W RYCERSKIEJ SŁUŻBIE JANA PAWŁA II

Rozmowa z JANEM MILUNEM, rodakiem z Bostonu

Swoimi niestrudzonymi pielgrzymkami do wielu krajów świata nasz nieodżałowany Papież zapoczątkował Wielką Epokę Jana Pawła II, która trwa nadal. Podczas tych podróży nie tylko głosił Ewangelię, nauczał, ale też niósł Orędzie Pokoju. Utrwalenie pamięci Wielkiego Rodaka, Jego dorobku – nasz wspólny obowiązek. Świadom tego jest JAN MILUN, Polak rodem z Wileńszczyzny – obywatel USA, który od początku pontyfikatu Jana Pawła II oddaje się rycerskiej służbie Papieża. Organizuje w różnych miejscach naszego globu, odwiedzanych (i nie odwiedzanych) przez Ojca Świętego, wielkie koncerty muzyczne.

Jan Milun - muzyk i śpiewak operowy (bas barytonowy) posiada niebywały talent organizatorski. Jedna z gazet w Polsce napisała o nim, że jest „najbardziej utytułowanym ambasadorem kultury polskiej w świecie z własnego nadania i Bożej przychylności”. W jednej osobie - promotor, organizator, menedżer oraz kierownik artystyczny setek megakoncertów, popularyzujących muzykę i wykonawców polskich. Od roku 1978 - założyciel i prezes Towarzystwa Muzycznego im. Stanisława Moniuszki w USA. Posiada wiele wysokich nagród polskich i zagranicznych, w tym - dość rzadkich. Jako jedyny Polak otrzymał za swą działalność medal George‘a Washingtona, przyznawany przez Fundację Wolności. Ale bardzo (jeśli nie najbardziej) ceni sobie medal, odebrany w styczniu tego roku w siedzibie „Solidarności”, ufundowany z okazji wizyty w Sejmie Polskim (1999 r.) Ojca Świętego, do którego m. in. należą słowa: „Dzięki kulturze mój naród przetrwał trudne chwile w swych dziejach”. Milun jest pierwszym, którego uznano godnym tego odznaczenia.

W maju br. Jan Milun, pochodzący z miejscowości Dowgidańce parafii koleśnickiej (obecnie rejon solecznicki) przyjeżdżał do Wilna i w czasie krótkiego, kilkudniowego pobytu znalazł możliwość, by odwiedzić redakcję „Magazynu Wileńskiego”. Korzystając z okazji poprosiliśmy gościa o rozmowę.

Ciekawi jesteśmy, w jakiej rodzinie, w atmosferze jakiego domu ukształtowała się osobowość Pana – jako człowieka i artysty?

Powinienem spłacać „wielki kredyt” moralny mojemu ojcu i matce, którzy stworzyli ognisko rodzinne, w jakim wzrastałem. Wychowywali nas – trzech synów – poprzez pracę i własny przykład. Urodziłem się w przedostatnim roku II Rzeczypospolitej, której nie pamiętam. Mieliśmy sporo ziemi, a ojciec mój był sołtysem, człowiekiem poważanym i naonczas światłym. Moje dzieciństwo – to okres wojny, niespokojnych czasów działania i grasowania trzech rodzajów partyzantki, codzienny strach o życie braci i rodziców, którzy, narażając nas wszystkich na niebezpieczeństwo, pomagali partyzantce polskiej. W imię Polski, która miała wrócić… To czas prześladowania kultury narodowej, a przede wszystkim – wiary, która w naszej rodzinie była ostoją. Byliśmy bogaci przede wszystkim – naszą wiarą, kulturą ojczystą i niezłomnym duchem.

