Portrety

Silna „słaba kobieta”

Janina Wysocka:

lat 38; stan cywilny – mężatka; wykształcenie – wyższe pedagogiczne, matematyk i lituanista; wykonywany zawód – nauczyciel, dyrektor szkoły; zainteresowania - muzyka, robótki; rysopis…; cechy szczególne… itp.

W labiryncie korytarzy Szkoły Podstawowej im. Jana Pawła II spotykam panią dyrektor – średniego wzrostu bardzo kobiecą blondynkę, miło i tak jakoś przepraszająco uśmiechającą się. I to pierwsze wrażenie skromności, braku władczości pozostaje niezmienne do końca naszej rozmowy. Czy to wyciszenie i skromność dają się pogodzić ze sprawowaniem władzy w tak dużej szkole? Raczej tak, bowiem właśnie z powodu tych cech zespół szkoły praktycznie zmusił Janinę Wysocką do kandydowania na stanowisko dyrektora. Jest nim od roku. Ten rok był dla niej niezwykle trudny. I wcale nie dlatego, że obowiązki kierownika okazały się być niełatwe. To raczej atmosfera poprzedzająca ogłoszenie konkursu – skandal, który wstrząsnął szkołą podstawową po oddzieleniu się klas starszych (powstała Szkoła Średnia im. Jana Pawła II – dziś gimnazjum), próba skłócenia zespołu, intrygi i insynuacje, które rozsupływać musiały i władze oświatowe miasta, i prasa krajowa, sprawiły, że nowa pani dyrektor musiała ciągle być na baczności. Co jej dodawało sił? Oczywiście, poparcie kolegów, większości zespołu, dla których ta skromna osoba stała się gwarantem zgody i spokoju w szkole.

Kiedy koledzy ją wytypowali do kandydowania na stanowisko dyrektora i poprosili wziąć udział w konkursie, czuła straszną tremę. W ostatniej chwili nawet chciała zrezygnować i tak by zrobiła, gdyby dwaj pozostali kandydaci (mężczyźni mocno przed trzydziestką) legitymowali się większym doświadczeniem. Konkurs wygrała. Po ośmiu latach pracy w charakterze nauczyciela została tu dyrektorką. Pocieszała siebie, że w ich młodej szkole koledzy pracują najdłużej 10 lat…

Jej dzieciństwo minęło w majątku Ogrodniki koło Niemieża, w romantycznym dworku-pałacyku hrabiego Tyszkiewicza – tam mieszkała z rodzicami i młodszym bratem Darkiem.Tak się stało, że akurat w tym roku, gdy miała rozpocząć naukę w pierwszej klasie, klas polskich w szkole niemieskiej nie było, rodzice więc wozili ją do miejskiej szkoły – litewskiej im. A. Vienuolisa, która mieściła się przy dworcu. Przedtem rok chodziła do litewskiego przedszkola i chociaż miała tylko sześć lat, doskonale pamięta, że tamten rok spędziła w milczeniu. Gdy przyszła do klasy pierwszej, umiała po litewsku powiedzieć „tak” i „nie”. Była chyba jednak zdolnym i pracowitym dzieckiem, więc wkrótce potrafiła się przestawić na „obcy” język. I już niedługo całkiem dobrze radziła sobie z nauką. Na szczęście, wówczas w szkole kwestie narodowościowe „nie istniały” i to, bez wątpienia, pozwoliło jej szybciej zaaklimatyzować się. Jednak te dziecięce przeżycia nie minęły bez śladu i po latach skorygowały jej życiorys: po studiach matematycznych skierowała swe kroki na lituanistykę i bardzo się cieszyła, że dzięki temu mogła dzieciom ułatwić opanowanie języka litewskiego jako obcego. Pracując najpierw w przedszkolu, później zaś w klasach początkowych (w szkole im. Jana Pawła II język litewski jest wykładany od pierwszej klasy) nosiła się z zamiarem napisania podręcznika i ćwiczeniówki dla najmłodszych. Niestety, wyznaje z uśmiechem, niespodziewany awans skorygował jej plany zawodowe.

