiony dokąd? (...)

Część II Medytacje nad „Księgą Rodzaju” na progu Kaplicy Sykstyńskiej, zważywszy fakt, iż wnikliwemu oglądowi poddane jest dzieło Michała Anioła, można by po świecku potraktować jako kontemplację sztuki:

Stajemy na progu Księgi.

Jest to Księga Rodzaju – Genezis.

Tu, w tej kaplicy, wypisał ją Michał Anioł

nie słowem, ale bogactwem

spiętrzonych kolorów.

 

Wchodzimy, żeby odczytywać,

od zdziwienia idąc ku zdziwieniu. (...)

Część III wreszcie stanowiłaby zwieńczenie całej budowli, gdyż jest to medytacja nad samym Słowem, nad prapoczątkiem, nad dziejami Abrahama, który postanowił iść za Głosem, wyrażając gotowość poświęcenia wszystkiego, co najdroższe, w imieniu całej ludzkości zawierając Przymierze z Bogiem.

Podmiot jest umiejscowiony w bardzo konkretnej przestrzeni: Stoję przy wejściu do Sykstyny, a więc w miejscu, do którego jeszcze tak niedawno były skierowane oczy prawie całego świata.

Podmiotem jest sam Papież, ceniący sztukę, który, od zdziwienia idąc ku zdziwieniu, zatroskany jest głównie tym, jak malarska wizja Księgi Rodzaju i Sądu Ostatecznego wpływa na decyzje kardynałów–uczestników konklawe. Zatroskany i jednocześnie spokojny:

Ludzie, którym troskę o dziedzictwo kluczy powierzono,

zbierają się tutaj, pozwalają się ogarnąć sykstyńskiej

polichromii,

wizji, którą Michał Anioł pozostawił – (...)

(...)tak będzie znów, gdy zajdzie potrzeba,

po mojej śmierci. (...)

Potrzeba, aby w czasie konklawe Michał Anioł

uświadomił ludziom –

 

Nie zapominajcie: Omnia nuda et aperta sunt ante oculis Eius. (Wszystko odkryte i odsłonięte jest przed Jego oczami)

Ty, który wszystko przenikasz – wskaż!

On wskaże...

Papież niczego nie sugeruje, całkowicie zawierza Bogu, jak zawierzył kiedyś ojciec wielu narodów Abraham. Cały Tryptyk jest przesiąknięty podziwem i zdumieniem dla ukrytego we wszystkim Boga.

Jedną z ulubionych form wypowiedzi literackiej Karola Wojtyły jest także dramat. Podobnie jak poezja, jak wszystkie inne formy wypowiedzi służy szerzeniu chwały Tego, który Jest, służy pogłębianiu wartości i cnót ewangelicznych. Już wśród juveniliów spotkamy tytuły tak ambitne, jak Hiob czy Jeremiasz, dramaty, powstałe w roku 1940. O doborze tych a nie innych bohaterów Starego Testamentu zadecydował tutaj wyraźnie czas historyczny, to, że utwory były pisane w okresie okupacji niemieckiej, w sytuacji dramatycznej dla jednostki i narodu.

Na bohaterów dramatu obiera Karol Wojtyła postacie, które są mu najbardziej bliskie, niekoniecznie biblijne. Brat naszego Boga (1945–1950) rysuje portret Adama Chmielowskiego (1846–1916), malarza, który, idąc za głosem powołania, stał się Bratem Albertem. Żył w ubóstwie, pomagał nędzarzom, przeobraził się w jednego z nich. Osiadłszy w Krakowie przejął opiekę nad przytułkiem dla nędzarzy i zamieszkał razem z nimi. Po jakimś czasie powołał dwa zgromadzenia, męskie i żeńskie, Albertynów i Albertynek. Ich utrzymanie stało nieraz pod znakiem zapytania, gdyż podstawowe „środki finansowania” stanowiło kwestowanie, większa czy mniejsza ofiarność miłosiernych ludzi. Modlitwa, wytrwałość i wyrzeczenie czyniły cuda. Bohater tego dramatu był w 1989 r. kanonizowany przez Jana Pawła II.

