Portrety

Politolog bez ambicji polityka

Tadeusz Andrzejewski – lat 39; stan cywilny – kawaler; wykształcenie – wyższe: inżynier-nawigator, historyk i politolog; wykonywany zawód – dziennikarz; zainteresowania – sport, książki, podróże; rysopis...; cechy szczególne... itp.

Tadeusz Andrzejewski jest doskonale znany w środowisku polskim na Litwie jako zaangażowany dziennikarz „Tygodnika Wileńszczyzny” piszący na tematy polityczne oraz doradca mera rejonu wileńskiego specjalizujący się w kwestiach praw mniejszości narodowych, zwrocie ziemi... Jestem jednak pewna, że dla większości pełnym zaskoczeniem stanie się wiadomość, iż pierwszy swój dyplom uzyskał on w Wyższej Szkole Lotniczej w Kirowogradzie z wpisanym zawodem: inżynier-nawigator. Jak uniesiony romantyką usiadł przy pulpicie nawigatora a potem dokonał ostrego wirażu w kierunku historii? - takie mam pytanie do Tadeusza.

Ta jego życiowa zmiana kursu może by się nie dokonała, gdyby nie nastały nam „ciekawe czasy” – lata przemian ustrojowych, które w wielu życiorysach poczyniły kardynalne zmiany. Z podwileńskich Grygajć (znajdują się tuż za Nową Wilejką), gdzie jest jego dom rodzinny zbudowany przez dziadka (a służący i dziś jako oaza spokoju i bezpieczeństwa), po skończeniu czterech klas po raz pierwszy wyruszył w wielki świat, do szkoły średniej nr 26 w Nowej Wilejce (dziś szkoła średnia im. J. I. Kraszewskiego). Chociaż szkoła ta znajdowała się w typowo robotniczej dzielnicy z dużą liczbą ludności napływowej z terenów Białorusi i klasy rosyjskie przeżywały rozkwit, to jednak nauczyciele-Polacy dbali nie tylko o poziom wiedzy z przedmiotów, ale też starali się zaszczepić swoim uczniom miłość do języka ojczystego, historii, tradycji. Tym łatwiej im to przychodziło, że w polskich klasach na początku lat osiemdziesiątych uczyły się w zasadzie dzieci z tych rodzin, w których rodzice świadomie wybierali naukę w języku ojczystym. Rodzina Andrzejewskich też do takich należała. Mama Tadeusza - pani Bogumiła – pracując zawodowo (jako fryzjerka w Nowej Wilejce) dbała o sprawy bytowe rodziny, ojciec – Adam Andrzejewski, z zawodu ślusarz, przez całe życie pozostał wierny swej pasji – czytaniu. Zebrał w ciągu lat wielce imponującą bibliotekę, był nie tylko czytelnikiem, ale namiętnym tropicielem interesujących pozycji. Dzięki książkom zdobył rozleglą wiedzę z wielu dziedzin, miał i ma swoje zdanie o otaczającym go świecie i życiu, czego jesteśmy często świadkami na łamach prasy wileńskiej, kiedy pan Adam zabiera głos, bo nie może być obojętny na sprawy środowiska polskiego. Do tej swojej pasji potrafił też przekonać syna podsuwając odpowiednie lektury.

Ten kult książki i wiedzy panujący w domu rodzinnym pomagał Tadeuszowi bezpiecznie przejść przez rafy dorastania. W efekcie: matura złożona na złoty medal i w roku 1985 start w samodzielne życie. Okazało się ono samodzielne wcale nie w przenośni. Wiedziony podniebną romantyką (wiele do tego się przyczynił wujek pracujący na wileńskim lotnisku na Porubanku) złożył świeżo upieczony absolwent papiery do Wyższej Szkoły Lotniczej w Kirowogradzie. Ponad tysiąc kilometrów dzieliło go od domu; był tam jedynym studentem z Litwy. Wraz z kolegą z Łotwy, tworzyli „grupę bałtycką”. Byli uważani za prawdziwych obcokrajowców. Przyjaźnie z kolegami z roku przetrwały do dziś. Prawda, dzielą ich teraz granice i kontakty są sporadyczne. Niestety, parę towarzyszy już nie żyje. Latanie poza romantyką jest też niebezpieczne.

