Opowiem o moim dziadku

Przetrwać najgorsze i pozostać człowiekiem

Początki drogi przez mękę. Mój dziadek, Wincenty Filipczyk urodził się 6 stycznia 1921 roku w powiecie lidzkim województwa nowogródzkiego. Zresztą do dziś tam mieszka – niedaleko miasta Lida na terenie obecnej Białorusi. Do osiemnastu lat jego życie podobne było do życia tysięcy chłopców i dziewcząt na terenach byłych Kresów Wschodnich Rzeczypospolitej. Wybuch II wojny światowej, wkroczenie Armii Czerwonej stały się dla wielu Polaków początkiem drogi przez mękę.

Dom, w którym mieszkał Wincenty Filipczyk został spalony. Odtąd rodzina, pozbawiona własnego dachu nad głową, musiała tułać się po cudzych kątach. Nastąpiła druga fala okupacji – niemieckiej – z łapankami, wywózkami na przymusowe roboty. Wincenty Filipczyk wstąpił do Armii Krajowej, w której szeregach pozostawał do końca wojny. Po zakończeniu wojny nadal się ukrywał – tym razem przed NKWD. Został jednak wytropiony i 12 lutego 1948 roku aresztowany. Śledztwo prowadzone w więzieniu grodzieńskim polegało przede wszystkim na tym, by więźnia złamać psychicznie. Przesłuchania często odbywały się w nocy, a na ścianach i podłodze gabinetów śledczych widoczne były ślady krwi, których celowo nie zmywano. Wincenty Filipczyk jako „wróg narodu” i „biełyj bandit” osądzony został przez trybunał wojskowy na 25 lat łagrów.

Zagadkowy zeszyt. Moja mama – córka Wincentego Filipczyka od dzieciństwa wiedziała o istnieniu tego zagadkowego zeszytu. Babcia chowała go w szafie, więc mama domyślała się, że wiąże się z nim jakaś tajemnica. Gdy wzięła go pierwszy raz do rąk, ujrzała tam wiersze datowane latami 1952, 1953. Dziwne wydały jej się wyrazy powtarzające się w tych wierszach: „wygnaniec”, „łagry”, „Syberia”. Te rymowane strofy były krzykiem duszy człowieka, wyrwanego z ziemi rodzinnej, rzuconego najpierw do grodzieńskiego więzienia, następnie – na dzikie obszary Północy i Syberii. Te niewyszukane zwrotki są swoistą lekcją historii, uczą, jak przetrwać najgorsze i pozostać człowiekiem.

Jeden z pierwszych wierszy dziadka przypomina grodzieńskie więzienie – początek długiej drogi do niewoli. Są w nim m. in. takie strofy:

Tam pośród Grodna bielą się mury,

a za murami więzienny gmach.

Tam polska młodzież pięknej kultury

ma swój przytułek – powiedzieć

strach...

To z tych więziennych murów zabierano skazańców, ładowano ich do towarowych wagonów z oknami zakratowanymi bądź oplecionymi drutami. Wieziono ich w nieznane, daleko od rodzinnych stron. Trudno nawet sobie wyobrazić, co czuły serca tych, którym nie pozostawiono nawet nadziei na powrót…

Więźniowie okrutnie cierpieli w przepełnionych wagonach. Codzienne apele i sprawdzanie, w czasie których szturchano ich i poniżano. Najokrutniej traktowali skazanych konwojenci z Wołogdy. Nawet mieli swe ulubione powiedzonko: „Konwój z Wołogdy żartów nie lubi”. Transport więzienny, którym jechał również mój dziadek, dotarł wreszcie na północne odludzie, mijając miasto Uchta – smutne, ubogie, bez brukowanych ulic.

