Podglądy

Co nam zostało?

Zależy komu i po kim. Weźmy na ten przykład prezydenta Valdasa Adamkusa, któremu po wizycie królowej brytyjskiej Elizabeth Windsor zostały różne mniej lub bardziej fajne rzeczy. Na przykład limuzyna marki Mercedes Benz S 500 L, którą departament ochrony rządu nabył z okazji nawiedzenia naszego kraju przez Elżbietę II, lecz monarchini nią wzgardziła woląc przemieszczać się Range Roverem. Wcale się Jej Królewskiej Mości nie dziwię. Dziwię się natomiast naszym decydentom. Można wszak było przewidzieć, że Elżbieta II, której wypada demonstrować patriotyzm, nie zhańbi się wożeniem swojego majestatu w aucie germańskim, tylko wybierze brytyjskie. Głupio więc wyszło, tym bardziej, że media w związku z nieprzemyślanym zakupem zaczęły drzeć pyski, iż rząd wyrzuca pieniądze w błoto. Nieliche pieniądze. Wartość takiego merolka – zależnie od wyposażenia – wynosi od 333 do 440 tys. litów. Ile kosztował nasz, nie wiadomo. Nabywca limuzyny – pytany o cenę – zasłania się państwową tajemnicą, ale nietrudno zgadnąć, że dla królowej nie kupiono wersji najtańszej. Nic więc dziwnego, że (co by nie wkurzać podatników) trzeba było jakoś autko zagospodarować. Ostatecznie z limuzyny uczyniono prezydentomobile i wrzaski żurnalistów przycichły. Wiadomo, że głowa państwa nie może jeździć byle chłamem, więc i pyskować jakoś nie wypada. Może to i dobrze, że nie skorzystano z mojej rady, by limuzynę wypożyczać jako pojazd weselny. Młodzi na pewno by ją zapaskudzili szampanem i innymi trunkami, które przy takiej okazji leją się obficie. A prezydencka para, po zakończeniu kadencji, przekaże Mercedesa następcy w idealnym (w co nie wątpię) stanie, bo czasy szampańskich zabaw ma już za sobą.

Poza wypasionym merolkiem po wizycie brytyjskiej monarchini prezydentowi została też ślicznie wyrychtowana toaleta w Pałacu Prezydenckim. To też rzecz fajna, ale już nieco kłopotliwa, bo obrzydliwe pismactwo wyniuchało, że remont kibelka został dokonany bez przetargu, w dodatku kosztował około 220 tysięcy litów (niektóre media wymieniają kwotę 280). To prawie tyle, co budowa jednorodzinnego domku (w stanie surowym). Teraz zarówno media, jak i sam Adamkus, który się poprzednio tą sprawą nie interesował, szukają w otoczeniu prezydenta posiadacza tak wielkoksiążęcego gestu. Okazuje się, że jego wytropienie, nie jest sprawą prostą. Odpowiedzialny za takie inwestycje kanclerz urzędu prezydenta Osvaldas Markevičius jako główne design’erki remontu wskazuje: sekretarkę i… małżonkę głowy państwa. Małżonka milczy, sekretarka zaprzecza. Sprawa obrasta w spekulacje i prezentuje się coraz bardziej groteskowo. Jednocześnie coraz trudniej dociec: kto, na przykład, zamówił do prezydenckiej toalety ceramikę sanitarną niebotycznie drogiej firmy Gianni Versace. Muszle klozetowe i inne tam pisuary Versace to już nawet nie Mercedesy, ale prawdziwe Rolls Royce w świecie łazienkowo-kibelkowego wyposażenia. Do siedziby prezydenta pasują, ale są ociupinkę kosztowne. A najsmutniejszy w tej klozetowej historii jest fakt, że Elżbieta II podczas pobytu w Pałacu Prezydenckim… nie skorzystała z toalety (zwanej niekiedy elegancko – łazienką), więc nie miała okazji docenić, jak piękne są u nas miejsca, gdzie królowie chadzają piechotą. Nic to, nafaszerowany versace’ami kibelek przyda nam się na wypadek wizyty na Litwie prezydenta Putina (czy jego następcy). Nikt bowiem tak nie uwielbia wyjątkowo kiczowatych, a sygnowanych marką Versace gadżetów, jak Rosjanie, szczególnie nowobogaccy.

