„Losów wilnian” pisania ciąg dalszy

Powroty do miasta dzieciństwa

Gdy przed paroma laty ogłoszono w „Magazynie Wileńskim” konkurs literacki nt. „Los wilnianina w XX wieku”, od razu zaczęłam przygotowywać materiały dotyczące mojego rodu, spisywać osobiste przeżycia. Z uwagi na choroby i zgony w mojej rodzinie odłożyłam pisanie. Nie zdążyłam na czas, ale tym niemniej, już poza konkursem, chcę krótko napisać na szeroko w swoim czasie omawiany temat.

Pochodzę z Wileńszczyzny, po matce z Hryniewiczów, których rodowód udokumentowany jest od 1738 roku. Moi dziadkowie, Konstanty Stanisław Hryniewicz i babcia Marcjanna z domu Rodziówna, mieli syna Stanisława i trzy córki: Helenę, Weronikę i Zofię – której jestem córką. Moja mama, Zofia Hryniewiczówna wyszła za mąż za Jana Baranowskiego i z tego stadła w roku 1931 urodziłam się ja, Maria Teresa. Urodziłam się i mieszkałam w Wilnie przy ul. Legionowej 33, w domu dziadków Hryniewiczów. Dziadek zmarł w 1932 roku i jest pochowany na Rossie.

Ale dosyć już historii – przejdę do mojego dzieciństwa. To wcześniejsze było beztroskie. Ojciec pracował w Dyrekcji Kolejowej na Pohulance, mama była pielęgniarką i pracowała początkowo w szpitalu na Wilczej Łapie, później – w szpitalu wojskowym na Antokolu.

W roku 1938 zostałam zapisana do szkoły powszechnej, jeżeli się nie mylę, przy ul. Wiwulskiego, w pobliżu kościoła pod wezwaniem Serca Jezusowego. Nie był jeszcze wykończony, ale był naszym kościołem parafialnym i w maju 1939 roku przyjęłam w nim Pierwszą Komunię Świętą. Ponieważ umiałam czytać i liczyć, w szkole uznano, że tylko przeszkadzam i kazano przyjść w następnym roku, od razu do drugiej klasy. Tak zakończyła się moja edukacja w stopniu podstawowym i, jak się okazało, na długie lata.

Ojciec otrzymał skierowanie do pracy w Dyrekcji Kolejowej w Warszawie, co było dla niego awansem. Mama też się starała o przeniesienie, co nastąpiło przed samą wojną: do szpitala wojskowego gdzieś pod Łodzią. Ostatnie wakacje 1939 roku spędziłam z mamy siostrą Werą i jej mężem Edwardem Malewskim w Krościenku. W końcu sierpnia przyjechałam z nimi do Łodzi, gdzie stale mieszkali i tam spotkałam się z mamą. Miałam jeszcze parę dni wakacji, po czym zapisano mnie do szkoły w tym mieście, w którym z mamą zamieszkałyśmy. Wybuch wojny pokrzyżował wszystkie nasze plany rodzinne. Mama została zmobilizowana. Zabrała mnie i walizeczkę najpotrzebniejszych rzeczy i wyruszyła razem z wojskiem sanitarną bryczką do Warszawy, a potem dalej na Wschód. W Warszawie doszło do spotkania rodziców, ale ojciec nie mógł z nami jechać, gdyż był w obronie cywilnej miasta.

Jak w kalejdoskopie przesuwają się w moich wspomnieniach tragiczne dni naszego marszu na Wschód. Pamiętam, jak przejeżdżaliśmy przez Brzeziny pod Łodzią, gdzie były ogromne pożary. Mama przykryła moją głowę kocem, żebym nie widziała tego straszliwego widoku. Albo w Warszawie: przejazd przez most Kierbedzia – akurat w chwili bombardowania. Saperzy krzyczeli: „lotnik – kryj się!”, a nasz woźnica sanitarnej bryczki popędzał konie, żeby jak najszybciej przejechać i uciec od zagrożenia. Zostały rozbite jednostki wojskowe, tabory traciły ze sobą łączność. Jechaliśmy tylko nocami, kryjąc się w dzień przed nalotami samolotów niemieckich, które ostrzeliwały wszystko, co się poruszało na drogach.

Ale jeden fakt z naszej wojennej podróży jest dla mnie szczególnie pamiętny. Kiedy przejeżdżaliśmy przez Warszawę, młody oficer marynarki wojennej oddał mamie swój sukienny granatowy płaszcz mówiąc, że jemu jest za ciężko w tym zimowym płaszczu, „a siostrze przyda się, chociażby dla okrycia dziecka”. Jeszcze powiedział, że śpieszy się do Gdyni… Żeby ten marynarz wiedział, jak bardzo przydał się ten jego prezent! Przez całą drogę byłam otulana w ten płaszcz, a potem, już w Wilnie, po drobnych przeróbkach nosiła go moja mama. A jeszcze później zrobiono dla mnie z niego kurtkę, w której w 1947 roku przyjechałam do Polski.

