Jego Wysokość SŁOWO

Pies ma budę, czy ją posiada?

2006 – Rokiem Języka Polskiego

To nie jest tak, że tylko teraz językowi naszemu grożą różnego rodzaju niebezpieczeństwa, choć niewątpliwie nie dodaje mu urody ani obfitość wulgaryzmów, które już coraz pewniej czują się nie tylko w naszej mowie potocznej, ale i pisanej. Zresztą nie tylko o wulgaryzmy chodzi. Gwałtowny – nie zawsze nieusprawiedliwiony i niepotrzebny – napływ angielszczyzny, słowa-wytrychy, wytarta do dziur frazeologia... Wszystko to nie jest wynalazkiem naszych czasów. Jeszcze w okresie dwudziestolecia międzywojennego Tadeusz Boy Żeleński, o którym, sięgając po jego słowa, powiedzieć możemy, że „mowie ojczystej przysporzył niejeden klawisz”, pisał: „Po polsku odświętnemu słowu grozi bombastyczność, na potoczne czyha wciąż trywialność”. Po wojnie dodaliśmy do tego drętwą nowomowę artykułów wstępnych, która niestety wraz z odejściem minionej epoki nie odeszła razem z nią, a ma się zupełnie dobrze w artykułach wielu dzisiejszych dziennikarzy.

Język bombastyczny – to język napuszony, górnolotny, manieryczny, pełen patosu. Powiadał o nim mistrz Konstanty Ildefons, że kiedy dotyczy spraw błahych, uczuć małych, jest „środkiem na wymioty”. Przyznam, że jak kogoś bliskiego, niemal z rozrzewnieniem witam we współczesnych tekstach dwa coraz rzadsze czasowniki: być i mieć. Na ich miejscu bezceremonialnie rozpierają się łokciami inne, bardziej „eleganckie”: istnieć i posiadać. Przykłady z prasy: inna możliwość nie istnieje (bez porównania poprawniej, lepiej i prościej: nie ma innej możliwości), istnieją dwie możliwości ( dwie możliwości); w szkole istnieją dwa piony nauczania: polski i rosyjski ( dwa piony); posiadamy prawo pierwszeństwa; dzieci nie posiadają wszystkich podręczników; uczeń nie posiada zeszytu do ćwiczeń (uwaga nauczycielki w dzienniczku ucznia); nie posiada zdolności do matematyki; nie posiada biletu.

We wszystkich powyższych przykładach poprawniej, lepiej, bardziej po ludzku brzmiałyby zwroty z wyrazami nie ma, są, mamy. Pamiętajmy, że czasowniki posiadać i mieć nie są całkowitymi synonimami. Użycie słowa posiadać jest ograniczone tylko do osób. Posiadać coś może tylko osoba, a nie na przykład instytucja (uczelnia ma – a nie posiada – doskonałą kadrę naukową). Przy tym nie można posiadać na przykład długopisu czy też telefonu komórkowego, nawet, jeśli jest bardzo drogi. Posiada się tylko rzeczy naprawdę ważne, wartościowe. Dawniej mówiono o posiadaniu kobiety, dziś są to raczej dobra materialne, na przykład majątek. Stąd: posiadłość, posiadacz. Nie posiada się natomiast biletu, nawet tak drogiego, jak z Wilna do Szanghaju, tylko się go ma albo go nie ma. Nie używa się też posiadania w odniesieniu do pojęć oderwanych. Nie możemy więc powiedzieć, że ktoś na przykład nie posiada rozumu czy szczęścia. Słownik frazeologiczny rejestruje jedynie zwrot nie posiadać się (z radości, ze szczęścia, z gniewu, z oburzenia itd.). I jeszcze jedno: zwierzęta też niczego nie posiadają. Psy mają wierne serce, mają elegancką obrożę, mają dobry węch, mają wrodzoną inteligencję. Kwiaty też zapachu nie posiadają, tylko mają.

Przed dwoma laty w Opolu wyszła – niestety, bardzo skromnym nakładem – niewielka (150 str.) książeczka Adama Wiercińskiego pt. „O nijaczeniu języka”. Mówi się w niej o języku nijakim, byle jakim, małopolskim. Ten ostatni przymiotnik nie ma nic wspólnego z Małopolską, tylko z językiem, który w małym tylko stopniu jest polski. I choć większość przykładów pochodzi z terenów dość odległych od Wileńszczyzny, są nam jednak bardzo, aż za bardzo znane. Z radia, telewizji, pism (zwłaszcza tych kolorowych), czerpiemy nowe, modne, czyli będące „na topie” zwroty, myśląc, że poznajemy w ten sposób „współczesną polszczyznę”. Tak więc i my, Wilniuki, mówimy i piszemy, że coś kogoś rajcuje (podnieca, pociąga, interesuje), ktoś zrobił na coś czy na kogoś namiary; młodsi dziennikarze lubują się w obscenicznym olewaniu (tu życzliwa rada takim „olewaczom”: jeść więcej żurawin, dobrze działają na pęcherz moczowy). Znam dziennikarkę, która ciągle się wkurza (przypominam tu, że to wkurzanie się wcale nie pochodzi od kurzu, tylko od łacińskiej krzywej, jest więc zamaskowanym wulgaryzmem). Przy tym wkurza się nie tylko prywatnie, kiedy ma coś przechlapane, ale i na łamach gazety. To chlapanie przewędrowało także do nas ze slangu młodzieżowego znad Wisły.

