Zadziwiony cudownością świata... grajek Boży

W literaturze ostatnich dekad, czy, mówiąc ściślej, przełomu XX-XXI w. przeważa tendencja do wywlekania na światło dzienne negatywnych stron rzeczywistości otaczającej. Jedni, jak na przykład, Andrzej Stasiuk, Mirosław Olędzki, Wojciech Kuczok robią to w sposób realistyczny, inni, jak powiedzmy, Krzysztof Bielecki czy Roman Praszyński sięgają po konwencje parodystyczno-groteskowe, zalatujące nieco Gombrowiczem. I „realistów”, i zwolenników groteski łączy jednak mimo wszystko podobna tonacja. Jedni bardziej poważnie, inni humorystycznie i satyrycznie mówią właściwie o tym samym: „źle się dzieje w państwie duńskim” i trudno z tym się nie zgodzić.

Wśród prozaików, którzy debiutowali w latach 90. XX wieku, wyjątkowe miejsce zajmuje Waldemar Borzestowski (1964), który ze względu na rok urodzenia jest reprezentantem tzw. „pokolenia 1960”. Nie znajdziemy jednak jego nazwiska w literackiej encyklopedii Parnas bis. Leksykon literatury polskiej urodzonej po 1960 roku. Może to zwykłe przeoczenie, jakie zdarza się zwłaszcza przy opisie zjawisk nowych, a może to raczej konwencja twórcza, która nie ma nic wspólnego ze zrozumiałym skądinąd tropieniem czarnych stron egzystencji, skandalizowaniem, jest przyczyną tego, że nie jest głośno o prozie wymienionego autora.

Gdybyśmy chcieli stworzyć kontekst dla prozy Waldemara Borzestowskiego w literaturze polskiej XX w., należałoby przywołać afirmatywną tendencję, jaka jest nieobca twórczości Leopolda Staffa, Jarosława Iwaszkiewicza, Czesława Miłosza, Karola Wojtyły, ks. Jana Twardowskiego i niewielu innych. Najbardziej jednak trafne byłoby stwierdzenie, że proza Waldemara Borzestowskiego kontynuuje tradycję Kwiatków św. Franciszka. Leopold Staff, jako tłumacz głośnego dzieła św. Franciszka z Asyżu napisał w Przedmowie co następuje: „Jest to jedna z najczarowniejszych, najczystszych, najradośniejszych książek, jakie zna literatura. Jest ona pociechą i nadzieją. Uczy wiary w miłość i dobroć serca ludzkiego”.

Te słowa przyszły mi na myśl, kiedy czytałam niedużą objętościowo książeczkę Borzestowskiego Nocny sprzedawca owoców, opublikowaną w 1999 roku przez wydawnictwo „W drodze”. Jest to jedna z bardzo nielicznych dziś książek, do której w pewnym stopniu pasowałby werdykt Staffa w odniesieniu do Kwiatków. W notce na okładce czytamy: „Twórczość Waldemara Borzestowskiego jest wyjątkowym zjawiskiem we współczesnej literaturze polskiej. Jej nieskrępowana wyobraźnia i niepospolite umiejętności warsztatowe, bogaty malarski język oddają niepowtarzalną niezmienność i dramat ludzkiego losu, jego wzloty i upadki, w którym najwyższą wartością jest prawość, miłość i zachwyt nad dziełem stworzenia. Proza Borzestowskiego, opisując świat, próbuje także odtworzyć to, co niepoznawalne i zbudowane na tajemnicy.” Zapoznanie się z zawartością tomiku nie tylko potwierdza słuszność spostrzeżeń, zawartych w owej notce, ale wręcz zmusza czytelnika do ich rozwinięcia, do podzielenia się swoimi refleksjami.