Niezwykle skromny Autor zaznacza we wstępie, że będzie to próba przeniknięcia człowieka, który mając talent malarski i warunki do w miarę wygodnego i dostatniego życia, dał się kształtować miłości. Brat Albert – jak pięknie to ujął ks. kardynał Franciszek Macharski – dostrzegł i sprawdził, że Chrystus Umęczony ma rysy konkretnego człowieka, tego najbardziej opuszczonego i wyniszczonego. I dostrzegł także w rysach ludzkich podobieństwo do Jezusa. Brat Albert mógł pójść na służbę jednocześnie Chrystusowi Zmęczonemu i ludziom umęczonym, właśnie dlatego, że Syn Boży przez Wcielenie swoje zjednoczył się jakoś z żywym człowiekiem.

W II akcie dramatu artysta wpatruje się w namalowany przez siebie obraz „Ecce Homo” i ujawnia swoje refleksje:

Natrudziłeś się w każdym z nich.

Zmęczyłeś się śmiertelnie.

Wyniszczyli Cię –

To się nazywa Miłosierdzie.

– –

Przy tym pozostałeś piękny.

Najpiękniejszy z synów ludzkich.

Takie piękno nie powtórzyło się już nigdy później –

O, jakież trudne piękno, jak trudne.

Takie piękno nazywa się Miłosierdzie.

– –

(...)

– Dziwna rzecz; chyba żaden z moich przyjaciół w Monachium nie sprawdzał dokładności swego malarskiego

widzenia w legowisku nędzarzy...

Ani żaden chyba na świecie malarz...

A może jednak –

Bardzo dziwna rzecz.

Zaiste, „dziwna rzecz”. Nieliczni są ci, którzy idą śladami Alberta, bo to jest bardzo trudna droga. Jednakże Brat Albert nie wyklucza takiej możliwości: A może jednak...

Wśród dramatów umieszcza się także zazwyczaj Przed sklepem jubilera (1960). Sam Autor precyzuje w podtytule osobliwości swojego dzieła: Medytacja o sakramencie małżeństwa przechodząca chwilami w dramat. Można by ten dramat zalecać jako lekturę dla młodego, myślącego człowieka, stającego przed wyborem partnera swojej podróży życiowej. Jest to przede wszystkim rzecz o Tajemnicy Miłości.

Wsłuchajmy się w medytacje Adama, bohatera–mediatora, na ten temat: (...) Nie ma sprawy, która bardziej niż ona leżałaby na powierzchni ludzkiego życia, i nie ma sprawy, która bardziej od niej byłaby nieznana i tajemnicza. Rozbieżność między tym, co leży na powierzchni, a tym, co jest tajemnicą miłości, stanowi właśnie źródło dramatu. Jest to jeden z największych dramatów ludzkiej egzystencji. Powierzchnia miłości ma swój prąd, prąd szybki, migotliwy, łatwo zmienny. Kalejdoskop fal i sytuacji tak pełnych uroku. Prąd ten jest czasami zawrotny tak, że porywa ludzi, porywa kobiety i mężczyzn. Porwani myślą, że wchłonęli całą tajemnicę miłości, a tymczasem nawet jej jeszcze nie dotknęli. Są przez chwilę szczęśliwi, bo mniemają, że dotarli do granic egzystencji i wydarli wszystkie jej tajniki, tak że nie pozostało już nic. Tak właśnie: po drugiej stronie tego uniesienia nie pozostaje nic, poza nim jest tylko nic. A nie może, nie może pozostać nic! Słuchajcie, nie może. Człowiek jest jakimś continuum, jakąś całością i ciągłością – więc nie może pozostać nic!

W centrum uwagi są tu medytacje przedmałżeńskie i małżeńskie trzech wybranych par.

