Wierzę, że dogonimy kraje „starej” Unii

O polsko-litewskiej wymianie handlowej, litewskiej przestrzeni inwestycyjnej, „wojnie truskawkowej”, a także o budowie trasy Via Baltica rozmawiamy z Andrzejem Grabowskim, radcą-ministrem Ambasady Rzeczypospolitej Polskiej w Wilnie 

Panie ministrze, witamy Pana w Wilnie. Niech Pan w kilku zdaniach opowie naszym czytelnikom o swojej zawodowej drodze do Wilna – mam tu na myśli wykształcenie i poprzednie stanowiska.

Skończyłem studia techniczne. Potem, w związku z tym, że świat „ucieka do przodu”, by za nim nadążyć, dokształcałem się w ramach studiów podyplomowych. Skończyłem ich kilka – m. in. w zakresie handlu zagranicznego, zarządzania produkcji czy międzynarodowych stosunków gospodarczych. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Sądzę, że każdy, kto chce coś rozsądnego w życiu robić, powinien się dokształcać.

Z kierunków tych studiów wynika, że jest Pan bardzo dobrze przygotowany do funkcji radcy?

Nie mogę tego oceniać. Niech robią to inni. Najlepiej już po efektach. Chociaż... myślę, że z tym przygotowaniem nie jest źle.

Przed objęciem placówki w Wilnie, prawie przez dziesięć lat był Pan dyrektorem generalnym w Ministerstwie Infrastruktury. To jest dla nas trochę enigmatyczne określenie, co należało do Pana funkcji?

Byłem zwierzchnikiem urzędników służby cywilnej zatrudnionych w ministerstwie. Na Litwie ta funkcja nazywa się sekretarz stanu. Jest to człowiek, który zostaje w ministerstwie mimo zmian politycznych następujących wraz ze zmianą rządu. Dyrektor generalny zapewnia, w miarę możliwości, stabilność i ciągłość funkcjonowania urzędu bez względu na zmiany rządzącej ekipy.

Szef urzędników – to brzmi groźnie. Tym niemniej nie sprawia Pan wrażenia osoby, która się w ciągu tej dekady zaraziła biurokracją...

Starałem się przez całe życie tego unikać. Nie jestem ani biurokratą, ani, co gorsze, technokratą.

Po raz pierwszy, a Wydział Ekonomiczno-Handlowy w Wilnie ma już za sobą dwie pełne kadencje, mamy radcę w randze ministra. Co to oznacza?

Polska przyjęła za zasadę, że we wszystkich państwach, które są uważane dla nas za ważne, mamy przedstawicieli handlowych w randze radcy-ministra. To drugi stopień po ambasadorze. Jest tak we wszystkich sąsiadujących z Polską krajach z wyjątkiem jednego...

Pewnie Białorusi...

...

Zadaniem WEH jest zbieranie i udzielanie zainteresowanym firmom lub osobom informacji na temat warunków prowadzenia interesów w danym kraju. Czy dużo przedsiębiorców zwraca się do wydziału w poszukiwaniu takiej informacji, powiedzmy, w skali roku?

W skali roku mamy takich zgłoszeń ponad tysiąc. Ale to nie jest jedynie zadanie WEH. Poza rozszerzaniem wiedzy wśród polskich przedsiębiorców o Litwie, mamy parę innych ważnych funkcji. Nasze kraje są członkami Unii Europejskiej, w której ramach należy przeprowadzać określone konsultacje. Na przykład, szykuje się spotkanie prezydentów, premierów czy ministrów. Zanim do niego dojdzie, pewne rzeczy muszą być przekonsultowane. To również należy do obowiązków takich wydziałów jak nasz. I nie wiem, które z tych zadań jest ważniejsze. Poza tym promujemy również turystykę i w ogóle Polskę jako taką – poczynając od kultury poprzez wiedzę, naukę i kończąc gospodarką.

Z powyższej Pana wypowiedzi wynika, że wraz z ujednoliceniem warunków gospodarczych, wynikających z przystąpienia naszych krajów do Unii, Wydziałom Ekonomiczno-Handlowym pracy nie ubyło, wręcz odwrotnie.