Trzecią fajną rzeczą, która została Valdasowi Adamkusowi po wizycie brytyjskiej monarchini jest wręczony mu przez Elżbietę II Order Łaźni. Dostał go bynajmniej nie za piękny i kosztowny remont prezydenckiej łazienki, tylko w zamian za udekorowanie królowej Orderem Witolda Wielkiego. Cieszymy się razem z prezydentem. Przykro nam tylko nieco, że Elizabeth Alexandra Mary w zamian za najwyższe litewskie państwowe odznaczenie (w dodatku ze złotym łańcuchem) opędziła się drugim co do ważności odznaczeniem brytyjskim, bo pierwsze to u Anglików Order Podwiązki. Potwierdziły się plotki, że królowa brytyjska ma węża w kieszeni… A przecież tak się staraliśmy, by zrobić na Jej Królewskiej Mości dobre wrażenie. Już nie wracam do tych wydatków na dwa Range Rovery, Mercedesa i kosztowne remonty miejsc (nie tylko w Pałacu Prezydenckim, bo w Sejmie też), do których Elżbieta II nie miała okazji nawet zajrzeć. Czyż nie warte były Podwiązki chociażby takie cyrki, jak powitalna warta honorowa w postaci ośmiu żołnierzy ubranych w średniowieczne zbroje, z czego dwie były ponoć autentyczne, aż z odległego XIV wieku? A tak na marginesie – nijak nie mogę pojąć, jak w taką zbroję można było wcisnąć dzisiejszych rosłych chłopaków, a takich właśnie wybrano do warty, skoro średniowieczny rycerz mierzył zwykle z półtora metra razem z otwartą przyłbicą. No chyba, że autentyczność tych zbroi to zwykła lipa na użytek królewskiej delegacji i próba wyłudzenia Podwiązki.

A co nam – obywatelom – zostało po wizycie Elżbiety II? Okazuje się, że niechęć do monarchii. Przeprowadzony niedawno przez spółkę RAIT sondaż wykazał, że ponad 60 proc. ankietowanych nie życzyłoby sobie zastąpienia na Litwie demokratyczno-republikańskiego ustroju monarchią, nawet gdybyśmy mogli wsadzić na tron najgodniejszego z Giedyminowiczów. I chwała nam, tym bardziej, że dynastia ta rozgałęziła się nie tylko na Jagiellonów, ale też wiele innych polskich i rosyjskich rodów książęcych. Jeszcze by nam jaki ruski kniaź się na tron wepchał.