Sprawca zaś Nocnego sprzedawcy owoców postarał się widocznie o to, żeby z kolei notka Od Autora harmonizowała z zawartością zbioru opowiadań, gdyż przedstawia się, m. in., w taki sposób: „Urodziłem się w Gdańsku, w dniu 28 sierpnia 1964 roku w szpitalu pod wezwaniem Mikołaja Kopernika. Mój ojciec był lekarzem rejonowym, który już niebawem (za kilkanaście lat) miał okazję przepoczwarzyć się w Grafa Donau von Borzestowskiego. Mama była wróżką czy też czarodziejką, jak kto woli. Wychowywałem się w domu na wzgórzach, tam, gdzie teraz wróciłem. Stworzył go dziadek bajarz i babcia-gołębica obdarzona Duchem Świętym. Ponieważ od dziecka byłem zatroskany, babcia wymodliła mi żonę Simchę (Beatę z łacińska), czyli Szczęśliwą. Za jej to sprawą w moim życiu pojawiła się dobrze urodzona Natalia i syn Nataniel – Dar Boży. Urodziłem się, aby zostać artystą, więc piszę. (...) Współpracuję od wielu lat z miejscowym dwutygodnikiem katolickim Gwiazda Morza (...) W Gwieździe jestem Dawid Rajzner (to pseudonim od Rajzender – podróżnik), a moja żona to „śliczna pani Rajznerowa”, bywa więc, że pozostając w ukryciu, mogę oddawać się swojemu ulubionemu zajęciu – obgryzaniu macy i słuchaniu niesamowitych opowieści”.

Wspomniany w notce motyw podróży przewija się przez całą książkę. Składające się na nią opowiadania bądź ciążące ku danemu gatunkowi małe formy narracyjne są zgrupowane w dwa cykle, zawdzięczające tytuły poszczególnym utworom: Nocny sprzedawca owoców i Ogrodnicy. Miniaturowe teksty części pierwszej zmierzają ku prozie poetyckiej. Opisywane w nich wydarzenia bądź tylko namiastki, zapowiedzi wydarzeń rozgrywają się często na pograniczu jawy, snu, marzenia, tajemnicy. Bohater-narrator, występujący w pierwszej osobie, czerpie materiał zarówno z własnego życiorysu, jak i z dziejów całego narodu żydowskiego, jak też, a może przede wszystkim, z Księgi, czerpie z autopsji, a jeszcze bardziej z wyobraźni.

Już w pierwszym, nieco wprowadzającym, autotematycznym utworze Opowieść o Ojczyźnie, Księdze i ojcu, którego porwały demony znajdujemy nakładanie się na siebie tych różnych rzeczywistości. Są tu zdania jak najbardziej wiarygodne, przywołujące doznania i doświadczenia autora: Urodziłem się przy cmentarzu, w czasach, kiedy cmentarze zamieniano w parki i boiska do kopania piłki. Są też wzmianki, wskrzeszające dzieje rodziny: W mojej rodzinie prawie wszyscy przeżyli wojnę. Powrócili z piekieł, to cud, bo przecież nie powinni, tylu zginęło. Oni też mieli zginąć. Dziadek powstał z martwych, przybył z obozu koncentracyjnego, i odtąd aż do końca swoich dni był dla swojej zbliżającej się z roku na rok, rozwijającej się w nim z choroby na chorobę śmierci twardym przeciwnikiem. (...) Po powrocie zapalenie cygara, zjedzenie obiadu, pójście do ogrodu lub ze mną na przechadzkę po parku potrafił zamienić w święto.

Otarcie się o śmierć, zgrozę, niebezpieczeństwo nie doprowadziło jednak do tzw. „porażenia”, jakie znamy z obfitej literatury, poświęconej ostatniej wojnie. Wręcz odwrotnie: przejście przez piekło XX w. nauczyło odbierać zwykłą, szarą egzystencję jako namiastkę raju na ziemi: Było bardzo świątecznie w naszym domu. Nie potrzebowaliśmy dodatkowych świąt do tych, które sami umieliśmy sobie wyczarować. Tak, tak dorastałem w rodzinie czarodziejów i mam cichą nadzieję, że czasami sam potrafię trochę poczarować z dobrym skutkiem. Do domu, w którym kiedyś mieszkałem, przychodzę zazwyczaj podczas pełni. W naturze bowiem istnieje, o czym zapewne wiecie, silny związek wszystkiego ze wszystkim.

Bohater Borzestowskiego zaiste bardzo mocno odczuwa związek „wszystkiego ze wszystkim”. Nie traci więzi z rodziną, tradycją narodu, naturą i, najważniejsze, z Bogiem. Można mu pozazdrościć takiego światoodczucia, do którego dorasta się nieraz bardzo długo, czasem nie osiąga się tego stanu nigdy: Zegar, mój przyjaciel, poganiał mnie do pociągów, zakładałem więc torbę podróżną i czapkę, a potem było wiele nocy i turkot kół pociągu po torach, jak kołysanka. Nuciłem pieśni chasydzkie, aby nie stracić ducha, pośród pól i lasów, mijając miasta i wioski, szukałem swojego przeznaczenia. Śpiewałem je, bo były wesołe, a poza tym tylko w ten sposób potrafiłem się modlić, nie narzekając. Poznawałem kraj. Wpadałem do Krakowa na dwa, trzy dni, do Lublina na dzień, w Białymstoku mam rodzinę, więc zostawałem trochę dłużej. Pozwalałem się nieść.

