Rok 2006 „pod znakiem” H. Sienkiewicza

Domaszewiczowie drzewiej i dziś....

„[...] pracować nad Potopem po całodziennym suszeniu mózgu już nie chcę, spać także o wpół do dziesiątej za wcześnie [...] Nauczyłem się dobrze gospodarować godzinami dnia, bo i dużo piszę, i dużo chodzę, a prócz tego kąpię się, strzelam z pistoletu – i czytam. Za to towarzystwu mało się udzielam. Te panie z arystokracji takie brzydkie, a te z demokracji tak wrzeszczą, tak machają rękami, że Bóg z nimi. Zresztą humoru nie mam, u nich zaś, czyli raczej z nimi, trudno go odzyskać, bo nudne” – pisał w liście do szwagierki, „kochanej Dzinki”, z Kaltenleutgeben, dokąd wyjeżdżał celem podreperowania zdrowia i gdzie „dobijał” swój Potop.

Pisał to 17 sierpnia 1886. Tam to, pod Wiedniem, myślami znowu przenosił się na Laudę. Rosienie, Wodokty, Mitruny, Lubicz, Pacunele, Mozgi, Upita... Billewiczowie, Gasztowtowie, Butrymowie, Domaszewiczowie...

...Rok 2006 wszedł do kalendarza. Kolejne rocznice – urodzin i śmierci – autora Trylogii. Pojadą na Laudę wycieczki w poszukiwaniu „tropów”. To i owo może jeszcze znajdą, wytropią. Może się spotkają z Butrymami, Billewiczami, Domaszewiczami... Inskrypcje na nagrobkach cmentarnych (Tu leżą prochi zetlałe od roki) – może takoż... jeszcze wypatrzą. Macierz Szkolna może mieć w tym temacie szczególne pole do popisu. (O ile przypomni sobie, że to właśnie przed 100 laty, w 1906 roku, w Królestwie Polskim, Macierz Szkolna została zalegalizowana i że to właśnie Henryk Sienkiewicz przez dwa lata piastował godność prezesa Rady Nadzorczej tej instytucji). Ktoś może tropem Radziwiłłów pojedzie (Kiejdany, Taurogi, Birże...). Ktoś inny może w pięknych pacunelkach się zakocha (jest nadzieja, że jeszcze się nie zdemokratyzowały, nie wrzeszczą i nie machają rękami...). Zespół Teatru Polskiego w Wilnie ze swym nieśmiertelnym spektaklem „Zagłoba swatem” może także na Laudę ruszy. Przed wojną inny polski teatrzyk z Kowieńszczyzny grał tegoż „Zagłobę...” w mitruńskim pałacu.

Dwie Domaszewiczowe po dwóch stronach granicy

Nie ma już dziś tamtego pałacu, dawnego ośrodka kultury polskiej na Laudzie. Zdewastowała go lokalna sowiecka właść. Dziesiątki lat temu rozmawiałam w nim z jego ostatnią właścicielką. Ale ród Domaszewiczów w Mitrunach przetrwał. Są to wnukowie, prawnukowie Marii Domaszewiczowej, od dawna zwanej w Mitrunach Marylką. Wytrwał, przetrwał także ród laudańskich Domaszewiczów, po wojnie osiadły w Polsce – wbrew własnej woli, bo zrządzeniem losu, przewrotnej Historii.