Tabory wojskowe gubiły się po drodze, jak już wspominałam. Nasz co pewien czas nawoływał się przyjętym hasłem od mojego imienia i w ciemnościach nocy słychać było wołanie: TERENIA, TERENIA…

Nie wiem dokładnie w jakim dniu, ale gdzieś w połowie września, kiedy siedzieliśmy ukryci w lasku, skrajem drogi cwałował jeździec i wołał: „Zdrada, zdrada! Do Bugu Niemcy, a od Bugu Sowieci”. Było to niedaleko od miejscowości Kowel, gdzie jeszcze udało się kupić dla mnie trzewiki sznurowane do kostek, gdyż byłam w rozpadających się sandałkach – jeszcze od Pierwszej Komunii Świętej. Tam też żołnierze rozbili magazyn wojskowy i przynieśli w puszkach szynki i kawę z cukrem w kostkach.

Tutaj, na przedmieściu Kowla, na pagórku koło cerkwi, siedziały duże rzesze wojska, paliły się ogniska podsycane prochem z rozbieranych naboi. Potem dowództwo przejęli Sowieci, rozbrajali wojsko, część żołnierzy zwolnili, a część zabrali ze sobą. Na bocznicy kolejowej posegregowali ich, oddzielając oficerów. Trafiłam do wagonu razem z mamą i grupą 42 oficerów. Wozili nas, jak później się okazało, między Równem a Szepietowką, czekając na dalsze rozkazy: co zrobić z polskim wojskiem wziętym do niewoli przez Sowietów w Kowlu.

Wagony były otwierane raz dziennie, rano. Otrzymywaliśmy wiadro gorącej wody, do której oficerowie wrzucali posiadane kostki kawy. To było wszystko, co nam dawano. Panowie oficerowie podnosili mnie na ramionach do okienka i kazali głośno krzyczeć, gdy zobaczę między wartownikami takiego, co ma więcej „kubików” na stójkach „gimnaśtiorki”. Moje krzyki zainteresowały jednego z nich, więc zapytał wartowników, co tam robi „żenszczyna s rebionkom”. Odpowiedzieli mu, że moja mama jest żoną jednego z oficerów. Ale mama, ponieważ znała język rosyjski, pokazała rodzinną legitymację kolejową i wytłumaczyła, że jest żoną kolejarza, a do wagonu wsadzono ją z dzieckiem przez pomyłkę. Udało się. Na stacji Równe zwolnili mamę i mnie, a cały eszelon powędrował do Ostaszkowa, a potem, jak wiemy, dalej...

Mama dostała karteczkę, że jest uciekinierem, tzw. „bieżeniec”. Z tej racji otrzymała kilka deko cukru dla mnie, kaszy jaglanej i chleba, którego nie jadłyśmy od kilku dni.

Po zwolnieniu nas z kilkudniowej niewoli sowieckiej zaczęłyśmy się kierować w stronę Wilna: pieszo i transportem, korzystając z różnych przypadkowych możliwości. Aż w drugiej połowie października dobrnęłyśmy do babci Hryniewiczowej na ulicę Legionową w Wilnie. Byłyśmy do tego stopnia brudne i zawszone, że babcia spaliła nasze ubrania, a mnie ogolono głowę.

Zaczęło się dla nas życie wojenne w Wilnie. Do żadnej szkoły nie chodziłam, uczyłam się prywatnie na kompletach przez cały czas sowieckiej i niemieckiej okupacji. Mieszkała u nas nauczycielka, pani Maria Kurowska, która się zajmowała edukacją polskich dzieci. Związana byłam z kościołem salezjanów, znajdującym się przy ul. Dobra Rada (biały kościółek na górce). Księża salezjanie stołowali się w prywatnych domach. U nas bywał dyrektor ks. Stanisław Toporek, ks. Cyranek, ks. Raducha – innych nazwisk nie pamiętam. Jadały u nas posiłki również siostry z Betanii przy ul. chyba Konarskiego, które prowadziły sierociniec. Przychodziły do nas wszystkie, łącznie z matka przełożoną i siostrą Anetą „w cywilu”. Mama miała możliwości pomocy: zapasy pozostałe ze sklepu spożywczego, należącego do babci. Potem, gdy odchodzili Sowieci, były rozgrabiane magazyny z prowiantem i w naszych zabudowaniach sporo zmagazynowano mąki, kasz, cukru.

Mama była związana z AK. Oczywiście, dowiedziałam się o tym dopiero po wojnie, gdy mamę aresztowano w 1944 roku. Więziono ją na Łukiszkach, następnie została wywieziona w głąb Rosji. Wróciła w lutym 1947 roku i od razu zaczęła starać się o wyjazd do Polski.

W okresie, gdy nie było mamy, starałam się pomagać babci, handlowałam kamyczkami do zapalniczek pod Halą przy ulicy Zawalnej. Później nawet dostałam pracę w charakterze „szczetowoda” w kombinacie skórzano-obuwniczym. W roku szkolnym 1946/47 zapisałam się do Wileńskiego V Gimnazjum Koedukacyjnego, które się wtedy mieściło przy ul. Ostrobramskiej (wchodziło się od Pasażu przy Filharmonii). Krótko się tam uczyłam, bo po powrocie mamy, jeszcze przed końcem roku szkolnego, w maju 1947 r. zakończyłam edukację w Wilnie. Do dziś przechowuję historyczne dla mnie świadectwo sprawowania i postępów w nauce, podpisane przez Panią Dyrektor Likszę i wychowawczynię Panią Unter.