Ale przejdźmy do innych tematów z cyklu: co nam zostało? Co nam zostało z wielkich spekulacji związanych ze śmiercią litewskiego dyplomaty i wysokiej rangi oficera Departamentu Bezpieczeństwa Państwa Vytautasa Pociunasa, który we wrześniu zginął na Białorusi wypadając z hotelowego okna. Zarówno większość mediów jak i opozycję po tym tragicznym wydarzeniu jakby ktoś na sto koni wsadził. Najpierw pośpiesznie odtrąbiono, że dyplomata zginął śmiercią bohatera w nierównej walce z siłami zła (wówczas jeszcze bliżej nie sprecyzowanego), więc i pogrzeb mu wyprawiono godny bohatera. Po czym zabrano się do mnożenia krew w żyłach mrożących wersji. A to Pociunasa zamordowało białoruskie KGB, a to zabójcę na niego napuścił eksprezydent Rolandas Paksas (w którego obaleniu były agent miał brać czynny udział), a to pomogli mu się przenieść na tamten świat inni litewscy politycy, gdyż dysponował obszerną informacją o panującej w ich szeregach korupcji. „Otruty…”, „napojony clofelinum…”, „wypchnięty przez okno…” – gubiły się w mnożeniu wersji czołowe i niszowe media. I tram-ta-dram, i tra-ta-ta… – trąbiono w nieskończoność o tym, jak wraże (ewentualnie rodzime, ale skorumpowane) siły wyrwały z szeregów największych patriotów Litwy najzdolniejszego dyplomatę i najbardziej dociekliwego oficera bezpieki… czy jakoś tak. I co nam z tego zostało? Co prawda prowadząca w tej sprawie dochodzenie Litewska Prokuratura Generalna swoje wnioski zamierza ogłosić dopiero w końcu tego miesiąca, ale od pewnego czasu nad tą trumną jest już coraz ciszej i ciszej. Dokładnie od czasu, gdy dziennik Lietuvos rytas (ten sam, który początkowo sugerował, że dyplomata wypadł przez okno po wypiciu zatrutego drinka) ujawnił (twierdzi, że w oparciu o wiarygodne źródła), iż Pociunas zginął dość idiotycznie, bo idąc w nocy za małą potrzebą pomylił okno z drzwiami toalety… albo też miał taki kaprys, by z lotu ptaka olać Łukaszenkę i jego dyktaturę. Do tragicznego wypadku być może by nie doszło, gdyby dyplomata nie zaprawił się przedtem drinkami do poziomu prawie 2 promili. Wersję Lr niechcący potwierdził lider konserwatystów Andrius Kubilius. Tych samych konserwatystów, którzy z godnym największego podziwu zacięciem forsowali wersję o zamordowaniu Pociunasa. Kubilius przyznał, że szefowie Departamentu Bezpieczeństwa Państwa prosili go o grzebanie w tej historii z nieco mniejszym zapałem i rozgłosem, bo… prawda może paść cieniem na honor munduru bezpieki. Przy tym dawni szefowie dyplomaty zasugerowali, że znane im są zarówno okoliczności jak i dość pikantne kulisy tej tragedii (ponoć z damsko-męskim wątkiem w tle). Jednak konserwatyści już nawet własnej bezpiece nie wierzą. Zapowiedzieli, że nie spoczną aż doprowadzą do ujawnienia i ukarania mordercy bohatera. Pięknie. Tylko jak ukarać zaprawioną alkoholem głupotę?