...W pierwszych dniach Anno Domini 2006 spada mi jak z nieba kartka z życzeniami świątecznymi od pani Jadwigi Domaszewiczowej z podwarszawskiego Legionowa. Krzyżują się myśli, wspominki. Tamta, z Mitrun Maria Domaszewiczowa (rocznik 1912) i ta – Jadwiga Domaszewiczowa z Legionowa (rocznik 1922). Pokrewieństwa, koligacje... Od tej pierwszej, Marii z Mitrun, już od dawna nie mam żadnych wiadomości. (Chcę jednak wierzyć, że żyje i że cieszy się dobrym zdrowiem). Z tą drugą, Jadwigą z Legionowa, jestem w kontakcie. O Marii, Marylce z Mitrun, pisałam kiedyś w ramach cyklu reportaży „Na tropach bohaterów Sienkiewiczowskiego Potopu”. O Jadwidze – jakoś do tej pory nie wypadło. Długi czas mieszkała w Olsztynie, w którym to mieście nigdy nie byłam, acz i serdecznie mnie tam zapraszała. W ostatnich latach pani Jadwiga Domaszewiczowa przeniosła się do Legionowa, gdzie mieszkają jej synowie z rodzinami. A ma tych synów trzech, a wszyscy jak laudańskie dęby: Lechomir, Sławomir, Andrzej. Synowie, synowe, wnuki, prawnuczki... To – jej całe bogactwo, największe skarby.

Rozrósł się pięknie, rozgałęził ród Domaszewiczów. Znajomi, przyjaciele żartują, że w Polsce „drugą Laudę stworzyli”. Ba, żeby to tylko w Polsce. Tak już się złożyło, że te obie kobiety – Maria Domaszewiczowa z Mitrun i Jadwiga Domaszewiczowa z Legionowa – mają niejako wspólnego wnuka, ciemnoskórego, bo ten Laudańczyk jest w połowie Nigeryjczykiem. A nazywa się Krzysztof – na pamiątkę tamtego Krzysztofa z Sienkiewiczowskiego „Potopu”, który umiał tu rany opatrywać.

Ten „czarny Laudańczyk” to syn Grażyny Stopierzyńskiej i Justyna Czukury, Nigeryjczyka. Mieszkają w Nigerii i gdzieś tam „budują jeszcze jedną Laudę”. Co ma wspólnego Grażyna de domo Stopierzyńska z Domaszewiczami? Otóż ma, i to wiele. Maria Domaszewiczowa urodziła się w mitruńskim pałacu, tam też została ochrzczona. Jej matka, Regina Sawicka, urodziwa panna z Laudy, wyszła za mąż za Kazimierza Stopierzyńskiego. Pochodził z Wielkopolski, z zasłużonej dla ojczyzny rodziny. Stopierzyńscy legitymowali się kaliskim rodowodem. Aliści nie w Kaliszu, ale na Laudzie Kazik Stopierzyński pannę sobie na żonę wypatrzył, a stało się to pod wpływem lektury Sienkiewiczowskiego Potopu. Tak to ich córka, Marylka, wzrastała w mitruńskim pałacu jako panna Stopierzyńska.

Mężem Marylki został Marian Domaszewicz, rodowity Laudańczyk. Był od niej o rok starszy. Żyli z sobą szczęśliwie. Boleśnie przeżyła jego śmierć. Z biegiem lat pogodziła się z losem („Cóż, Bóg dał, Bóg zabrał”). W ich mitruńskim domu zachowały się po nim różne pamiątki, a najważniejsza – jego portret, utrwalony na płótnie z fragmentem mitruńskiego pałacu.

No, ale wracając do Stopierzyńskiego, Stopierzyńskich. Ona, Marylka, to swoje panieńskie nazwisko zgubiła przez „kochanego Domaszewicza”. Ale jej brat – oczywiście nie. W pobliżu Mitrun, w Wołmontowiczach, mieszkał Czesław Paszkowicz. Jego siostra wyszła za mąż za brata Marylki, czyli ta Paszkowiczówna została Stopierzyńską. Ich córka, Grażyna Stopierzyńska, wyszła za mąż za Nigeryjczyka. Poznali się z sobą na studiach w Polsce. Żartowano w rodzinie, że w jego imieniu się zakochała, takie nasze, swojskie – Justyn. Justyn Czukura. Tak tedy Grażyna Stopierzyńska została jako pani Czukura. A ich syn jako Krzysztof Czukura. Uroczy smyk. Oczko w głowie babć z Laudy – tej z Mitrun i tej z Legionowa.