W Unii Europejskiej jest podobne prawo, więc niektóre przepisy, np. co wolno, a czego nie wolno przewozić, przestały być aktualne. Ale powstają kwestie, które są równie, a nawet bardziej ważne. Za chwilę zacznie obowiązywać układ Schengen, już teraz nie ma granic celnych, wkrótce nie będzie już nawet kontroli osobowej. Europa będzie naprawdę jednym dużym krajem. Ale takie organizmy jak nasz będą jeszcze bardziej potrzebne, bo ludzie chcą o sobie wiedzieć jak najwięcej. Powiedzmy, że chciałaby pani założyć w Polsce dziennik. Jako obywatelka Litwy musiałaby pani zapytać swoich reprezentantów w Warszawie o warunki prowadzenia takiej działalności.

A nie mogłabym się tego dowiedzieć w Waszym wydziale?

Oczywiście, mogłaby pani. Z takim samym skutkiem. Chociaż z formalnego punktu widzenia naszą funkcją jest wspieranie na Litwie interesów obywateli polskich, ale w drugą stronę to też działa.

Litwini też się zgłaszają do Was po pomoc?

Oczywiście, aczkolwiek nie tak często jak Polacy. W każdym bądź razie nikomu nie odmawiamy informacji.

Powiedział Pan, że Litwa jest dla Polski bardzo ważnym partnerem. Tymczasem w ostatnim okresie zaobserwowano stagnację lub, łagodniej formułując, spadek dynamiki wzrostu w wymianie handlowej między Polską a Litwą. Co się stało?

To, z czym należało się liczyć. Poprzednia dynamika wynikała m. in. z tego, że Litwa, jako kraj tranzytowy, spełniała rolę pośrednika w eksporcie z Polski do krajów byłego Związku Radzieckiego. Z biegiem czasu ta rola troszeczkę maleje. Wielcy producenci i odbiorcy znaleźli sobie pomost ponad Litwą, handlują bezpośrednio. I chociaż ci mniejsi nadal korzystają z pośrednictwa Litwy, spadek wymiany handlowej musiał nastąpić. Czy uda się powrócić do poprzednich obrotów? Głęboko w to wierzę. Mamy co sobie nawzajem dostarczać.

W kontekście współpracy gospodarczej dwu krajów często się mówi, że ważniejsze od handlu są wzajemne inwestycje. Nie wiem, jak jest z litewskimi w Polsce, ale na Litwie, na liście 36 największych inwestorów Polski nie ma. Są za to tak małe państwo jak Luksemburg czy tak egzotyczne jak Japonia. A przecież niskie stopy podatkowe, mam tu na myśli podatek od osób prawnych, i stosunkowo niskie płace właściwie powinny być atrakcyjnymi argumentami dla inwestycji na Litwie?

Statystyka jest tak fajną nauką, że za jej pomocą można udowodnić właściwie wszystko. Nie jest tak, że Polski nie ma na liście inwestorów na Litwie, prawdą jest natomiast, że nie jesteśmy tu wielkim inwestorem... i vice versa. Wymieniła pani Japonię i Luksemburg. To są akurat kraje, które mają największą ilość wolnych pieniędzy na rynku. A gdy się ma takie pieniądze, szuka się, gdzie by tu je zainwestować. To, że ci inwestorzy wybrali akurat Litwę, świadczy, że jest ona dla nich krajem atrakcyjnym i bezpiecznym. Co się tyczy Polski, z całą pewnością dobrze by było, by większy polski kapitał był tutaj inwestowany. I w tym jest także rola dla naszego Wydziału. Problem w tym, że zarówno Polska jak i Litwa nie mają na dziś za dużo wolnych pieniędzy na rynku. Tym niemniej wierzę, że w miarę rozwoju naszych krajów, nie tylko zwiększy się wzajemna wymiana towarowa i inwestycje, ale przejdziemy też na wyższy poziom współpracy ekonomicznej. Myślę, że będziemy lokować w coś, co nie jest handlem. Na przykład, w miejsca pracy, tworzenie dóbr inwestycyjnych, niekoniecznie wiążących się z wytwórstwem typu fabryki, ale też hotele, centra handlowe i turystyczne czy gabinety lekarskie, szpitale.