Podróż, wędrówka, przemieszczanie się i związane z ciągłym ruchem niewygody stają się tutaj sposobem na życie. Bohater dzieli więc nadal los Żyda-Tułacza, na trasie pielgrzymki którego są też reminiscencje wileńskie: W moim płaszczu po starszym bracie, czapce z Wilna i worku podróżnym na plecach – wyglądałem, wypisz wymaluj, jak Litwak. Długo trwało, zanim dojrzałem w tej sytuacji bogactwo. Wcześniej często myślałem o sobie – jestem przeklęty.

Podróże, jak wiadomo, kształcą. Podejmowane początkowo przez bohatera w celu dość przyziemnym (praca akwizytora dla zarobku) uczą pokory wobec napotykanych na drodze trudności, przynoszą nieraz coś więcej, coś, czego się nie oczekiwało, co spada jako dar z nieba w momencie epifanii (olśnienia): Świat musiał być mistyczny, jeżeli moja wiara miała mieć smak, a życie sens. Któregoś popołudnia, przed samym Kazimierzem w Krakowie, pijąc w jakimś barze na rogu z wielkiego kubka ciepłe mleko, doznałem olśnienia. Smak mleka, jego zapach, ilość ogromna i słońce na niebie okrągłe jak sadzone jajko i bardzo, bardzo czerwone oraz miejsce tuż obok serca pewnego umarłego świata, podziałały na mnie, wyrwały z odrętwienia. Obudziłem się i odtąd rzadko zasypiam. Warto żyć – pomyślałem (...)

Epifanie przychodzą i odchodzą, mogą być chwilowe, krótkotrwałe. Jednak w przypadku bohatera, który się przewija przez opowiadania Borzestowskiego, mamy do czynienia z prawdziwym darem przychylnego stosunku do życia, świata, ludzi, z wyborem, dokonanym już chyba na zawsze. Stale przebywać jakby w stanie epifanii pomaga mu Biblia, będąca jego domem i podróżą jednocześnie. Zacząłem z dnia na dzień, z godziny na godzinę na powrót odczytywać Biblię, po kawałku i od początku do końca po kolei. Czytałem ją bezustannie. Zabierałem w podróże i nosiłem w tekturowym etui. Pismo było trochę za duże do kieszeni, ale w podróżnej torbie, która zastąpiła po roku worek, przygotowałem dla niego specjalną przegrodę. To mój świat – pomyślałem – stąd wszyscy wyszliśmy, jak z ogrodu Edenu. Rozkładałem je na kolanach, czasem z przejęciem, czasem ze zmęczeniem, czytałem, modląc się, czytałem zasypiając. Może po kartkach z Pisma, papierowym moście przejedzie kiedyś Mesjasz na białym koniu wprost do ziemi Izraela.

Owa zażyłość z Księgą pomaga bohaterowi żyć w dwu wymiarach jednocześnie: Nie potrafię żyć teraźniejszością, nie myśląc o wieczności. Wystarczy przecież tylko odetchnąć głęboko, przymknąć słodko oczy, zaczerpnąć ze źródła słów (...) a już po drugiej stronie rzeki widać, zrazu niewyraźnie, jak unosi się ku błękitom, jak oddycha, biegnie zielonymi pagórkami Galilei, gdziekolwiek rzuciłbym spojrzenie, mistyczna ziemia.

Słowem, dużo zależy od naszego nastawienia do rzeczywistości, od bagażu, który nosimy w sobie.

Gdybyśmy lepiej i mądrzej patrzyli,

Jeszcze kwiat nowy i gwiazdę niejedną

W ogrodzie świata byśmy zobaczyli – napisał Czesław Miłosz w wierszu Nadzieja z cyklu Świat. Poema naiwne.