W czasie lotów w szkole oraz po powrocie i zatrudnieniu na wileńskim lotnisku zwiedził praktycznie cały ówczesny Związek Radziecki. Źle trafił w czasie – przełom lat 90. nie rokował świetlanych perspektyw dla usamodzielniającego się lotnictwa litewskiego. Kurczyły się trasy lotów, było za dużo załóg... Akurat wówczas dostał propozycję podjęcia studiów w Polsce. Prawda, na kierunku całkiem innym niż dotychczas się specjalizował. Trafił na Uniwersytet Warszawski, na historię. Nikomu nie trzeba tłumaczyć, że lata 90. – runięcie muru berlińskiego, tej żelaznej kurtyny, usamodzielnienie się państw byłego Układu Warszawskiego i rozpad kolosa - ZSRR przed historykami stawiały nowe wyzwania. Jakże często należało pisać od nowa przez lata zakłamywaną i upartyjnianą historię. Uniwersytet Warszawski – wykładali tu profesorowie posiadający dorobek naukowy liczący się w świecie, byli i przyszli politycy. Musiał Tadeusz solidnie popracować, by swoją wiedzę z historii nie tyle odświeżyć (praktycznie wcale innej historii się uczył w szkole niż ta, która była przedmiotem studiów w Polsce Anno Domini 1990), co uczyć się od podstaw. Na początku studiów nie mógł dorównać kolegom z elitarnych szkół warszawskich, inteligenckich domów. Jednak zainteresowanie tematem i upór połączony z ciężką harówą dały wynik: pierwszy egzamin u dzisiejszego liczącego się polityka zdał za pierwszym podejściem na „4-” – koledzy nie mogli wyjść z podziwu. Trochę może i miał taryfy ulgowej, zdradzał go przecież akcent, to jego wileńskie pochodzenie, które budziło w zasadzie sporo sympatii na początku burzliwych lat 90. Ale kiedy znów z pierwszego podejścia zdał na „4-” historię starożytną u wybitnego jej badacza pochodzenia włoskiego (pan profesor nie mógł dać się złapać na wileński akcent), uwierzył w sukces. Prawdę mówiąc tę starożytną historię „wziął” podstępem: u starszych kolegów wypytał, na co jest pan profesor szczególnie uczulony i przestudiował dokładnie jego książkę. Profesor lubił bowiem podczas egzaminu wybrać z niej dowolną ilustrację z wykopaliskami i spytać, skąd to jest, z jakiej epoki...

Lata studiów w Warszawie, ten niepowtarzalny okres historyczny, jaki wówczas przeżywały i Polska, i Litwa oraz cała Europa, zdecydowały o wyborze specjalizacji: historia najnowsza. Ta najbardziej „żywa”, jeszcze nie ukamienowana, do końca nie oceniona i nawet nie dopisana historia dawała bardzo szerokie pole do popisu i ściśle się łączyła z politologią, która Tadeusza mocno zainteresowała. Dzięki tym studiom mógł poznać najnowsze dzieje Europy, zrozumieć zachodzące procesy polityczne, poznać zasady funkcjonowania państw i struktur europejskich, międzynarodowe prawo m.in. dotyczące mniejszości narodowych, co go szczególnie ciekawiło w świetle sytuacji na Wileńszczyźnie. Równolegle chodził na wykłady z języka niemieckiego (jako wolny słuchacz, taką możliwość miał każdy student), bo uświadomił sobie, że znajomość tzw. zachodniego języka obcego jest w nowych realiach konieczna.

Temat pracy magisterskiej Tadeusza Andrzejewskiego brzmiał: „Spór o wileńską Armię Krajową”. Odzwierciedlał on ówczesny rzeczywisty stan rzeczy – spór o roli wileńskiej AK trwał na Litwie bardzo burzliwy: Glinciszki i Dubinki wywoływały nie tylko emocje, ale też nieprzebierające w słowach ataki „oskarżycieli” AK. Na nie dawali odpowiedź polscy historycy, nieliczni świadkowie wydarzeń. Miał ten luksus, że mógł korzystać zarówno z polskich jak i litewskich źródeł. Jest wdzięczny swemu promotorowi, że zechciał poprowadzić go w tym temacie.

Dzięki znajomości języka niemieckiego mógł przedłużyć sobie studia podczas stażu na uniwersytecie w Moguncji (Niemcy) na kierunku historia i nauki polityczne oraz Herder Institut w Marburgu specjalizującym się w dziejach Europy Środkowo-Wschodniej. Właśnie na studiach w Niemczech poznał jak wygląda życie kilkunastotysięcznej, wielonarodowej społeczności studenckiej oraz słynny niemiecki „ordnung” (porządek). Wielotysięczna rzesza studentów była tak zorganizowana, że o żadnym tłoku czy kolejkach (chociażby w stołówce, która obsługiwała jednorazowo ponad tysiąc osób) nie mogło być i mowy; były doskonałe warunki do uprawiania sportów (Tadeusz z lat szkolnych preferował koszykówkę, następnie ćwiczył karate i bieg); a zamówione książki można było otrzymać z dowolnego zakątka Niemiec w ciągu trzech dni... Funkcjonowanie tego olbrzyma usprawniały, oczywiście, najnowsze zdobycze techniki. Tadeusz Andrzejewski zapoznał się tam nie tylko z odmiennym stylem nauczania (m.in. studiowały na ogólnych zasadach osoby w podeszłym wieku), ale też z autentyczną chęcią Niemców analizy swojej trudnej i niechlubnej karty historii – okresu rządów nazistowskich. Niemcy śmiało stawiali pytania dotyczące niedalekiej przeszłości i uczciwie szukali na nie odpowiedzi . Chyba dlatego stosunkowo szybko potrafili rozliczyć siebie za krzywdy i znów godnie żyć w Europie. Na studiach w Niemczech dobitnie odczuł błędność teorii lansowanej na Litwie: nie znając doskonale języka państwowego ma się utrudniony pełnowartościowy start do świata nauki. Trudno uznać znajomość języka niemieckiego przez dziesiątki tysięcy zagranicznych studentów za perfekcyjną, co wcale nie stawiało ich w roli drugorzędnych. Tu liczyła się wiedza, zdolność odbioru, analizy, interpretacji otrzymywanej informacji. A gruntowna wiedza zdobyta w ojczystym języku była doskonałą bazą.