Kiedy proszę panią dyrektor o powrót we wspomnieniach do swoich lat szkolnych, wyznaje, że, niestety, tych wspomnień – takich, które się utrwalają na lata – nie ma. Dziś trudno jest Janinie powiedzieć, czy to z powodu obcości językowej, czy też rygorystycznej dyscypliny i ateistycznego wychowania wdrażanego w szkole nie formalnie, a jak najbardziej żarliwie (przodowała w tym dyrektorka, ale też nauczyciele starali się wyróżnić np. rozbijając i wyrzucając do kosza pisanki znalezione w klasie po Wielkanocy), szkoła nie zostawiła w jej sercu żadnych wzruszeń. Kiedy po latach porównywała swoje i męża szkolne lata, jakże zazdrościła mu tej rodzinnej atmosfery z jego „dziewiętnastki”. Jej szkoła – prestiżowa, mająca dziś swych wychowanków na wszystkich szczeblach władzy – nie dawała się zwyczajnie lubić. Owszem, była dobrze przygotowana z przedmiotów (przez pewien czas uczyła się w klasie matematycznej), ale żadne inne więzy nie łączyły jej z ludźmi, z którymi spędziła w szkolnych murach 11 lat. Gdy jej córki: Iweta, dziś uczennica klasy X Gimnazjum im. Jana Pawła II oraz Brygida, uczennica klasy VII Szkoły Podstawowej im. Jana Pawła II – miały rozpocząć naukę, bez wahania przyprowadziła je do polskiej szkoły. Z autopsji wie, że dziecku najlepiej jest dorastać w ojczystym środowisku i kulturze.

Dorastając, pełnowartościowe życie duchowe miała Janka w Mejszagole. Tu mieszkała babcia i tam spędzała zarówno niedziele jak i święta oraz wakacje: chodziła do kościoła, była w procesji, śpiewała w kościelnym chórze, grała na akordeonie i… gitarze. Muzyka i śpiew – te zamiłowania odziedziczyła po ojcu, który i śpiewać, i grać nauczył się sam. No i ją nauczył. Z ojcem zawsze trzymała sztamę, tak jest do dziś. Do mamy zaś, jak w dzieciństwie, idzie się pożalić, wypłakać, jak trzeba. Jest szczęśliwa, że rodzice mieszkają w sąsiedniej dzielnicy (Janina w Wirszuliszkach, oni – w Poszyłajciach) i zawsze mogą na siebie nawzajem liczyć, wesprzeć się radą. Zresztą, tak było w ich rodzinie zawsze. Kiedy w roku 1985 po zdobyciu matury Janka nie dostała się na wówczas jakże prestiżową rusycystykę, rodzice poradzili jej nie marnować roku i wykorzystać swą wiedzę zdobytą w matematycznej klasie wstępując na matematykę do ówczesnego Instytutu Pedagogicznego. Jako studentka wyszła za mąż i urodziła dziecko. Mała Iwetka zarówno w łonie matki jak i w pierwszych miesiącach życia musiała być „zdyscyplinowaną”, by mamie nie przeszkadzać w ukończeniu studiów i zdobyciu dyplomu bez urlopu akademickiego. Niestety, Janina jako matematyk pracowała tylko dorywczo. Wychowując dzieci znalazła pracę w przedszkolu w roli… pani od litewskiego. Widocznie to było jej powołaniem, bowiem już wkrótce zdecydowała się na drugie studia – lituanistyczne. Będąc studentką wydziału zaocznego przyszła do szkoły im. Jana Pawła II jako lituanistka do klas początkowych. Tu mogła się wreszcie w pełni zrealizować… Doskonale wyczuwała, jak należy uczyć małe dzieci, by opanowanie języka nie sprawiało im większych trudności, stosowała przez siebie opracowaną metodykę.