Czas wojny i tuż po wojnie – to powszechne ubóstwo: nie było elektryczności, radia, książek. Wnętrza oświecały prymitywne łuczywa… Ale sprawy, kontakty międzyludzkie – w rodzinie, we wsi, między sąsiadami – były wielkie poprzez swoją szczerość, serdeczność, życzliwość. Współczesne społeczeństwo do tego nie dorosło!.. Tak samo - stosunki rodzice-dzieci, przykłady ojca i matki, nauka dziadków – dzięki nim kształtowało się piękno duszy, poczucie estetyki. Nie mieliśmy rozrywek, jakie mają współczesne dzieci. Jako mali chłopcy przeczytaliśmy kiedyś z bratem Frankiem o krasnoludkach, ale nie wiedzieliśmy jak wyglądają, więc wędrowaliśmy polem – w nadziei, że może tam spotkamy „małych dobrych duszków”, układaliśmy o nich rymowanki, puszczaliśmy wodze wyobraźni. To nasze ubogie - pod względem dostępu do literatury, sztuki - dzieciństwo wyostrzało wrażliwość naszych dusz na piękno przyrody i jej naturalną „muzykę”, podglądanie natury było źródłem poezji. Ja również kiedyś – muszę się przyznać - pisałem wiersze. W jednym z pism polskich miałem nawet swój debiut: wiersz o księżycu, który tak romantycznie zawisł nad miasteczkiem Ejszyszki. Księżyc zawsze mnie fascynował, towarzyszył w mojej wędrówce życiowej. W odróżnieniu od drapieżnego słońca, uspokaja mnie, pozwala skupić siły twórcze. Gdy obserwuję go nad Oceanem Atlantyckim, myślę sobie: ten sam świeci nad moją Wileńszczyzną - świat jest… taki maleńki!..

A jednak nie poetyckie, tylko muzyczne zdolności Pana wzięły w życiu górę…

O, to przez przypadek częściowo zostałem tym, kim jestem. Owszem, po rodzicach i dziadku mam te zdolności wokalne. Ale mama chciała, żebym został księdzem. W dzieciństwie nawet przejąłem się tą zacną rolą i wraz z braćmi i dziećmi z sąsiedztwa bawiłem się w kościół. Ja, jako najstarszy, ubierałem mamusi sukienkę – niby sutannę, nauczałem, dawałem kolegom „komunię” z placków, a oni musieli się „spowiadać”… Od małego – przez wiele lat – służyłem w koleśnickim kościele do Mszy świętej, na której zawsze była cała nasza rodzina.

Jako uczniowie braliśmy z bratem Frankiem udział we wszystkich festiwalach i koncertach, jakie w ejszyskim domu kultury się odbywały. Potem i najmłodszego brata, Mietka, wciągnęliśmy. Stawaliśmy na scenie – i śpiewaliśmy aż grzmiało (bo Bóg wszystkich trzech nas obdarzył głosami): „Jęczy, wyje Dniepr szeroki…”. Było to w tamtym czasie jedyne tłumaczenie na język polski rosyjskich (w tym wypadku – ukraińskiej) piosenek. Ale i tak ludzie płakali ze wzruszenia… Śpiewaliśmy a‘ capella - brakowało podkładu muzycznego, ale była to poprawna harmonia głosów - tak, jakbyśmy tę muzykę studiowali.

Po ukończeniu szkoły musiałem odpracować dwa lata w kołchozie. Byłem wówczas już zastępcą przewodniczącego (Śliżewskiego z Ejszyszek) - nie każdy bowiem potrafił w tamte czasy czytać, pisać i rachować na liczydłach. Ale pewnego razu dopuściłem się karygodnego wybryku: wziąłem z gospodarstwa dwa samochody pod pozorem, że jadę z ludźmi do Wilna po chleb, a pojechaliśmy… do Kalwarii. Straciłem pracę, a do świadectwa wpisano mi: „wierzący, o przesądach religijnych…” czy coś w tym rodzaju. Z takim świadectwem żadna szkoła nie chciała mnie przyjąć… tylko muzyczna. Zdałem więc do technikum muzycznego im. Tallat-Kelpszy w Wilnie, na wokalistykę i dyrygenturę.

Studiując w Wilnie włączyłem się do zespołu „Wilia”. Poznałem profesora Konradasa Kaveckasa, który przyjął mnie do Filharmonii Państwowej (byłem wówczas jedynym Polakiem, który tam śpiewał). W czasie studiów pracowałem jako nauczyciel w Korwiu, u pana Ludwika Młyńskiego. Jednocześnie byłem dyrektorem Domu Kultury w Mejszagole. Śpiewałem też w chórze w Ostrej Bramie.