Z inwestycjami jest tak, że im kraj bogatszy, w tym bardziej spektakularne dziedziny lokuje kapitał – na przykład, w fabryki samochodów, co jest bardzo zauważalne. Ale jak już powiedziałem, polski inwestycyjny kapitał, choć mniej dostrzegalny, również tu jest. Weźmy chociażby dla przykładu PZU, jedną z największych instytucji finansowych w Polsce, która uznała, że warto zainwestować w rynek litewski i stworzyła tu spółkę ubezpieczeniową PZU Lietuva. Zresztą w tym roku PZU wykupiła kolejną litewską bankrutującą spółkę.

Z bardziej spektakularnych inwestycji można jeszcze wymienić Spółkę Belvedere, działającą w Polsce jako Sobieski Dystrybucja, która kupiła litewski zakład produkcji alkoholu Vilniaus Degtine. Produkują piękną wódkę, ale pod swojską nazwą Sobieski ukrywa się, bodajże, kapitał francuski.

Pieniądze nie mają dzisiaj granic. Często nie mamy pojęcia, jakim kapitałem obraca ta czy inna spółka. Czy pani jest przekonana, że nalewka „Trzy Dziewiątki”, którą Wańkowicz upijał gości w „Zielu na kraterze”, jest dzisiaj produkowana dzięki czystemu kapitałowi litewskiemu? Tego nie wiemy. Jeżeli zaś chodzi o PZU, to tam większościowym udziałowcem jest skarb państwa. Przykład z innego segmentu – nasza fabryka płytek ceramicznych Opoczno wykupiła fabrykę w Poniewieżu i z sukcesem produkuje. Pytanie – czy Opoczno jest czysto polskie? Moim zdaniem tak.

A jak Pan w ogóle ocenia litewską przestrzeń inwestycyjną? Czy można uznać za atrakcyjny do lokowania kapitału kraj, gdzie nie jest jeszcze zakończona prywatyzacja i nie są do końca wyjaśnione kwestie własności, mam na myśli zwrot ziemi i nieruchomości. Poza tym, zastrzegam tu, że ja tego nie wymyśliłam, w litewskich mediach mówi się o korupcji, biurokratyzmie, aferach, nieczytelnych przepisach prawnych...

Ludzie inwestujący pieniądze nie kierują się ani pogłoskami, ani też sentymentami. Istnieją międzynarodowe banki inwestycyjne, które publikują dane statystyczne o tym, czy dany kraj jest atrakcyjny z punku widzenia inwestorów, czy nie.

Jest to ocena obiektywna?

W miarę zobiektywizowana. Po wejściu naszych krajów do Unii uznano, że i w Polsce, i na Litwie ten poziom bezpieczeństwa inwestowania pieniędzy ogromnie się poprawił. Dlaczego? Ujednolicono przepisy prawne, bankowe. Jeżeli chodzi o prawo własności, tu też nie ma mocnych, państwo unijne wcześniej czy później będzie musiało te kwestie uregulować. Natomiast jeżeli chodzi o biurokrację... Urzędnicy na całym świecie są tacy sami. Poza tym są pewne zaszłości prawne, które wymagają czasu, by je wyeliminować, by nie stanowiły bariery. Dlatego oba nasze państwa, zresztą i inne nowo przyjęte, uzyskały na pewien okres złagodzenie warunków, jeżeli chodzi o ujednolicenie tych przepisów i dostosowanie swojego prawa do unijnego. Tym niemniej kraje, w których pani i ja mieszkamy, są krajami szybciej rozwijającymi się gospodarczo niż państwa tak zwanej starej Unii. Wierzę, że my je kiedyś dogonimy.

Wraz z przystąpieniem do Unii na litewskich półkach sklepowych pojawia coraz więcej żywności wyprodukowanej w Polsce, z reguły bardzo dobrej i taniej ale... Obserwujemy negatywny lobbing producentów litewskich, którzy usiłują chronić swój rynek poprzez pogłoski, że polska żywność jest gorszej jakości, nieraz wręcz szkodliwa. A to polskie ziemniaki są chore, a to wieprzowina zarażona włośnicą, a to truskawki nieekologiczne. Czy jest jakiś sposób na kształtowanie pozytywnego wizerunku polskiego towaru? I jak walczyć ze złośliwymi pogłoskami?