Lata niewoli. Kiedy byli już na miejscu, więźniów skierowano do pracy w kopalniach i przy budowie łagru. Sypiano w dużym baraku na gołych deskach, bez żadnego posłania, tylko później pozwolono im korzystać z poduszek wypchanych trocinami. Baraki ogrodzone były drutem kolczastym, wzdłuż którego biegały psy, a na wysokich wieżach dzień i noc czuwali uzbrojeni strażnicy. Obóz pod Uchtą – jeden z wielu w Związku Sowieckim – liczył około tysiąca więźniów, wykonujących niewolniczą pracę w kopalniach. Wycieńczeni głodem i chłodem nieszczęśnicy musieli pracować nawet po 20 godzin na dobę. Od listopada do kwietnia termometr wskazywał około minus 40 stopni, a zdarzało się, że mróz sięgał nawet 500C. Wyżywienie więźnia składało się z zupy, ugotowanej na mięsie foki lub na zgniłych śledziach, z wodnistej kaszy i 575 gramów gliniastego chleba. Do łaźni prowadzano dwa razy w miesiącu. Wówczas zmieniano bieliznę i ubrania: stare wrzucano do pieca, by zniszczyć pasożyty. Każdy więzień miał na ubraniu przyszyty numer. Przez 4 długie lata Wincenty Filipczyk był numerem „I-15”.

W ciągu całego roku pozwalano więźniom wysłać do rodzin zaledwie dwa listy, w dodatku cenzurowane. Wincenty Filipczyk miał jednak szczęście poznać pewnego Rosjanina, tzw. „wolnego”, który – wystawiając siebie na ryzyko – zgodził się przemycać jego listy na pocztę, w ten sposób pomagając mu chociażby duchowo łączyć się z rodziną. W pamięci mojego dziadka pozostał również inny Rosjanin, który pewnego razu wypowiedział takie oto prorocze słowa: „Wiesz, Wiktorze, Polska jeszcze zmartwychwstanie, gdyż wasz orzeł biały jest mocny i wzbija się wysoko, a gwiazda sowiecka upadnie i więcej się nie odrodzi. Ja tego nie dożyję, ale ty jeszcze doczekasz takich czasów”.

Kiedy dziadkowi było szczególnie ciężko na sercu, pojawiały się w jego zeszycie takie oto zwrotki:

Kiedy się skończy tułactwo,

Tęsknota?

Nie widzi uciechy biedny sierota...

Syberia duża, strona bogata,

Lecz gdzie kraj rodzinny,

Ojcowska chata?

Chociaż ubogi –

Ten kraj mój kochany,

Tam każdy kątek jest mi

Dobrze znany...

Ale obok zawsze znajdowali się ludzie, którzy pomagali przeżyć, pouczali, jak można przetrwać w tych nieludzkich warunkach. Pewien więzień Rosjanin poradził dziadkowi rzucić palenie i nie chodzić do pracy w kuchni, bowiem wygłodzony człowiek może za dużo zjeść i umrzeć. Wśród braci łagierników błąkały się setki żywych szkieletów, wielu umierało. Rano, gdy ktoś nie wstawał do roboty, konwojenci wyciągali zwłoki przed barak i ostrzem metalowego kija przebijali zmarłemu brzuch. W ten sposób zabezpieczali się, by nie wywieźć z obozu żywego więźnia. Takie widoki budziły zgrozę…

Wygnaniec. Po czterech latach spędzonych na Północy więźniowie zostali przetransportowani na Syberię. Wieziono ich przez Omsk, Tomsk, Nowosybirsk, do Kraju Krasnojarskiego, gdzie czekała na nich dalsza niewolnicza praca. 1953 rokiem podpisany jest wiersz „Wygnaniec” ze wspomnianego dziadkowego zeszytu:

Na dalekiej sowieckiej Syberii,

Kiedy słońce do tajgi zachodzi,

Tam z baraku za drutem kolczastym

Postać więźnia młodego wychodzi.

Oczy jego na zachód zwrócone,

Ojca z matką znów przypomina,

W ślad za słońcem myśl leci

Dręczona,

Hen, za Niemen, gdzie strona rodzinna.

Staje w oczach co drogie i bliskie,

Dużo jaśniej tam słońce świeciło…

I wspomina samotny wygnaniec:

Och, nie zawsze mi smutno tak było.