Co ma wspólnego Jadwiga Domaszewiczowa z „czarnym Laudańczykiem”? A to – jeszcze jedna historia sagi rodu Domaszewiczów, w który to wszedł... znowu Stopierzyński.

Ale na początek – słów parę dziesiątków o pani Jadwidze.

Urodziła się i wychowała w Kownie, w polskiej patriotycznej rodzinie – licznej, miała pięcioro rodzeństwa. Mieszkali w ładnej kamienicy dziadka. Byli właścicielami piekarni. Jadwiga uczyła się w polskim gimnazjum im. Adama Mickiewicza. Wzrastała na glebie ciągle tu kultywowanego romantyzmu. Bo skoro Kowno, to „Dziady”, „Potop”, to i marszałek Piłsudski... kiedy zmarł – całe polskie środowisko w Kownie długo nosiło po nim żałobę. Jadzia miała naonczas trzynaście lat... Cztery lata później do Kowna weszła Krasnaja Armija. A niedługo po krasnoarmiejcach przyjechały pociągi z internowanymi polskimi żołnierzami. Pod Kownem założono dla nich obóz. Naturalnie, cała polska część Kowna włączyła się do akcji na rzecz niesienia im różnorakiej pomocy. A potem do Kowna weszli Niemcy. Na dalszy bieg wypadków rodzice Jadzi postanowili nie czekać. Uciekli z Kowna na Laudę, gdzie mieli przyjaciół (w szczególności Sołłohubów). Tam to Jadwiga wpadła w oko Medardowi Domaszewiczowi. Pobrali się w 1944 roku.

Medard Domaszewicz urodził się w Giełgudyszkach. Jako dziecko przeżył pierwszą wojnę światową. W międzywojniu pracował na kolei, był dyspozytorem ruchu. Miał brata i cztery siostry. Po wojnie cała rodzina Domaszewiczów była zmuszona „repatriować się” do Polski (z wyjątkiem jednej siostry). Rodzina ze strony pani Jadwigi także opuściła Litwę. Jej losy poukładały się bardzo różnie. Jeden z braci zamieszkał w Warszawie, drugi, młodszy – w Lubinie pod Wrocławiem. Jedna z sióstr w Krakowie, druga w Kudowie. Natomiast pani Jadwiga – „niemal w każdym mieście...”

Po przyjeździe do Polski Domaszewiczowie mieszkali na Kujawach, na Pomorzu, w Toruniu. Później pani Jadwiga zamieszkała w Olsztynie, no a ostatnio, jak już wspomniałam, w Legionowie pod Warszawą.

W 1962 roku przeżyła cios, została wdową. Była naonczas czterdziestoletnią kobietą. Sama, z trojgiem synów. Dziwią się dzisiaj szczerze, jak dała sobie w tym życiu radę. Pani Jadwiga, kobieta głęboko wierząca, wierzy święcie, że to tylko i wyłącznie Opatrzność czuwała nad nimi. I – dodaje żartobliwie jeden z jej synów, Lechomir – na pewno Sienkiewiczowski „Potop”, hart ducha – laudańskiego.

Lechomir Domaszewicz (rocznik 1946) jest rozkochany w Laudzie, której tak na dobrą sprawę wcale nie pamięta, bo wywieziono go stamtąd do Polski jako parotygodniowe dziecko. Ale, jak mówi, ten kościół w Krakinowie, w którym został ochrzczony, głęboko utkwił mu w duszy.

Czego jak czego, ale wigoru, męstwa, a zdarzało się, że i szalonej odwagi, w rodzie Domaszewiczów nigdy nie brakło. Dumni byli ze swego „potopowego” nazwiska. Aż tu nagle Pani Matka postanowiła „tak jakby je zmienić”. Wyszła za mąż za Mariana Stopierzyńskiego. Los przekorny, ale chyba szczęśliwy. Widocznie „tak miało być”. Wyszła kiedyś mitruńska Marylka Stopierzyńska za mąż za Mariana Domaszewicza, dlaczegożby więc Jadwiga Domaszewiczowa nie miałaby poślubić Mariana Stopierzyńskiego? Tak to Grażyna Stopierzyńska, żona Nigeryjczyka, została pasierbicą pani Jadwigi, a jej syn Krzysztof, „Czarny Laudańczyk” – wnukiem pani Jadwigi, takim troszeczkę przyszywanym, ale bardzo kochanym. Krzysztof Czukura – po kądzieli Stopierzyński.