Bohater Borzestowskiego należy, jak się wydaje, do tych, być może mniej licznych, ale właśnie „lepiej i mądrzej” patrzących, dla których ziemia biblijna jest „tu i teraz”, jest zawsze i wszędzie, gdziekolwiek się obrócą. Pielęgnuje on również cnoty bardzo niemodne w dzisiejszej rzeczywistości, niemedialne czy wręcz antymedialne. Podczas gdy świat (zwłaszcza ten, promowany przez media) wpadł w gorączkę, pasję nabywania, gromadzenia, jakby człowiek miał żyć kilka wieków, „rajzender” Borzestowskiego zwierza się z jakże odmiennych „przypadłości”: Nie nauczyłem się patrzeć zbyt daleko w przód, jak każdy ubogi na tym świecie staram się czerpać radość z teraźniejszości i ufać Bogu, bo jest On moim jedynym oparciem wśród możnych. Nie wybiegam myślą w przyszłość.

To bohater, który potrafi się zatrzymać, który nie udaje mądrego i silnego, który nie zagłusza innych spreparowanym dla zdobycia szybkiego poklasku bełkotem, który woli „słuchać i patrzeć”, uczyć się świata od świata, a przede wszystkim z Księgi. Bohater, który dba o to, co jest najbardziej istotne: (...)kładąc się, nabieram do ust modlitwy. One śpiewają za mnie i może ratują moje grzeszne życie przez swoje wstawiennictwo. (...) Od kiedy postanowiłem mniej dociekać, a uważniej patrzeć, lepiej słyszę słowa Tory. Można się ich uczyć także od wróbelka i ślimaka, można wyjść na ulicę Mariacką, w pobliżu kościoła Najświętszej Marii Panny, gdzie w grudniu spada najbardziej puszysty śnieg i gdzie leci, leci najwolniej – stać i patrzeć. (...) Nauczyliśmy się czytać, a nie nauczyliśmy się słuchać i patrzeć. Tysiąc razy opowiedziana historia o ofierze Izaaka nikogo już nie porusza. Kto wierzy dziś w rozstąpienie Czerwonego Morza, słup ognia, taniec kościotrupów? Niezwyczajne historie nie dają się opowiadać zwyczajnie. Moc ich tkwi bowiem w tajemnicy. Każdy, aby zrozumieć ich sens, musi doświadczyć, wystarczy poszukać. Wszystko bowiem, o czym kiedyś napisano, dzieje się także dziś obok nas.

Świadectwem takiego widzenia rzeczywistości są wszystkie właściwie opowiadania Nocnego sprzedawcy owoców. Bohaterowie miniaturowych opowiadanek czerpią radość z głębokiego, żarliwego obcowania ze Stwórcą.

Większość bohaterów nosi nobliwe biblijne imiona, na przykład, Abraham, Mojżesz, Aron, Dawid, Eliasz, Daniel, Ewa, Ester i in. Są to najczęściej ludzie, którzy z namaszczeniem się modlą i z nie mniejszą gorliwością pracują. Praca powinna być jak modlitwa – czytamy w opowiadaniu Chodzę w butach, które odziedziczyłem po moim dziadku.

Najbardziej nawet prozaiczne zajęcia, jak, na przykład, oczekiwanie na otwarcie sklepu czy pracę jakiegoś sklepikarza Jankiela potrafi pisarz podnieść do rangi wielkiego wydarzenia. Zwykłej, szarej codzienności nadaje znamiona poetyckości, baśniowości: To był naprawdę malutki sklepik, jeden z wielu w tej dzielnicy miasta. W małe okienko (...) zdyszane słońce wpadało przed samym zachodem. Płomienne smużki tkały wtedy cień liter na drewnianej podłodze, a lotny kurz snuł się w zastałym, świetlistym powietrzu niczym perski dywan z okładki Baśni tysiąca i jednej nocy.(…)

W opowiadaniu Miasteczko, w dodatku w dzień rynkowy, sama na pozór „proza życiowa”. Ale i tutaj szarzyznę przerywa wiadomość, że gdzieś tam widziano Eliasza, jak po górach hasał bosą stopą. Jest tuż, tuż – powiada. – Kilometr, nie dalej, biegnie leśną drogą. Zaraz tutaj będzie.

Rzucającą się w oczy cechą bohaterów Borzestowskiego jest ich radosne usposobienie. Jak i biblijni przodkowie, sławią Boga pieśnią, muzyką, tańcem. Można to robić na weselu, w karczmie czy nawet w niekonwencjonalnych miejscach, choćby Na dachu: Roztańczył się Ajzyk przed snem i rozśpiewał. Taka noc – pomyślał. W pogoni za księżycem wyruszył na dach z szaroburym kotem. Dach jest ogromny, miejsca na nim wiele, zmieści się Ajzyk, Eliasz, kot i koza. Zmieści się księżyc i kury z kurnika, aniołowie i rabin, i wielu, wielu innych.