Nieraz się zastanawiam, dlaczego tylko słowa „brzydkie, nijakie i manieryczne”, jak je określił autor wspomnianej wyżej książki, tak łatwo wpadają nam w ucho, oko, sadowią się na języku, by wreszcie wskoczyć pod pióro. Dlaczego wzorce pięknej, bogatej, eleganckiej polszczyzny mniej do nas przemawiają? Telewizja nadaje przecież nie tylko filmy amerykańskie, w których dialogi sprowadzić można do kilku – no, może to lekka przesada, może do kilkunastu – zdań w rodzaju: To twój problem. To nie mój problem. (Nieco grzeczniejsza wersja rodzimego „Nie zawracaj głowy”, czy też „Odczep się”), Daj sobie (mnie, jemu, jej) szansę. Zrobiłeś (zrobiliśmy) kawał dobrej roboty. W czym mogę pomóc? Nie obwiniaj siebie... Te zdania-wytrychy koczują z jednego filmu do drugiego, przy tym już i w polskich serialach bardzo dobrze się czują. Kiedyś mieliśmy: kłopot, zmartwienie, nieporozumienie, zapomnienie, zmęczenie, zagadnienie itd., itd. Dziś wszystko to mieści się w jednym słowie: problem. Mamy problemy z sąsiadami, z kręgosłupem, z premierem, z uszczelką w kranie, z wodą, z ortografią, z punktualnym dotarciem do celu, z parkowaniem samochodu, z własnym (a czasem cudzym) mężem, student ma problem z odpowiedzią na pytanie, inna znów studentka ma problemy z pozytywizmem itd., itd.

A przecież nic nam te problemy nie mówią. Nie wiadomo, co się kryje za tym problemem z sąsiadami. Hałaśliwi? Niegrzeczni? Natrętni? Odludki? Nieuczynni? Podkradają nam wycieraczki? Problemy z premierem, żeby nie zapeszyć, lepiej przemilczeć. Problem z parkowaniem samochodu równie dobrze może oznaczać i brak placu do parkowania, i to, że ten plac jest daleko, i to, że zbyt drogo trzeba płacić itd.

Absolutnie nie jest prawdą, że telewizja polska, zwłaszcza POLONIA, która dociera prawie wszędzie na Litwie, oraz transmitowana przez sieci kablowe „Jedynka” uczą nas złej polszczyzny. Jeśli w niektórych filmach czy serialach różnie z tym bywa, to dziennikarze telewizyjni, jak też zaproszeni do studia goście, z reguły prezentują nam polszczyznę nie tylko poprawną, ale i piękną, bogatą. Jakaż to przyjemność słuchać, na przykład tego, co mówi, a zwłaszcza jak mówi Bogusław Kaczyński, Gustaw Holoubek, Ferdynand Ruszczyc, Barbara Wachowicz czy Bogusław Wołoszański. Wypada jedynie żałować, że dzieje się to w telewizji tak rzadko.

Wymienić można wielu twórców i animatorów kultury polskiej, od których możemy i powinniśmy uczyć się mówić po polsku. Na szczęście znikomą mniejszość stanowią tacy twórcy, jak krakowski poeta Marcin Świetlicki, który z rozbrajającą szczerością wyznawał telewidzom POLONII, że bardzo lubi nieprzyzwoite wyrazy i w jednym z utworów (o ile pamiętam, chodziło o wiersz „Jestem dziś nieprzysiadalny”) użył ich 64 razy. Oczywiście, wolno panu Świetlickiemu pisać o tym, co mu leży na sercu, tylko czy akurat rozsiani po świecie Polacy powinni właśnie taką poezję poznawać? Dodam, że program ten, w którym pan Świetlicki przedstawiony został jako wybitny poeta polski, emitowany był kilka razy. A nasze biedne, choć zagraniczne, ale przecież polskie serca aż się rwą do polszczyzny pięknej, czystej i szlachetnej. Na przykład do słów prostych i mądrych księdza Jana Twardowskiego. Z żalem muszę przyznać, że nie udało mi się na taki program trafić, choć kanał ten mam włączony od rana do wieczora. Nie chciałabym, by powyższe uwagi odczytane były jako krytyka pod adresem POLONII, która jest nam bardzo, bardzo potrzebna. Owszem, można żyć i bez niej, i bez polskiego słowa, bo jak pisała Pawlikowska-Jasnorzewska, „można żyć bez powietrza”.

Jestem głęboko przekonana, że cotygodniowe „Ojczyzny polszczyzny” profesora Jana Miodka są dla wielu Polaków, również tych spoza granic kraju, prawdziwą ucztą duchową, a i program profesora Jerzego Bralczyka „Mówi się” wiele nam daje. Szkoda tylko, że trwa bardzo krótko i niezwykle trudno się dodzwonić. Kilka razy próbowałam rozstrzygnąć swoje wątpliwości językowe przy pomocy Internetu, ale również bezskutecznie.