Teresa i Andrzej snują refleksje stojąc zaledwie na progu wspólnej przyszłości, analizując „sygnały”, znaki, które przemawiałyby za tym, że mają być razem. Są to ludzie młodzi, ale dojrzali duchowo:

Odpowiedziałam „tak” – nie od razu,

ale po upływie kilku minut(...) –

rozważa nad podjętą decyzją Teresa.

Doszedłem do Teresy drogą dosyć długą, nie odnalazłem

jej od razu.

Nie pamiętam nawet, czy pierwszemu naszemu spotkaniu towarzyszyło jakieś przeczucie lub coś w tym rodzaju.

I chyba nawet nie wiem, co znaczy „miłość z pierwszego

wejrzenia”(...) –

mówi Andrzej. Cechuje go umiejętność odróżniania fałszu od prawdy, zewnętrznego blichtru od autentycznych wartości duchowych:

(...)piękność dostępna dla zmysłów

może być darem trudnym lub niebezpiecznym,

spotykałem wszakże osoby, które ona wiodła do cudzej

krzywdy

– i tak powoli nauczyłem się cenić piękność

dostępną dla umysłu; czyli prawdę.

Postanowiłem więc szukać kobiety, która naprawdę będzie

dla mego „drugim ja”, a pomost między nami rzucony

nie będzie chwiejną kładką wśród nenufarów i trzcin.(...)

Ogromnie długo staliśmy przed sklepem jubilera –

wspomina Teresa.

Druga para – Anna i Stefan – przybliżona głównie przez medytacje Anny oraz Przypadkowego Rozmówcy, Adama – jest pokazana w momencie, gdy pęknięcie naszej miłości – jak stwierdza Anna – stało się faktem. Anna też odwiedza sklep jubilera, ale po to, żeby sprzedać obrączkę, tak, jakby obrączka była „jedną z rzeczy wielu”. Jubiler jest tu jednak kimś więcej niż zwykłym handlarzem kosztownościami, gdyż po zważeniu obrączki mówi:

„obrączka ta nic nie waży

waga stale wskazuje zero

i nie mogę wydobyć z niej

ani jednego miligrama.

Widocznie mąż pani żyje –

wtedy żadna obrączka z osobna

nic nie waży – ważą tylko obie.

Moja waga jubilerska

ma tę właściwość,

że nie odważa metalu,

lecz cały byt człowieka i los”.

Pojawienie się Adama, który, podobnie jak jubiler, jest kimś więcej, niż tylko „przypadkowym rozmówcą”, przywołanie przez niego ewangelicznej przypowieści o pannach roztropnych i nierozsądnych (Mt 25, 1–13) stanowi moment zwrotny. Jest nadzieja na to, że „pęknięcie miłości” nie skruszy jej ostatecznie.

Trzecia para – Monika i Krzysztof – są już dziećmi wyżej wymienionych małżeństw. Jak przed dwudziestoma siedmioma laty Teresa i Andrzej, tak teraz oni, odwiedzają sklep jubilera. Nad nimi, nad ich wspólną przyszłością wyraźnie ciąży dziedzictwo poprzednich związków, jakość miłości ich rodziców. Bardzo różny bagaż doświadczeń przyniosą do nowego ogniska.

Krzysztof wychowywał się bez ojca (Andrzej pożegnał go jako dwulatka i zginął na froncie), ale był on jakby zawsze obecny, gdyż jego matka, Teresa, nie wyrzuciła męża ze swojej pamięci. Wychowywała syna jakby w jego cieniu.

Inne jest, nad czym medytuje również Teresa, „dziedzictwo Moniki”:

(...) pęknięcie tamtej miłości

zatrzymało się w niej tak głęboko, że własna miłość

zaczyna się też od pęknięcia.