Ale wyższe studia muzyczne skończył Pan już w Polsce, dokąd rodzice zdecydowali wyjechać…

Do ostatniego transportu ojciec czekał, że „Polska tu wróci”. W 59. wyjechaliśmy bydlęcym wagonem, przez Grodno. Zostać – oznaczałoby narazić rodzinę na represje. Ojciec miał bowiem wobec nowej władzy wiele „grzechów”. W początkowym okresie kolektywizacji, na przykład, stanął w obronie zasiewów – własnych i sąsiedzkich. A było tak. W 49. roku kazano wszystkim okolicznym gospodarzom zasiać żyto, obiecując, że jeszcze będą mogli z plonów skorzystać. Oszukano. Wtedy ojciec namówił innych, by nie ustąpili i siłą własność zabrali. Ludzie zewsząd ściągnęli – pieszo i konno - ze wszystkich miejscowości pomiędzy Purwianami i Dowgidańcami, z kosami w ręku, bo nikt broni nie miał. Ojciec jako jedyny w okolicy miał strzelbę i kiedy z Ejszyszek nadciągnęli enkawudziści, by „zrobić porządek” z buntownikami, w desperacji wszedł na dach domu i wystrzelił. Chociaż ludzie go nie wydali, to i tak domyślano się, kto jest wodzirejem. W ostatecznym wyniku zbiory żyta obroniono, a funkcjonariusze odjechali z niczym. Rodzice jednak stale odczuwali, że są „na celowniku”, że tylko się czeka na odpowiednią chwilę… Podobnie jak było z rodziną Juchniewiczów, którą wywieziono na Sybir – naszymi bliskimi krewnymi…

Po przyjeździe do Polski studiowałem w Akademii Muzycznej w Krakowie i na Uniwersytecie Warszawskim – języki słowiańskie.

Jednak nie znalazł Pan dla siebie miejsca w Polsce peerelowskiej…

Nie mogłem znieść tych ograniczeń - że nie pozwala mi się robić tego, co robić pragnę i potrafię. W 1971 roku wyemigrowałem do Stanów Zjednoczonych. Zarabiałem na chleb i dalej się uczyłem: języka angielskiego na Uniwersytecie Harwardzkim i w akademii wojskowej, w której parałem się przekładami. Pracowałem też fizycznie, aż mocno stanąłem na nogach, dobrze opanowałem angielski. Z muzyką jednak nigdy nie zrywałem. Kiedy w 1978 roku założyłem Towarzystwo Muzyczne im. Stanisława Moniuszki, mogłem już pozwolić sobie zajmować się tylko działalnością muzyczno-kulturalną.

Między innymi – organizacją gigantycznych koncertów w najbardziej znanych salach świata, propagujących muzykę i artystów polskich, na które zbiera Pan setki wykonawców, z udziałem orkiestry, szerokiego naświetlania w prasie i telewizji…

Wielkim wydarzeniem artystycznym był koncert, zorganizowany w Bostonie w 1982 roku – w rocznicę wprowadzenia w Polsce stanu wojennego, dochód z którego przeznaczono na pomoc moim rodakom. W 2001 roku w tymże Bostonie uczciliśmy wielkim koncertem 100. rocznicę urodzin Prymasa Tysiąclecia, Stefana Wyszyńskiego…

Ale oprócz wieloletniego propagowania polskiej kultury muzycznej ma Pan niewątpliwe zasługi w rozsławianiu – poprzez muzykę - imienia Jana Pawła II. Kiedy po raz pierwszy osobowość Papieża zafascynowała Pana?

Było to w roku 1976. Kardynał Karol Wojtyła miał odczyt na Uniwersytecie Harwardzkim z zakresu fenomenologii, który spotkał się z ogromnym zainteresowaniem słuchaczy. Byłem na tym odczycie przyszłego Papieża, który wystąpił z nim, oczywiście, po angielsku. Myślę, że już wówczas Amerykanie „wytypowali” Wojtyłę na Ojca Świętego: wywarł na nich bardzo dobre wrażenie, nie tylko jako znawca filozofii, teologii, ale również jako kapłan – nabożeństwa, odprawiane przez Niego zgromadziły tłumy, poruszyły serca i sumienia. Ja również głęboko przeżyłem Mszę świętą, którą odprawił w Bostonie. W tym czasie w Polsce rodziła się „Solidarność”… Nie byłem pewny, czy kiedykolwiek będę stąpać po polskiej ziemi… A tu, bardzo oczekiwany Gość z Polski, stwarza dla nas w świątyni atmosferę tak wzniosłą, że każdy z obecnych na nabożeństwie Polaków mógłby w tamtej chwili pieszo iść do Macierzy…

Kiedy po Mszy świętej spotkaliśmy się z szanownym celebrantem, nie potrafiłem ze wzruszenia sensownie przemówić, chociaż bardzo chciałem, zacinałem się parokrotnie. Ale, okazało się, że mój Rodak rozumie mój stan. Poklepał mnie po ramieniu, mówiąc: „Proszę Pana, nic nie jest wieczne, także ten ustrój w Polsce. Jego dni są policzone i jeszcze będzie Pan wracał…” Potem rozmawialiśmy już spokojnie, jakieś dwadzieścia minut. Od tego momentu otrzymałem duchowe wsparcie, zaś jakąś dawkę magnetyzmu, przypływu energii. Poczułem, że obcuję z wyjątkowym człowiekiem…