* * *

Każdy etap mojego życia był trudny, ale i ciekawy. W Polsce zaczęło się dla mnie życie już bardziej świadome, wyrosłam z wileńskiego dzieciństwa.

W maju 1947 roku przyjechałam z mamą i babcią do Polski. Zamieszkałyśmy w Gorzowie Wielkopolskim. Ja, przepełniona patriotyzmem i chęcią działania, wstąpiłam do harcerstwa. Ale krótkie było działanie na zasadach starego harcerstwa: zamieniono skauting na czerwone harcerstwo, co spowodowało, że część członków rozpoczęła działalność w nielegalnych strukturach Harcerskiej Organizacji Podziemnej. Działalność HOP, wzorowana na przedwojennym skautingu, jak też wojenne działania Szarych Szeregów były ukrywane wobec władz i skierowane na dekomunizację młodzieży. Niestety, nasza nielegalna działalność nie trwała długo. W październiku 1950 roku aresztowano bardzo dużo młodzieży ze średnich szkół gorzowskich. Po długich przesłuchaniach grupę tzw. „przywódców” postawiono przed wojskowym sądem jako politycznych wywrotowców. Wyroki były surowe: po 10, 7 i 5 lat więzienia. Po rewizji procesu ja i Waldek Kućko otrzymaliśmy zamianę orzeczonej kary na półtora roku więzienia z zawieszeniem na dwa lata.

Byłam już po maturze, ale nie miałam żadnych widoków na rozpoczęcie studiów wyższych. Ten etap zakończył się moim wyjazdem z Gorzowa i osiedleniem się w Otwocku. Tu rozpoczęłam pracę w Wydziale Architektury Rady Narodowej. Po wygaśnięciu okresu zawieszenia kary skończyłam pomaturalne technikum budowlane i pracowałam przez cały czas w tym zawodzie. Nauczona złymi doświadczeniami, starałam się nie narażać władzy. Wyszłam za mąż, urodziłam córkę, ale nie przestałam działać społecznie. Działałam w Polskim Towarzystwie Turystyczno-Krajoznawczym, odkryłam w sobie również zamiłowanie do teatru i przez 40 lat grałam na scenie Amatorskiego Teatru im. Stefana Jaracza w Otwocku.

Po zmianach ustrojowych w Polsce mogliśmy się ujawnić jako politycznie represjonowani. Jestem kombatantem, należę do Związku Młodocianych Więźniów Politycznych Okresu Stalinowskiego „Jaworzniacy” w Warszawie.

Obecnie jestem na emeryturze i poświęcam dużo czasu na pisanie wspomnień własnych, jak również innych osób zasłużonych dla miasta Otwocka. Działam w Otwockim Towarzystwie Naukowo-Kulturalnym.

Kontakty z ukochanym Wilnem od kilkunastu lat mam stałe. Teraz czuję się już w nim dobrze, ale gdy pojechałam tam pierwszy raz po 20 latach od repatriacji, strasznie to przeżyłam. Stojąc koło swojego domu, który jeszcze tam był, nie mogłam do niego wejść. Płakałam…

Jeszcze kilka lat jeździłam do Wilna na zaproszenie ciotki Hajdamowiczowej, a po jej śmierci mam już tam tylko przyjaciół. Mimo to do Wilna jeżdżę co roku – na spotkania klasy maturalnej 1950, chociaż ja w naszej szkole ukończyłam tylko jedną klasę, a maturę zdawałam już w Gorzowie. Ale wszyscy przemili koledzy z maturalnej klasy 50. roku przyjęli mnie jak swoją i w każdą ostatnią sobotę czerwca spotykamy się pod dzwonnicą, na Placu Katedralnym w Wilnie. Niezawodni organizatorzy tych spotkań – Gienka Pietrusewicz i Janek Pakalnis zbierają nas z różnych miejscowości, ale z każdym rokiem nasza grupa staje się coraz mniej liczna…

Kończąc ten skrótowo podany własny „los”, chcę jeszcze wrócić do rodu Hryniewiczów, spokrewnionych przez siostry dziadków z Hajdamowiczami, Filipowiczami, Malkowskimi. Losy rozrzuciły nas po różnych miastach i krajach, np. kuzyn mój, Bohdan Chester Hryniewich, mieszka obecnie na Florydzie, długo mieszkał w San Juan de Puerto Rico. Przyjeżdża do Polski, bywa również w Wilnie, gdzie odwiedza „stare kąty” i cmentarze. Potomkowie Filipowiczów mieszkają w Warszawie, Hajdamowiczowie po wyjeździe z Wilna osiedlili się w Szczecinie, a potomkowie Malkowskich mieszkali w Białymstoku, Łapach i Olsztynie.

Teresa Dudzicka

Otwock, Polska

Wstecz