Następne 4 lata Wincenty Filipczyk spędził na Syberii. Powitanie w nowym miejscu niewoli również było niewesołe: po opuszczeniu wagonów więźniów długo pędzono przez tajgę, w otoczeniu uzbrojonych konwojentów z psami. Więźniom się wydawało, że ta droga nigdy się nie skończy. Jeden z dziadka przyjaciół niedoli powiedział nawet ze smutkiem, że pozostaną tu już chyba na zawsze…

W syberyjskim łagrze było trochę lepiej niż na Północy, jeżeli w ogóle takim słowem można określić życie w niewoli. Przynajmniej zdjęto więźniom numery z ubrań, można było założyć własny sweter lub szalik, przysłany w paczce z domu. Wśród współtowarzyszy-łagierników spotykało się wielu wspaniałych ludzi, dobrych, serdecznych i życzliwych. Takich jak np. śp. Adam Stecki z Lidy, z którym dziadek się zaprzyjaźnił. Niewysoki, trochę kulawy, nigdy nie tracił poczucia humoru, był człowiekiem wielkiego ducha.

Nadzwyczaj smutne chwile przeżywało się, kiedy nadchodziły święta – Wielkanoc, a szczególnie Boże Narodzenie. Zbierali się wówczas ziomkowie przy wspólnym stole i wspominali własne rodzinne domy, najbliższych, zasiadających do wigilijnego stołu z opłatkiem i pustym talerzem dla zabłąkanego gościa, mających nikłą nadzieję, że będzie to ich syn, brat czy ojciec-zesłaniec z dalekiej Syberii. A jakże wielu z nich nie powróciło do rodzinnego domu i stołu, pozostając na zawsze w obcej ziemi…

W chwilach tęsknoty pojawiały się w zeszycie smutne zwrotki, jak chociażby takie:

...Bielą się płatki wiśniowe,

Nadszedł królewicz-maj,

Szumią drzewa brzozowe –

Zielony wiosenny gaj.

Lecz dziewczę tam się nie śpieszy,

Bo tam, gdzie ta szara dal,

Miły się zdrowiem nie cieszy,

Zabrała go wroga stal.

Zwrócił on oczy w tę stronę,

Gdzie Polskę żegnał, swój kraj

I rzekł: „Pod Twoją Obronę.

Dla Polski szczęścia daj”.

Wiele lat spędzonych w wyniszczających organizm obozach, katorżnicza praca, niedożywienie, brak opieki medycznej, a przede wszystkim – brak nadziei na odzyskanie wolności spowodowały, że wielu więźniów już nigdy nie zaznało smaku wolności. Baraki zamykano o 9 wieczór, otwierano o 6 rano. Ucieczka była praktycznie niemożliwa: dookoła tajga albo tundra, do najbliższych miejscowości było od 300 do 600 kilometrów. Zdarzało się, że jakiś śmiałek próbował zaryzykować, ale najczęściej dościgała go kula konwojenta. Jakże dużo pozostało bezimiennych grobów na bezkresie Syberii! A nad nimi „szumią stare drzewa, śnieg bialutki prószy, na Dalekim Wschodzie, w syberyjskiej głuszy...”

Powrót do upragnionej ojczyzny. Ale Opatrzność czuwała nad dziadkiem – wrócił do domu. Trudno jednak było mu zaczynać życie w nowej rzeczywistości, znaleźć godziwą pracę, gdyż władze były wrogo nastawione wobec byłego więźnia. Ziemię, która należała kiedyś do gospodarzy, zaczęto nazywać kołchozową. Trzeba było jednak żyć, czas nie stał w miejscu. Były więzień – mój dziadek założył rodzinę, doczekał się córki i dwóch synów, a później wnuków.

– Całe życie starałem się żyć uczciwie i zgodnie z własnym sumieniem, szanowałem wolność. Jestem dziś szczęśliwy, że kiedyś, w młodości, w nieludzkich warunkach, pozostałem człowiekiem i przeżyłem ten koszmar. Mam czworo wspanałych, ukochanych wnuków. Mój najmłodszy wnuk Aleksander ma możliwość uczyć się w polskiej szkole. Gdy poszedł do pierwszej klasy, przyjechałem do Wilna, by na własne oczy zobaczyć, jak wygląda jego szkoła im. Jana Pawła II. Obszedłem ją dookoła, pochodziłem po klasach i korytarzach. Ładna, wspaniała, nowoczesna... Cieszę się, że pokolenie mojego wnuka ma inne życie, inną młodość niż my w swoim czasie, którzyśmy w imię Ojczyzny przeszli cierniste drogi Północy i Syberii, tundrę i tajgę – rozważa dziś Wincenty Filipczyk.

Aleksander Zujew, uczeń klasy III r/e Gimnazjum im. Jana Pawła II w Wilnie

Wstecz