Bohaterowie Borzestowskiego, pamiętając o swojej niełatwej drodze, o losie Żyda-Tułacza, nie są skłonni do rozliczania świata za poczynione im krzywdy. Zmierzają zazwyczaj tam, skąd bije światło, ciepło, piękno, muzyka, miłość, modlitwa. Są akceptowani, przyjmowani, oczekiwani, bo wszystkie wymienione dary noszą w swoim sercu. Opowiada się o tym ze wszystkimi odcieniami sensualizmu, postrzegania świata w barwach, dźwiękach, zapachach, smakach, kształtach, jak w przepięknym opowiadaniu Z siostrą:

Miękko się zeszła nad stołem ciemność z naszą rozmową o wiekuistym szczęściu. Zapalone świece igrały ogniem w naszych oczach. Ciepła herbata krzepiła usta snem złotym na jawie. Niewidzialne skrzydła aniołów, ich dłonie smukło-blade wyglądały ze ścian otwartych na westchnienia. Wieczór był zimowy, drugi dzień miesiąca Tewet, ósmy dzień Chanuki, czas cudów cudownie zmierzał ku spełnieniu. Rankiem spadł śnieg, pierwszy śnieg podczas tej nadzwyczaj łagodnej zimy, zaraz po zmierzchu mróz leciutko pochuchał w szyby, na których pojawiły się nieśmiałe kształty rajskich drzew i kwiatów. Za oknami, uszczelnionymi starym kocem, szumiały modlitwy z niebios spadające płatkami jak ze styropianu.(...) Ciepło napływało od kaflowego pieca. Pachniało świeżo zaparzoną kawą i plackami. Patrzyliśmy sobie w oczy, od czasu do czasu uśmiechając się świątecznie, z czułością. (...)

Taka aura sprzyja wspomnieniom wszystkiego, co dobre i piękne: Czy pamiętasz ten szabat, stary dom na zapomnianej ulicy, daleko stąd. Niebo za oknem, granatowe jak szkolny mundurek, na nim złote guziki gwiazd i miesiąc jak zegarek tatusia dyndający z kieszonki na srebrnym łańcuszku. Która godzina? Dobra – odpowiedział tatuś odświętnie ubrany. Ciepłe dłonie położył na naszych głowach. Dobra godzina w naszym domu, dobra dla całego świata.

W blasku świec błyszczały piękne oczy mamy, wilgotne ze wzruszenia, ciche jak westchnienie. Mama palcami gładziła wesołe płomyki, dobre świeczki, w dobrym domu, na dobrą godzinę.

Zauważmy, że pisarz dość często operuje najzwyklejszym epitetem „dobry”, właśnie tym, za pomocą którego Bóg ocenił swoje dzieło stworzenia świata i które to słowo dzisiaj jest niezbyt modne. Skłonniśmy częściej stosować jego antonim, przywoływać różne odcienie i desenie „złego”, zaś Borzestowski, lekko stylizując czasem swoją prozę na język biblijny, język modlitewny, nie boi się tego epitetu: Dobre jest Jego budowanie, od początku do końca. To samo dotyczy określenia „piękny”. W opowiadaniu Świat czytamy: Dobry Panie. Piękne jest wszystko, co nam dajesz: kwiaty, pola, łąki, jezioro i słońce, pora żniw, ale najpiękniejsze, najcenniejsze ze wszystkiego jest Twoje słowo, słodka Tora łącząca dzień z nocą, początek z końcem.

Znaczenie Słowa Bożego, radość jego poznawania i wypełniania to nić przewodnia małych form narracyjnych Waldemara Borzestowskiego. Ze słowem Bożym obcuje się tutaj od najwcześniejszych lat. Będąc zakochanym w życiu, Daniel, bohater opowiadania Rodzice i dziecko, wypracowuje jednocześnie świadomość, że życie nie stanowi apogeum ludzkiego losu. Bacznie przysłuchując się rodzicom, zgłębił on niektóre tajemnice: Ojciec był człowiekiem o gołębim sercu. Z godnością znosił swój los, w ciężkich chwilach mówiąc – Tutaj i tak wszyscy jesteśmy na walizkach.