Studiowanie historii najnowszej dało Tadeuszowi możliwość zapoznania się z różnorodnymi politycznymi rozwiązaniami tzw. kwestii narodowościowych w Europie. Dziś wiedza ta jest mu pomocna zarówno w pracy dziennikarskiej jak i doradcy mera, kiedy może przeprowadzić paralele pomiędzy sytuacją mniejszości polskiej na Litwie, a np. Tyrolczyków (mniejszości niemieckiej) we Włoszech. Na tych terenach miejscowy urzędnik m. in. ma obowiązek z nazwiska petenta wywnioskować, w jakim języku ma prowadzić z nim korespondencję. Kiedy mówimy o tym, co, zdaniem Tadeusza, jest ważnym ogniwem pełnowartościowego funkcjonowania społeczności polskiej na Wileńszczyźnie, przyznaje on rację, iż jest to publiczne funkcjonowanie języka polskiego (nazwy ulic, urzędów, tablice ogłoszeniowe, porozumiewanie się w urzędach - ma się odbywać równolegle do języka państwowego w języku mniejszości, która na określonym terenie: rejonie, gminie - stanowi większość lub znaczny procent mieszkańców). Takie standardy przeważają zdecydowanie w Europie a i świecie. Jednym z wyjątków jest Francja, prowadząca twardą politykę językową (zresztą, uwarunkowaną jej kolonialną przeszłością). Widzieliśmy jednak na jesieni ubiegłego roku, że to państwo musi na gwałt szukać nowych rozwiązań problemów licznych grup mniejszościowych.

Tak się Tadeuszowi układało, że okres od zdania matury do ostatecznego powrotu do domu rodzinnego trwał 10 lat. Nie roztrwonił go, przeciwnie – doroślał, kształcił się, doskonalił. Z dwoma dyplomami wyższych uczelni, gruntowną wiedzą podbudowaną międzynarodowym doświadczeniem powrócił tu, bo praktycznie już studiując, ukierunkowywał swe zainteresowania na te tematy, które są aktualne dla jego tak dziś modnie zwanej Małej Ojczyzny. Smutny przypadek (zmarł przedwcześnie ówczesny redaktor „Naszej Gazety”) sprawił, że w od nowa formującej się redakcji tygodnika znalazł zatrudnienie. Miał w swej pieczy tematy, które były przedmiotem jego studiów i czuł się doskonale mogąc je konfrontować z rzeczywistością, podbudowywać założeniami układów, konwencji... Po dwóch latach pracy przyszło mu pożegnać „Naszą Gazetę” (wówczas gazeta, w której rządził R. Maciejkianiec, przestała pełnić swą funkcję). Został pracownikiem gazety rejonu wileńskiego „Przyjaźń”. Znów miał w swej pieczy tematy, które znał i nad którymi chciał pracować. Dziś jest jednym z redaktorów „Tygodnika Wileńszczyzny”, pełni też obowiązki doradcy pani mer rejonu wileńskiego. Praca ta na danym etapie jego drogi życiowej daje mu satysfakcję. Nie unika ostrych tematów, bierze udział w dyskusjach... Nie jest pasywnym odbiorcą rzeczywistości, lecz raczej jej konstruktorem i to mu odpowiada.

Tadeusz Andrzejewski nigdy nie należał do żadnej partii. Chociaż ciekawi go historia i politologia oraz preferuje aktywną postawę społeczną, jednak nie marzy mu się kariera polityczna. Ma swe twarde przekonania i zasady, których bezkompromisowo stara się przestrzegać – kieruje się dekalogiem, jest praktykującym katolikiem i z tym się nigdy nie krył i nie kryje. Umie uszanować cudze wartości, ale uważa, że nie można iść na kompromis w sprawach zasadniczych. Bezwzględnie uważa za błąd brak zapisu w Konstytucji UE o chrześcijańskim charakterze kultury i tradycji europejskiej. Nie marzy mu się jednak agitacja mas na wiecach i zjazdach partyjnych. Woli raczej przekonywać ludzi jako naukowiec, badacz, dziennikarz i to dziś robi. Czy ma też inne plany? To się okaże; dziś dobrze jest jak jest, a planów na przyszłość woli nie ujawniać przed czasem. Przecież marzenia mają to do siebie, że nie zawsze muszą się spełniać...

Janina Lisiewicz

Wstecz