Jakże wielka była moja radość, kiedy się dowiedziałem, że Karol Wojtyła został papieżem! Do następnego spotkania doszło w roku 1979, kiedy Jan Paweł II przyjechał do Ameryki. Przyciągnął uwagę milionów ludzi, w tym – młodzieży. Wszyscy skandowali, składali Mu hołd – również protestanci i prawosławni. Amerykanie zaakceptowali Go – jako głowę Kościoła i jako Polaka.

Ogółem spotykałem się z Ojcem Świętym cztery razy.

Wszystkie okrągłe rocznice pontyfikatu Ojca Świętego odznaczył Pan wielkimi koncertami, nie tylko w Ameryce, ale też na innych kontynentach. Ile tych megakoncertów na cześć Jana Pawła II było?

Chyba… z dziesięć - międzynarodowych. Na pierwszą i piątą rocznicę pontyfikatu – w Bostonie. Można nazwać te pierwsze koncerty przymiarką do gali, która miała miejsce w Nowym Jorku, w dziesiątą rocznicę zasiadania Jana Pawła II w Stolicy Apostolskiej. Sprowadziliśmy nawet na tę okazję samochód, opla, podarowanego Papieżowi przez Niemców. Samochodem tym przewieziono obraz Matki Boskiej Częstochowskiej z kościoła św. Stanisława na Manhattanie – do katedry św. Patryka. Ta manifestacja wielkiego szacunku do Papieża i Człowieka przeszła wszelkie moje – organizatora – oczekiwania. Przybyła na ten koncert delegacja z Polskiego Kongresu z Chicago, wielu senatorów, przedstawiciele partii demokratycznej i republikańskiej, delegacje z całej Ameryki. Ale ogromną radością napawało mnie przede wszystkim to, że w czasie tego koncertu brzmiała muzyka polska. I tu, w Ameryce, po raz pierwszy wykonaliśmy I Litanię Ostrobramską Stanisława Moniuszki, nie wykonywaną od czasów autora. Bytomska opera dała szereg przedstawień „Halki”. Wystąpiły chóry polonijne, połączony chór całej wschodniej części Stanów Zjednoczonych – ogółem ponad 600 śpiewaków. Wówczas po raz pierwszy w katedrze św. Patryka znalazł się fortepian i zabrzmiała również muzyka świecka, na co musiałem uzyskać pozwolenie miejscowego kardynała.

Piętnastą rocznicę pontyfikatu zaplanowałem w Wilnie. Połączyłem tę okazję z 175. rocznicą urodzin Moniuszki. 7 maja 1994 roku odbył się w katedrze wileńskiej koncert, w czasie którego brzmiały utwory dawnych i nowoczesnych klasyków partytury w wykonaniu znanych na Litwie miejscowych muzyków. Gośćmi koncertu byli dostojni przedstawiciele różnych krajów, o czym pisała wówczas miejscowa prasa. Co prawda, w Wilnie spotkałem się z pewnymi trudnościami organizacyjnymi. Ale później się okazało, że już po moim koncercie Litewska Orkiestra Symfoniczna wykonała II, III i IV Litanie Ostrobramskie Moniuszki. Nawet dostałem zaproszenie na nie, a to już wiele znaczy…

Dwudziestą rocznicę pontyfikatu Papieża uczciliśmy w Polsce, międzynarodowym koncertem w dolnośląskim Brzegu.

Obecnie, kiedy zabrakło nam na tym świecie Wielkiego Autorytetu Polaków, jakim był – i nadal pozostaje Jan Paweł II, nie ustanę w tego rodzaju działalności: rozsławianiu Jego imienia, utrwalaniu przykładu Jego życia i osobowości.

Jakie ma Pan najbliższe plany związane z imieniem Papieża?

Na przyszły rok planuję wielki koncert na stadionie miasta Salwador, w którym wezmą udział połączone siły artystyczne Ameryki Północnej, Środkowej i Południowej. Będzie to potężna manifestacja na cześć Jana Pawła II i Jego Nauki.