...Mariana Stopierzyńskiego, drugiego męża pani Jadwigi, już dawno nie ma na tym świecie; zmarł w 1985 roku.

Bo to ten „duch laudański”...

Wróciła pani Jadwiga do swego 1 voto. Pod wpływem najprawdopodobniej lektury Potopu. A może coś innego w jej sercu drgnęło, może „ten duch laudański” żywo dał znać o sobie, kiedy kolejny raz na Zaduszki jechała z Olsztyna do Legionowa na grób pierwszego męża. Medard Domaszewicz z Laudy – taką inskrypcję nakazał synom wygrawerować po jego śmierci na nagrobku, a ona – też obok niego, jeszcze za życia jakby przytulić się chciała i wpisać się tu jako Jadwiga Domaszewicz zapragnęła.

Ten „duch laudański”... Nigdy w niej chyba nie wygaśnie. Pani Jadwiga jest wieloletnią, niezwykle aktywną członkinią Związku Piłsudczyków. Żadna „w tym kierunku” impreza, żadne działanie nie obyło się bez jej czynnego udziału. Jak też żadna akcja na rzecz Polaków z Litwy. W domu pani Jadwigi na reprezentacyjnym miejscu widnieje duże popiersie z brązu I Marszałka Polski. Na ścianie – jego portret. Pani Domaszewiczowa jest w bliskich kontaktach z córką Józefa Piłsudskiego, Jadwigą. Spotykają się na obchodach rocznicowych jego urodzin, imienin, śmierci, na tradycyjnych wigilijnych opłatkach, bądź z okazji odsłonięcia tablic memoratywnych ku czci zasłużonych polskich patriotów, bohaterów narodowych. Nie tylko „tych z Litwy”. Przed paroma laty, mimo wątłego zdrowia, pani Jadwiga Domaszewiczowa turlała się pociągiem aż na Ukrainę, żeby i tam „upamiętnić”. Na budowę tych pomników, tablic, na organizowanie różnych imprez patriotycznych, składa swój wdowi grosz – „na rozruch–rozmach”, jak żartuje.

Nie pytam już, ile oraz w jakich i w czyich intencjach odbyła pielgrzymek do Częstochowy. Kiedyś jej syn, Lechomir, szepnął mi na ucho, że w jego intencji – trzy, a było to w czasach, kiedy został kapitanem milicji jeszcze w „tamtej Polsce”, w PRL–u. Pielgrzymowała więc, „żeby tego odmieńca odmienić”. A kiedy Lechomir pozostał w stopniu tegoż kapitana już „w innej Polsce”, kiedy został głównym organizatorem delegacji rodzin polskich policjantów do Katynia, Miednoje, gdzie miano założyć polski cmentarz na miejscu kaźni zamordowanych tam przez NKWD polskich policjantów i oficerów – wtedy na pewno także pielgrzymowała do Częstochowy, w intencji, „żeby wszystko się udało”. Ileż musiała doznać później uczuć radości i dumy ze swego pierworodnego, kiedy w mediach oglądała zdjęcia z uroczystości w Miednoje, z podpisami: „Kapitan Lechomir Domaszewicz składa wieniec na grobach zamordowanych przez NKWD polskich policjantów. (31 sierpnia 1991)”. A i potem, kiedy przywiózł do Polski urny z prochami ofiar i składał je wraz z oficjalnymi osobistościami do Grobu Nieznanego Żołnierza. Wtedy też chyba pielgrzymowała do Jasnogórskiej Pani, by złożyć dar dziękczynienia za te niezapomniane chwile ludzkich wzruszeń. A potem, kiedy te piękne inicjatywy kapitana Lechomira Domaszewicza zostały przez kolejnego komendanta PP uznane za „pozasłużbowe” i wyrzucono go za nie z pracy – gotowa już była do Wilna, do Ostrej Bramy na kolanach iść, gdyby jej tylko starczyło sił...