Każdy kraj, Litwa i Polska również, ma u siebie inspekcję fitosanitarną. To jest urząd państwowy, który sprawdza czy to, co się w danym kraju sprzedaje odpowiada określonym normom sanitarnym i biologicznym. Natomiast cała reszta rzeczywiście polega na lobbingu. Czy możemy mieć jakiś wpływ na kształtowanie pozytywnego wizerunku polskiego towaru? Oczywiście. Możemy wspólnie z dziennikarzami, również prasy polskiej na Litwie, robić akcje lobbingowe informując, że polska żywność jest: dobra, tania, zdrowa i tak dalej. Szkopuł tylko w tym, by klient chciał się sam o tym przekonać. Druga sprawa – i to robimy – to seminaria i targi. Namawiamy polskich producentów, by prezentowali tu swoje artykuły żywnościowe. I ci, którzy na Litwie na tych produktach robią interes, mają możliwość osobiście się przekonać – jaka jest polska żywność.

Ale zanim inspekcja sanitarna coś sprawdzi, negatywna opinia, jak chociażby o truskawkach, już pokutuje i psuje markę polskiego towaru.

Tu potrzebny jest zdrowy rozsądek. Nie można tak zwanych truskawek przemysłowych, przeznaczonych do przetwórstwa (na dżemy, konfitury, soki, mrożonki) porównywać do tych z ogródka – ekologicznych, deserowych czy jak kto woli. Zresztą obowiązują reguły wolnego rynku. Tylko konsument może ocenić towar w sposób właściwy, a temat „truskawka” jest specyficzny i dotyczy obrony naszych wspólnych interesów przed ekspansją owoców z krajów pozaunijnych. O ile mi wiadomo, w tym sezonie truskawkowym nie było ani jednego przypadku zgłoszenia do polskiego Inspektoratu truskawek złej jakości – ale to tak na marginesie. A lobbing pozytywny twórzmy wspólnie.

Więc jednak nie wiadomo jak walczyć z tym negatywnym lobbingiem?

Dlaczego nie. Po prostu towar musi być dobrej jakości, a klient to doceni.

Czyli psy niech szczekają, a karawana powinna iść dalej...

Po prostu obie strony muszą być zadowolone. Klient, który to kupił, musi się przekonać, że jest tanio, smacznie i zdrowo, a producent musi być zadowolony z uzyskanej ceny. A rolą naszego Wydziału jest czasem posadzić producenta i odbiorcę przy jednym stole i sprawić, by się dogadali.

Wymiana handlowa między krajami w dużym stopniu zależy od stanu połączeń lądowych. Jakie są te połączenia polsko-litewskie, każdy wie. O ile się orientuję, budowa trasy szybkiego ruchu Via Baltica leży właśnie w gestii Ministerstwa Infrastruktury, gdzie Pan poprzednio pracował. Strona litewska ciągle narzeka, że Polska, w porównaniu z nami, jest w kwestii budowy tej trasy bardzo opieszała, chociaż z moich osobistych spostrzeżeń wynika, że po polskiej stronie granicy drogi się poprawiły...

Stwierdzenie, że w Polsce nic się w tej kwestii nie dzieje, nie jest prawdziwe. Jak wiadomo, Via Baltica jest przedsięwzięciem kilku krajów. I Litwa, i Łotwa, i Estonia, i oczywiście Polska, konsekwentnie modernizują swoje szlaki komunikacyjne, zarówno samochodowe jak i kolejowe. Ale taki szlak to nie jest dywan, który można rozwinąć w ciągu kwadransa i natychmiast po nim chodzić. Po pierwsze – to jest bardzo kosztowne, po drugie – wymaga czasu. Jeżeli chodzi o Via Baltica, to trasa jest wytyczona, prace są prowadzone, odbywają się spotkania specjalistów... A propos spotkań, akurat w czasie, gdy rozmawiamy, prowadzone są konsultacje dyrektorów generalnych dróg publicznych Polski i Litwy.