Dziś odkładając na później plany związane z lituanistyką, pani dyrektor pomimo nawału bieżącej biurokratycznej roboty, stara się wypracować wespół z kolegami i realizować – krok po kroku – ideę szkoły otwartej szeroko na świat. Co się mieści w tym pojęciu? Otóż już dziś progi szkoły coraz częściej przestępują dzieci niepełnosprawne. Szkoła od lat jest dla nich otwarta, jednak niekiedy sami rodzice, wątpiąc w zdolności adaptacyjne swych dzieci, nie śpieszą z nimi do „normalnej” szkoły. Pani dyrektor robi wszystko, by tremę i rodziców, i dzieci przełamać. Bo przecież doskonale wie, że obcować z rówieśnikami w ojczystym języku polskie dzieci mogą tylko w polskiej szkole. Pani Janina jest pełna podziwu dla kolegów, którzy tak wiele wysiłku wkładają w pracę, by dzieci skrzywdzone przez los, chociaż w minimalnym stopniu mogły się poczuć prawdziwymi uczniami. Zresztą, pani dyrektor uważa, iż nazwa szkoły, imię jej Patrona, zobowiązują zespół do pracy społecznej, do okazania miłości chrześcijańskiej. Dziś stara się o to, by w szkole obok etatu logopedy i psychologa, znalazł się także tzw. pomocnik nauczyciela, co ułatwi zarówno pracę przedmiotowca podczas lekcji, jak i życie dziecka w szkole.

Pani dyrektor jest żarliwą stronniczką tego, by zarówno święta, jak i czas wolny rodzice mogli spędzać z dziećmi w szkole. Po lekcjach szkoła nadal ma być otwarta, a teraz, gdy ma też doskonały stadion, imprezy sportowe zarówno zimą jak i w innych porach roku mogą połączyć całe rodziny. Kontakt z rodzicami, ich zaangażowanie do szkolnego życia, uważa pani Janina za nadzwyczaj ważną sprawę. I jeszcze jedno: w dzielnicy nie ma żadnego klubu dla ludzi w starszym wieku. Zarówno babcie i dziadkowie uczniów oraz osoby samotne mogłyby znaleźć w szkole miejsce do spotkań. I, oczywiście, ludzie starsi mogliby z wieloma ciekawymi kartami historii zapoznać dzieci. Właśnie w ten sposób – poprzez tworzenie wspólnot lokalnych, należy budować społeczeństwo obywatelskie. Szkoła może odegrać w tym procesie bardzo ważną rolę. M. in. właśnie w ubiegłym roku Szkoła Podstawowa im. Jana Pawła II nawiązała ścisłe kontakty z przedszkolami ze swojej i sąsiednich dzielnic. Pani dyrektor sama idzie do przedszkoli i zaprasza wychowawczynie, dzieci, rodziców, by przychodzili do szkoły na święta, imprezy, mogli zwiedzić szkołę i naocznie się przekonać, że tu będą mile oczekiwani jako uczniowie i znajdą doskonałe warunki do nauki oraz rozwijania swych zainteresowań.

I jeszcze jeden cel stawia przed szkołą pani dyrektor (zresztą, nie tylko ona, ale cały zespół): dzieci, młodzież mają mieć w szkole oprócz lekcji, koła zainteresowań, imprezy, wycieczki, by w dorosłe życie wkraczali nie tylko ze zdobytą wiedzą, ale też umiejętnością samorealizacji i lata spędzone w szkole wspominali z nutką nostalgii: ach, jak to było w naszej szkole!

Prywatnie pani dyrektor jest kochaną i kochającą żoną i matką. Mąż Henryk zawsze służy jej pomocą i radą, a czasami pełni rolę… kubła zimnej wody, kiedy Janka zbyt idealistycznie odbiera życie. Już ponad 15 lat są razem i chociaż założyli rodzinę jako młodzi ludzie (Janka miała lat 22, mąż zaś 25), ich uczucie okazało się naprawdę dojrzałe. Kiedy musiała podjąć decyzję o objęciu stanowiska dyrektora, mąż powiedział krótko: wypróbuj siebie. Oboje wiedzieli, że w ich życie rodzinne ta decyzja wniesie znaczne korekty, jednak wspólnie doskonale sobie radzą.

Wszystkie marzenia pani dyrektor praktycznie dotyczą dziś szkoły. Myśli o podjęciu kolejnych studiów, być może na kierunku pedagogiki socjalnej… Lubi się uczyć… Kiedy staram się „wydobyć” z pani Janiny jakieś zwykłe, prywatne „marzonko”, uśmiecha się i cicho wyznaje: tak bym chciała zrobić porządny remont w mieszkaniu… Ale zaraz dodaje, że chyba jeszcze nie teraz, bo… tyle jest ważniejszych spraw…

Janina Lisiewicz

Wstecz