Przeniosę się teraz na własne wileńskie podwórko. Mimo szczerego postanowienia, że dam wreszcie spokój polszczyźnie „Kuriera Wileńskiego”, (żeby nie mieć pokusy, przestałam go kupować), znowu poruszam ten temat. Zmusiły mnie do tego listy z wycinkami, jakie otrzymuję od znajomych. Ludzie, nawet ci mniej wykształceni od dziennikarzy, naprawdę są zaniepokojeni językiem, jaki zapanował w ostatnich latach w tej naszej, bez wątpienia zasłużonej dla społeczności polskiej gazecie. Szkoda, że nie mają odwagi pisać o tym wprost do redakcji. Kto wie? Może gdyby nie jedna, a kilka kropel drążyły tę skałę językowej bylejakości, zaczęłaby się ona powoli kruszyć?

Od kilku już lat bezskutecznie przypominam kolegom z redakcji „Kuriera Wileńskiego”, że w języku polskim, w odróżnieniu od innych, na przykład rosyjskiego czy litewskiego, mamy formy męskoosobowe i żeńskorzeczowe. Posłuszni tej regule gramatycznej powiemy więc i napiszemy, że posłowie postanowili, ale władze postanowiły, ludzie dokonali, ale osoby dokonały. Wydaje się to takie proste. Widocznie jednak nie jest, skoro od lat redakcja nie może sobie z tym poradzić, choć wśród dziennikarzy są osoby, które ukończyły polonistykę. Oto czytam niedawno: „Zapraszamy do uhonorowania osób, które w ciągu roku mijającego dokonali czynów wartych upamiętnienia w naszej kronice”. Wyraz osoba, jako rzeczownik rodzaju żeńskiego, nie ma prawa do formy męskoosobowej, poprawnie więc należało napisać: osoby dokonały. Dodać też trzeba, że uroczysty, napuszony styl zdania (dokonać czynów wartych upamiętnienia!) w połączeniu z rażącym błędem gramatycznym brzmi wręcz humorystycznie. Jeszcze jeden przykład, świadczący o łamaniu tej reguły. Rzeczownik rodzice, oznaczający ojca i matkę, wymaga formy męskoosobowej. Nie można więc pisać: Wiadomo, że rodzice, dowożące swe dzieci do przedszkoli w Wilnie (...). Mówimy, a tym bardziej piszemy: matki dowożące, ojcowie dowożący i rodzice dowożący. To naprawdę żenujące, że o tak elementarnych rzeczach trzeba mówić. A mówię o tym i piszę już trzeci rok. Wynik? Koledzy się śmiertelnie na mnie obrażają, ale nadal wytrwale i – posłużmy się ich słownictwem – „dokonują ciągle tych samych czynów”, czyli kaleczą język. Kiedyś niezrównany Jan Kamyczek z ongiś niezrównanego „Przekroju” na pytanie czytelniczki, jak się ma zachować, kiedy mąż wraca do domu ze śladami szminki, odpowiedział: Ja bym za pierwszym razem uwierzył, że to przypadek, za drugim też, ale za trzecim powiedziałbym: oho! A jeśli to nie drugi, nie trzeci i nawet nie dziesiąty raz lecą te same błędy, to co trzeba powiedzieć?

Przykładem bombastycznego, napuszonego stylu, o którym pisał Boy, jest też fragment, z którego dowiadujemy się o robotnikach polskiej codzienności i o tym, że dostrzec bohaterską codzienność rodaków to nie jest przesadny pietyzm (?). Mimo kilkakrotnego czytania w żaden sposób nie mogę zrozumieć, co ma oznaczać kultywowanie polskości, o którym czytam dalej. Bo dla nas, żyjących w innych krajach, polskość – to przede wszystkim nasz język ojczysty. Chyba nie wypada mówić o kultywowaniu polskości, a jednocześnie częstować czytelnika tak rażącymi i rzucającymi się w oczy błędami ortograficznymi w tytułach (Zwycięztwo napawające niepokojem), czy też gramatycznymi w rodzaju: Ilona jako jedna z pięciu maturzystów rejonu wileńskiego zdobyła komplet punktów. Mówimy: pięciu maturzystów (chłopców), pięć maturzystek (dziewczynek) i pięcioro maturzystów (dziewczynek i chłopców). Ilona – jak wynika z tekstu i imienia – nie jest chłopcem, tylko dziewczynką, była więc jedną z pięciorga maturzystów.

I taki oto kwiatek stylistyczny na zakończenie: Bynajmniej nie kurtuazyjnie stwierdzić można, że nie byłoby tak pięknych rezultatów, gdyby nie pomoc (...). Marcysia ze „Złotopolskich”, co prawda bez szczególnej kurtuazji, nieraz powiada: Bynajmniej ja tak uważam.

Łucja Brzozowska

Wstecz