To prawda, że ciągle słyszymy narzekania na stan polskich dróg, ale prawdą też jest, że akurat wzdłuż trasy Via Baltica nie są one najgorsze. Właśnie w modernizację tego szlaku drogowego – od granicy – Polska inwestuje bardzo dużo pieniędzy, zarówno swoich jak i unijnych. Jednak trzeba pamiętać o tym, że mój kraj jest, mówiąc delikatnie, troszkę większy od Litwy, Łotwy i Estonii, w związku z czym wymaga więcej pieniędzy na budowę i modernizację dróg. To kosztuje. Poza tym trzeba brać pod uwagę, że po przystąpieniu naszych krajów do Unii pojawiły się nowe obwarowania i ograniczenia związane z ochroną środowiska. Czasem, gdy zabieramy się do budowy nowego odcinka, okazuje się, że – a to ptaki się lęgną wzdłuż wytyczonej trasy, a to liszki wędrują, a to żaby migrują – trzeba to wszystko uwzględniać, a to też koszty. Na Litwie wzdłuż wytyczonej trasy drogi już istnieją, więc nikt ich burzyć ze względu na liszki nie zamierza. Ale to tylko dygresja. Ważne zaś jest to, że w Polsce istnieje Narodowy Plan Rozwoju, który zakłada też rozwój sieci drogowej. W tym planie wszystko jest przewidziane – zarówno pieniądze na budowę jak i terminy – ze szczególnym priorytetem wobec Via Baltici i innych autostrad. A więc jedyne, czego nam brakuje, to trochę wyrozumiałości i cierpliwości ze strony użytkowników polskich dróg.

Gdy będziemy rozmawiali za cztery lata (a załóżmy, że będziemy), tematem tej rozmowy będą już zapewne zupełnie inne problemy, a może wyłącznie sukcesy. Panie Ministrze, co uznałby Pan za sukces WEH-u na koniec Pana kadencji w Wilnie? O czym Pan marzy...

Żeby między naszymi krajami wzrosły obroty handlowe liczone, mam nadzieję, już w euro, żeby – i Litwa, i Polska – znalazły się na niezależnej liście rankingowej jako te kraje, w których warto i można bezpiecznie inwestować, żeby wszedł w życie układ z Schengen, żebyśmy się zajmowali poważniejszymi sprawami, a występujące jeszcze czasami nieporozumienia, jak „wojna truskawkowa” odeszły w niepamięć. I żeby można było szybko, bezpiecznie i komfortowo podróżować pomiędzy Wilnem, Warszawą i dalej.

A prywatnie...

Nawet koledzy-Litwini ostrzegają mnie, że nie warto uczyć się języka litewskiego, bo jest bardzo trudny i moje wysiłki byłyby bezowocne. Ale ja w to wątpię i jednak będę te wysiłki podejmował... żeby się choć trochę nauczyć.

A jak się Panu w naszym mieście mieszka? I czy przyjechał Pan na tę placówkę z rodziną?... W ogóle kilka słów o rodzinie.

Żonę mam ładną, syna przystojnego (śmieje się)... Syn jest studentem ostatniego roku wydziału nauk politycznych i dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego, a specjalizuje się w stosunkach międzynarodowych. Nie wiem, co mu przyszło do głowy (znów się śmieje), ale on chce pracować w dyplomacji...

Rzeczywiście nietypowe...

Moja żona jest dentystą. Co prawda została w Warszawie, ale staramy się często widywać.

Ma Pan w Wilnie czas na jakieś hobby?

Robię tu coś, na co w Warszawie nigdy nie miałem czasu. Zapisałem się do fitness-klubu. Pływam, trenuję, słowem dbam o zdrowie... Zresztą, jedzenie jest tu bardzo dobre, więc ruch jest niezbędny, bym się za bardzo nie zwiększył objętościowo.

Nie tęskni Pan do polskiej kuchni?

Nie ma takich dań, które byłyby tu niedostępne.

Ale polskiej restauracji nie ma.

W takim razie do moich sukcesów pod koniec kadencji zaliczyłbym jeszcze przecięcie wstęgi podczas otwarcia dobrej polskiej restauracji.

Rozmawiała Lucyna Dowdo

Wstecz