Bliższe, tegoroczne plany: na 16 października – w dniu, kiedy Karol Wojtyła otrzymał imię Jana Pawła II – przygotowuję galowy koncert w Kaliningradzie, które to miasto obchodzi bieżącego roku swoje 750-lecie. Prawdopodobnie nie było tam dotychczas koncertu na taką skalę i nie wiadomo, czy będzie. Tyle lat ateizmu, który tam szerzono, wymazało z umysłów ludzkich Boga. Marzę, by organizowany przeze mnie koncert był mocnym akordem obchodów jubileuszu tego miasta: złożeniem hołdu Bogu i Papieżowi. By Ojciec Święty, który do Rosji nie został zaproszony, chociaż w ten sposób był tam obecny. Będzie to koncert pod hasłem: „Ameryka – w podarunku muzycznym dla Kaliningradu”. Przygotowania do niego rozpocząłem jeszcze za życia Papieża. W ramach tego wydarzenia czyniłem starania, rozmawiałem z władzami miasta, żeby Ojciec Święty chociaż na kilka godzin mógł tam zawitać, spotkać się z jego mieszkańcami. Nie były to ani łatwe, ani przyjemne rozmowy, ale musiałem to zrobić z obowiązku moralnego. No i… straciliśmy tę szansę bezpowrotnie… Ale… może uda się chociaż trochę ułatwić drogę do Rosji dla następcy Jana Pawła II.

Na ten koncert 16 października chcemy zaprosić prawosławny Kościół. Weźmie w nim udział Chór Radia i Telewizji Litwy, być może – nasza „Wilia”. Oczywiście, chóry z Polski, artyści ze Stanów Zjednoczonych. Planuję jeszcze pojechać na Białoruś, by również stamtąd była reprezentacja. Zostaną wywieszone flagi wszystkich państw ościennych, uczestników imprezy. Zostaną wykonane hymny państwowe Ameryki, Rosji i nasz chrześcijański hymn „Gaude Mater Polonia”. „Ciesz się, Matko, Polsko”…

W programie koncertu zaplanowany jest segment muzyczny, poświęcony naszemu Papieżowi. Zostaną wykonane trzy utwory do słów Jana Pawła II – do Jego strof poetyckich. A propos, taki koncert – jeden z największych w Europie – odbył się w Gdańsku. Na tę okazję napisana została kantata, na podstawie wierszy Ojca Świętego o Ojczyźnie. I tu sensacja: to Francuz z Nowego Jorku ją napisał. Ja byłem jego takim „doradcą do spraw polskich” w czasie procesu twórczego.

Tak więc, na koncercie w Kaliningradzie nasz ukochany Ojciec Święty znów będzie obecny…

W jaki sposób najpełniej realizuje się Pan twórczo? Przecież natura obdarzyła Pana (jak i pańskich braci) wspaniałymi głosami…

Owszem, śpiewam. Podobnie jak moi bracia. Pewnego razu z moim najmłodszym bratem Mieczysławem z Warszawy zrobiliśmy wspólny, wielki koncert w Bostonie. Brat Franciszek śpiewał w operetce. Zresztą, prasa polska na Wybrzeżu opisała nas wielokrotnie, jako „śpiewających trzech Budrysów”… Ale największą satysfakcję twórczą mam organizując te gigantyczne koncerty. Lubię liczną publiczność. Nie lubię małych koncertów – męczą mnie, nie mogę w nich wyeksponować tych elementów i walorów, które daje „wielka muzyka”. Uwielbiam, gdy śpiewa – niech nawet i tysiąc głosów, pod akompaniament licznej orkiestry. Sprawia mi to ogromną radość, czuję się twórczą cząstką, jednym z czysto brzmiących akordów tego wielkiego dzieła. Nie tego – muzycznego, a samego koncertu – bo jego organizacja, jego artystyczne zgranie – to wielkie dzieło. Tu każdy poszczególny utwór ma swój głęboki sens. A całość – jak w poezji – winna mieć swój początek, środek i mocną końcówkę. Tak, żeby słuchacze – jak żyć długo będą – nie zapomnieli jej… Trzeba też mieć zdolności organizatorskie, siłę sugestii, przekonywania. Ale ja, który nie mam wcale wrogów, widocznie to potrafię. Kiedyś organizowałem koncert papieski w Montrealu. Początkowo Francuzi się oburzali: dlaczego to Amerykanie wchodzą im w paradę z takimi propozycjami, chcą dla nich coś organizować. Ale ja powoływałem się na to, że jestem Polakiem i przekonałem.

Życzymy Panu, żeby i nadal wszystko się udawało. A na najbliższą metę – żeby się udała ta ważna impreza w Kaliningradzie.

Rozmawiała Helena Ostrowska

Wstecz