A co zostało Kubiliusowi z jego image ścigacza proruskich sił, które podstępnie i konsekwentnie ryją pod systemem politycznym i gospodarką Litwy? Ano chyba tylko lekkie poczucie wstydu. Jeszcze kilka dni temu przywódca konserwatystów profilaktycznie łkał, iż „wraz ze zmianą sytuacji politycznej w Stanach Zjednoczonych (chodzi o to, że w wyborach do Senatu USA przewagę zdobyli demokraci), może też zmienić się polityka zagraniczna tego państwa, a to pozwoliłoby Rosji wzmocnić swoje wpływy w Europie”. I my płakaliśmy z nim razem nastraszeni tym, że „im mniej w Europie USA, tym więcej tam jest Rosji, co może mieć negatywny wpływ na bezpieczeństwo energetyczne Regionu Europejskiego”. A gdy się już do woli wyszlochaliśmy nad marnymi widokami na przyszłość Litwy i całej Europy, osłupieliśmy na wieść, że konserwatyści brzydząc się Rosją, nie brzydzą się rosyjskimi pieniędzmi. Okazało się mianowicie, że partia Kubiliusa jest od dziesięciu lat zasilana szmalem czerpanym ze spółki „Dujotekana” (tylko w tym roku dostała 140 tysiaków). Chodzi o spółkę, która jest strategicznym partnerem rosyjskiego „Gazpromu”, która importuje gaz z Rosji i którą Kubilius osobiście nieraz oskarżał o to, że jest ona na Litwie tylko przykrywką ruskich wrażych knowań. Te rewelacje (nie o knowaniach, tylko o finansowaniu) potwierdził prezydent „Dujotekany” Rimantas Stonys. Przyparty do muru nie wyparł się ich także Kubilius. Obie strony jednocześnie zapewniły, że – jedni dając kasę, a inni ją biorąc – nie podejmują wobec siebie żadnych, ale to żadnych zobowiązań. W to akurat wierzymy, bo konserwatyści to przecież wcielenie uczciwości, a takie spółki jak „Dujotekana” za sprawę honoru uważają działalność charytatywną. Przeczytaliśmy nawet o tym na portalu internetowym „Dujotekany”, która zapewnia, że jej „zespół służbę społeczeństwu pojmuje w kategoriach obywatelskiej misji i odpowiedzialności”. I dalej w ten deseń: „wykorzystując swoje środki finansowe „Dujotekana” przyczynia się do wspierania sfery socjalnej, rozwoju kultury narodowej, propagowania zdrowego trybu życia i sportu”. Skoro więc konserwatyści za nieliche bądź co bądź wsparcie nic „Dujotekanie” nie oferują, oznacza to, że są przez tę spółkę traktowani albo jako część kultury narodowej, albo jako osoby zasługujące na socjalne wsparcie, albo też sportowcy. Optowałabym za wersją trzecią. Dla mnie bowiem partia Kubiliusa jest mistrzem świata w takich sportach jak mataczenie, produkowanie łgarstw i odwracanie kota ogonem.

A co zostało konserwatystom ze statusu liderów sejmowej opozycji – takich nieskalanych rycerzy na białych rumakach, którzy tropią niegodziwości rządzących, nagłaśniają je i z nimi walczą? Ano niewiele. Znaleźli się tacy, którzy im te rumaki spod tyłków usiłują wyszarpać. Parlamentarzyści trzech partii (Nowego Związku, Partii Pracy oraz Prawa i Sprawiedliwości), podobnie jak konserwatyści nie należący do rządzącej koalicji, oświadczyli niedawno, że to oni są prawdziwą opozycją. Nowi kandydaci na liderów opozycji drwią, że konserwatyści swoją „opozycyjność” to mogą któremuś z rumaków pod ogon wsadzić, gdyż sprzedali ją udzielając w swoim czasie wsparcia nowo powstającemu mniejszościowemu rządowi. Za to wsparcie dostali stanowiska przewodniczących trzech komitetów, jednej komisji oraz stołek wiceprzewodniczącego Sejmu dla Andriusa Kubiliusa. Nowi mogą sobie drwić, ale Kubilius też ma niebanalne poczucie humoru. W odwecie ochrzcił nowo powstały opozycyjny blok PUP’ą. Rad z siebie tłumaczył potem mediom (nie hamując złośliwego chichotu), że to abrewiatura od nazwisk liderów wspomnianych partii: Paulauskas-Uspaskich-Paksas. Dowcip ten jest dowodem, że to, co zostało niektórym naszym politykom z cech, które ich wyróżniają z obywatelskiego motłochu, to bez wątpienia wyszukane poczucie humoru. Żal tylko, że jest to humor wyszukany… gdzieś pod budką z piwem.

A co zostało nam – przeciętnym mieszkańcom tego zabawnego kraiku? Na pewno zostały nam pieniądze na bilety do cyrku, bo cyrk nam fundują nasi władzodzierżcy. Codziennie. Jak sobie przeliczymy to na ilość dni w tygodniu, miesiącu, w roku… Uf! Wyjdzie nam, że jesteśmy krezusami i wypadałoby się jakoś dobrowolnie opodatkować na rzecz tych, którym zawdzięczamy takie oszałamiające oszczędności. Może powołajmy fundację na rzecz wynalezienia szczepionki zwyczajnej ludzkiej przyzwoitości?

Lucyna Dowdo

Wstecz