Aron ze Szczypty balsamu uzupełnia swoją wiedzę o Bogu i świecie głównie przez „pochłanianie” książek. Tak się złożyły okoliczności, że znalazł się w zakładzie dla obłąkanych. I nawet tam (...) powtarzał z pamięci Psalmy Dawida i dziękował Bogu, że dzięki tej sytuacji – bo pozbawiono go biblioteki – może ćwiczyć swój umysł, który ostatnio zaniedbywał. Kiedy umarł, nikt się o niego nie upomniał. (...) Nikt nie przyszedł na jego pogrzeb na nowym komunalnym cmentarzu. Nikt – prócz Boga.

Są więc bohaterowie, którzy w imię najwyższych wartości wszystko stawiają na jedną kartę. W oczach ludzi otaczających, mniej wrażliwych uchodzą za dziwaków. Jednym z nich był także znany malarz Marc Chagall, bohater jednego z opowiadań, o którym to malarzu się mówi, że jego natchnieniem była zaczarowana rzeczywistość Witebska. Tworzył on tak, jakby nigdy nie wyrósł z wyobraźni dziecięcej, odwoływał się do motywu lotu i wielu innych, które są zbieżne z prozą Borzestowskiego. Bohater ostatniego też marzy o Lataniu: Kapelusz unosiłby się nade mną, a ja, rozkładając ręce do lotu, nabierając powietrza do płuc na modlitwę poranną, południową i wieczorną, leciałbym złotą jesienią, koła wśród alei tańczyłyby liście. (...)Lekki jak puch, świetlisty jak poranek, w anioła stróża zapatrzony okno, wołałbym – hej, monsieur Cherub, mógłbym dziś wpaść do pana na herbatkę?

Jako że świat w prozie Borzestowskiego jest oglądany oczyma bardzo wrażliwego, głębokiego duchowo bohatera, mówi on również, co już chyba zauważyliśmy, niekonwencjonalnym, wzniosłym, poetyckim i zarazem żartobliwo-humorystycznym językiem. To język świeży, oryginalny, nawet wtedy, kiedy są przywoływane tak, zdawałoby się, utarte rekwizyty, jak słońce czy księżyc. Oto niektóre przykłady: Słoneczko okrągłe jak sadzone jajko z cygańskiej patelni zawisło nad karczmą, zatupało po dachu; słońce, pulchne jak niemowlę, wesołe od ucha do ucha; księżyc jak złociste jabłko; Księżyc okrągły jak bułeczka z masłem toczył się po mieście, podskakiwał na bruku; księżyc, mój brat, opowiedział mi kiedyś przedziwną historię, jak to pewnego wieczora w starej synagodze wszedł po ramieniu rabina Szlome i podał mu w cylindrze zielonego świerszcza, mówiąc, że to jeden z grajków Bożych.

Sam Waldemar Borzestowski w pełni zasługuje na to, żeby go nazywano jednym z grajków Bożych. A ponieważ takie granie nie może mieć zakończenia, zamiast podsumowania przywołajmy w całości jedno z arcydzieł znakomitego grajka, miniaturę liryczną Radość, w której spotykają się niemal wszystkie najważniejsze i najpiękniejsze motywy twórczości autora:

To czas radości. Każdy dzień. Bóg przez anioła życie nam podrzucił, dobre jest słońce, dusza odzyskana tańczy przy stole, gdzie chleb i gdzie mleko. Co tam, że wczoraj łzy kapały ciurkiem, dzisiaj jest dzisiaj. To najlepszy czas, żeby się nawrócić, to najlepszy dzień na przyjście Mesjasza. W polu jest po żniwach, ciepło pod koszulą i serce tak wielkie jak harfa Dawida. Różany brzask na twarzy anioła, różane usta anioła w uśmiechu. Więc śpiewaj, wędrowcze, kapelusz na drogę załóż szeroki, czarny, lecz nie smutny. Śmieje się wiatr z posiwiałych pejsów, z brody za długiej – taka wiatru rola. Na wzgórzach dalekich stada owiec w bieli, to chmury na niebie, biegną do Hermonu. Ach, święta roso, ach, święta góro, mam oczy stare, długie tysiąclecia patrzę na snopy tańczące na równinach, lecz wciąż pamiętam bramy Jeruzalem. Dobra jest radość, dobry jest i smutek, w kamieniu przy drodze leży mapa świata. Pochyliłem się nad nią i całkiem, całkiem sam odkryłem nowy ląd i cztery nowe gwiazdy.

Wielki jesteś, Panie, pełen niespodzianek. Twój duch wypełnia każdą iskrę życia. W trawie, w kamieniu, w moim starym sercu płynie modlitwa jak srebrzysta rzeka.

Halina Turkiewicz

Wstecz