Przez trzy lata Lechomir Domaszewicz popełniał szeregi bezrobotnych. Jednak swego wyczynu nie żałował. Przeżył, jak mówił, piękną przygodę, prawdziwie romantyczną. Dane mu było dotknąć spraw majestatu Rzeczypospolitej. Biskupi święcili te tablice. Generałowie stali na baczność. Był grany hymn państwowy, państwowa flaga na maszt...

Za to wszystko – został bez pracy. Inna matka by się załamała. Ale nie ona, z jej laudańskim hartem ducha. Nic to, nic to, synku – pocieszała go. I już sama nie wiedziała, czy swoimi słowami to mówi, czy Wołodyjowskiego do Baśki. Wiedziała tylko jedno, że z matczynego gorącego serca płynęły.

Nic to... Bo przecież Los ich nie opuścił. Nie załamała się i druga dzielna kobieta, żona Lechomira, Irena (Lechomir z Ireną mają troje dzieci). Rodzinne zjazdy – częste i liczne, ponad dwa dziesiątki Domaszewiczów. Spotkania – zawsze miłe, serdeczne. Jak chociażby i to – z wnuczką Henryka Sienkiewicza, Marią Sienkiewicz, a więc rozmowy – znowu o Laudzie, o „Potopie”... Książki, teatr, koncerty (a szczególnie występy „Wilii” w Polsce – nigdy ich nie ominą).

Na Laudę czy do Kazimierza nad Wisłą?

Pani Jadwiga Domaszewiczowa niejednokrotnie odwiedzała Wilno, Kowno, Kowieńszczyznę. Takie wypady na Litwę to dla niej jak dotyk skrzydeł Dobrego Anioła. Czy jeszcze kiedyś na Litwę przyjedzie? O ile Bóg pozwoli. Często zapomina, w jakim jest wieku. Nie liczy ani cudzych ani własnych lat, a one bezlitośnie lecą do przodu, podcinają siły fizyczne. „Ale – nic to – nic to...” Po długiej kuracji w szpitalu i troskliwej opiece syna, pani Jadwiga wraca do zdrowia.

Oby sprawnie dreptała nie tylko po swoim „laudańskim” mieszkaniu w Legionowie, ale i na jakąś pielgrzymkę czy wycieczkę jeszcze się wybrała – życzą jej synowie. A Lechomir mówi, że najlepiej do Kazimierza nad Wisłą. Dlaczego do Kazimierza? Bo jest tam fantastyczny kościół farny, a w wieży kościelnej dzwonnicy – dzwon – dzieło któregoś z ich, Domaszewiczów, antenata. Dzwon ten został odlany na miejscu, w Kazimierzu latem 1698 roku przez ludwisarza Jana Domaszewicza sprowadzonego z Laudy przez fundatora dzwonu proboszcza kazimierskiego, księdza Kazimierza Jana Ruszkowskiego. Toż to uczta duchowa dla wszystkich laudańskich taki dzwon pooglądać, wsłuchać się w jego dźwięki, a cóż dopiero Domaszewiczom!

...I tak to będzie... Ktoś z Polski na Laudę pojedzie, w poszukiwaniu „tych tropów, śladów”, ktoś z Laudy do Kazimierza nad Wisłą.

Wpatruję się uważnie w Wywód Familij Urodzonych Domaszewiczów, spisany cyrylicą w 1828 r. Widnieje tam Anno Domini 1640. Może wypatrzę tam „tego” ludwisarza Jana...

Alwida Antonina Bajor

Wstecz