Monika niebezpodstawnie boi się przyszłości, nie chciałaby powtarzać modelu miłości, jaki zaproponowali jej rodzice. Wyrastała przy żywym, ale jakby przy na wpół obecnym ojcu, gdyż zabrakło niezbędnej więzi duchowej między jej rodzicami. Dlaczego? Na to pytanie próbuje odpowiedzieć wszechobecny Adam:

Przyczyna leży w przeszłości. Tam zwyczajnie tkwi błąd. Chodzi o to, że porywa ludzi j a k a b s o l u t miłość, której brak absolutnych wymiarów. Oni zaś, kierując się złudzeniem, nie usiłują zaczepić tej miłości o Miłość, która ma taki wymiar. Nie podejrzewają nawet tej potrzeby, bo ich zaślepia nie tyle siła uczucia – ślepi są raczej przez brak pokory. Jest to brak pokory wobec tego, czym miłość być musi w swej prawdziwej istocie. Im bardziej są tego świadomi, tym mniejsze niebezpieczeństwo. W przeciwnym razie jest ono wielkie: miłość nie wytrzymuje ciśnienia całej rzeczywistości.(...)

Monika i Krzysztof – medytuje śladem Adama Teresa – znowu odzwierciedlają w j a k i ś s p o s ó b absolutne Istnienie i Miłość.(...)

Ale żyje się o tym nie wiedząc.

I o to właśnie chodzi, że żyje się o tym nie wiedząc. Iluż dramatów i rozterek można byłoby uniknąć, łącząc oba wymiary, traktując miłość jako odbicie Miłości, ileż pokrętnych ścieżek można byłoby przynajmniej częściowo wyprostować, co udało się w omawianym dramacie Adamowi, który jest tu, bez wątpienia, jakby rzecznikiem Autora.

Karol Wojtyła – Człowiek, Poeta, Papież był posłany właśnie po to, żeby te fundamentalne prawdy przypominać, pogłębiać, żeby szerzyć ład w sercu człowieka i na świecie, gdyż wszystko jest zbyt silnie ze sobą sprzężone. Był potrzebny jak nigdy. Przyszedł w niełatwym czasie (czy bywa czas łatwy, to już inne pytanie).

I czas, i osobowość Papieża odbijają się także wybitnie w Jego najnowszej książce Pamięć i tożsamość (2005), w której znowu prostuje ścieżki człowieka i ludzkości, także tej, stawiającej pierwsze kroki w trzecim tysiącleciu, jak czytamy we wstępie. Genezę książki stanowią „rozmowy na przełomie tysiącleci”, prowadzone w 1993 r. w Castel Gandolfo między Ojcem Świętym oraz polskimi filozofami ks. prof. Józefem Tischnerem i prof. Krzysztofem Michalskim.

Wszystkie słowa wydają się jakby za małe i za płytkie, a może są nadużywane i za słabo wyrażają to, co chciałoby się uwypuklić mówiąc o dziedzictwie Jana Pawła Wielkiego. Przywołajmy więc na pomoc poetę:

(...)Pasterzu nam dany, kiedy odchodzą bogowie!

I we mgle nad miastami błyszczy Złoty Cielec. (...)

 

I nagle jakby czysty dźwięk dzwonu na jutrznię,

Twój znak sprzeciwu podobny do cudu (...)

 

Jesteś z nami, i odtąd zawsze będziesz z nami.

Kiedy odezwą się moce chaosu,

A posiadacze prawdy zamkną się w kościołach,

I jedynie wątpiący pozostaną wierni,

Twój portret w naszym domu co dzień nam przypomni,

Co może jeden człowiek, i jak działa świętość.

Po wersach Czesława Miłosza z Ody na osiemdziesiąte urodziny Jana Pawła II trudno cokolwiek dopowiadać. Wyborem swojej Drogi, głoszeniem Prawdy, Jan Paweł II dał namacalne świadectwo tego, że możliwe jest piękne Życie już tu, na ziemi; że może zdarzyć się pod słońcem Człowiek, o którym, nie profanując świętości, chce się powiedzieć „Ecce Homo!”

Halina Turkiewicz

Wstecz