W biały (?) wieczór świątecznej Wigilii

Jeżeli w listopadzie, jakby dosto-sowując się do rytmu natury, niejeden z nas staje się w jakimś stopniu Heraklitem, który „płacze” nad przemijaniem, to już w grudniu, nie po raz pierwszy, chcemy zacząć wszystko od nowa. Skłania do tego znowu natura, która, wkładając zazwyczaj na się nieskazitelnie białą szatę, zmusza także człowieka do „wybielania” swojego wnętrza. Jeszcze bardziej skłania do tego czas liturgiczny, oczekiwanie Narodzin Dzieciątka Bożego, które przychodzi na, może nie zawsze i nie wszędzie, przyjazny Mu świat, żeby go mimo wszystko zjednać, pokrzepić na duchu, pomnożyć Wiarę, Nadzieję i Miłość.

Stosowną lekturę na dłuższe wieczory grudniowe mogłyby stanowić Opowieści wigilijne, wydane w ubiegłym roku w Warszawie. Jest to dzieło zbiorowe, opatrzone zachęcającą właśnie do lektury notką na okładce: To książka szczególna – jak szczególna jest sama Wigilia i to wszystko, co się z nią wiąże. Opłatek, choinka, bliscy przy stole, prezenty... Specjalny prezent dla swoich czytelników przygotowało czternastu z najbardziej lubianych i najchętniej czytanych polskich autorów wydawnictwa Prószyński i S-ka. Każdy z nich napisał opowiadanie tematycznie związane z Wigilią. A że każdy też pozostał wierny swojej problematyce i stylowi, powstała książka lśniąca wszystkimi barwami prozy, rozjarzona, migotliwa i piękna jak bożonarodzeniowa choinka.

Książka jest rzeczywiście migotliwa, chociaż spoiwem całości jest temat bożonarodzeniowy we współczesnej otoczce. Zauważalne jest swego rodzaju zmaterializowanie Świąt Bożego Narodzenia, zamiast oczekiwanego, zdawałoby się, uduchowienia. Rodzą się nowe tradycje, nowe obyczaje, ale czy wszystko, co nowe, prowadzi wzwyż?

Bożonarodzeniowa choinka kojarzy się z dobrem i pięknem. Zawarte w tomie opowiadania skłaniają jednak często do głębszej refleksji i zadumy: jak to jest, że umiemy upiększyć choinkę, suto zastawić wigilijny stół, prześcigamy się w dobieraniu prezentów, a święta nie zawsze są tym, czym być powinny? Dlaczego tak jest, że znalazłszy się na wyższym szczeblu cywilizacyjnym niż nasi rodzice, a już tym bardziej dziadkowie, z utęsknieniem przypominamy raczej te dawne, o wiele skromniejsze materialnie, lecz bardziej treściwe duchowo wigilie? Te i inne podobne pytania rodzą się podczas lektury tekstów autorów współczesnych.

Ilu bohaterów, tyle odrębnych światów. Ilu bohaterów, tyle różnych przygód i rozterek, chociaż łączy je epitet „bożonarodzeniowe”. Wbrew oczekiwaniom odbiorcy, nie zawsze są to historie tylko pozytywne. Zdarzają się w życiu człowieka takie sytuacje obiektywne, które nie pozwalają czasem autentycznie się cieszyć z najwspanialszych, zdawałoby się, w całym roku Świąt Bożego Narodzenia.

Jeden z wariantów takiej sytuacji występuje w otwierającym tom opowiadaniu Janusza Leona Wiśniewskiego Narodziny. Jego bohaterka, planując swoje poczynania w dniu wigilijnym, rozważa następująco: Gdyby cztery lata temu zapytano ją, czym jest dla niej Wigilia, to bez wahania odpowiedziałaby, że wzruszającym dostojeństwem i magią bycia razem. Dostojeństwem? Bo świat spowalnia, łagodnieje, staje się bardziej czuły, cichną spory i wszystkich jednoczy ta sama Sprawa. Magią? Bo to chyba jedyny dzień w roku, gdy ludzie wierzą, że pojawia się kolejna szansa na wszystko. Bo tego dnia powstają mosty, aby ludzie mogli być razem. Blisko siebie. Najbliżej. Pojawia się nagle coś w rodzaju tajemnego, zrozumiałego dla wszystkich kodu, który sprawia, że wszyscy razem stanowią jakąś całość. Bliskość jest w dzisiejszych czasach tak rzadka, że aż magiczna.

Nawet jeśli ta magia i to dostojeństwo trwają tylko kilka godzin, to dla niektórych są to jedyne godziny w roku, gdy ktoś ich przytula, dotyka, słucha, stara się zrozumieć i nie litując się nad nimi, okazuje im, że są ważni. Taka myląca swoją prawdziwością imitacja globalnej rodzinności przez jeden wieczór w świecie pełnym blasku światła, ze świecami, zapachem choinki i pieśniami bożonarodzeniowymi, zwiastującymi wielką radość. Gdyby cztery lata temu zapytano ją, co oznacza dla niej dwudziesty czwarty grudnia, bez wahania odpowiedziałaby, że to w całym roku data najbardziej znacząca, że ludzie potrzebują jej najbardziej ze wszystkich, że nadaje ich życiu rytm i sens, bo porządkuje ich świat. (...)

Dzisiaj odpowiedź jest inna. Dramatycznie skorygowało ją życie. Żeby uzasadnić niejako swój dzisiejszy, niestosowny na pozór, stosunek do najpiękniejszych świąt w roku, bohaterka wspomina tę dramatyczną, tę przełomową Wigilię sprzed czterech lat. Była to pierwsza Wigilia po zamążpójściu, pierwsza w nowej roli, pierwsza pełna wzruszeń i oczekiwań: Pierwsze swoje wspólne Boże Narodzenie postanowili spędzić we dwoje. W nocy spadł świeży śnieg. Rankiem ich pierwszej Wigilii wybiegła w koszuli nocnej i założonych w pośpiechu na nogi kaloszach przed dom, aby to sfotografować. Misternie ułożone linie skrzącego się w promieniach słońca śniegu na gałęziach drzew, przykryte puszystą białą kołdrą grządki w ogrodzie przed domem, kryształowe sople przyklejone do rynien pod dachem. Obrazy jak ilustracje do bajek Andersena, które czytała, gdy była dzieckiem.(...)

Wszystko więc zapowiadało się być i zgodne z tradycją, i z autentycznym, niewymuszonym porywem serca: Zdążyła ze wszystkim przed pierwszą gwiazdą. Nawet gdy niebo jest zupełnie zachmurzone, tego dnia zawsze znajdzie się ktoś, kto wypatrzy tę gwiazdę. (...)

Wszystko układało się zgodnie z oczekiwaniami, czy nawet wbrew oczekiwaniom, bo lepiej: Zaczęli jeść. Rozmawiali, śmiali się, opowiadali o mijającym roku. Była zdumiona, gdy zaczął śpiewać kolędy. Potrafił większość z nich zaśpiewać do końca. A „Cichą noc” zaśpiewał także po angielsku i niemiecku. Ona znała – po polsku – najwyżej dwie pierwsze zwrotki, trzech, no, czterech najważniejszych i najbardziej popularnych kolęd. (...)

Bajeczna aura owego wieczoru została przerwana w momencie, kiedy zadzwonił telefon, bo nie były to, niestety, życzenia od najbliższych. Zwracano się do Andrzeja (męża bohaterki) jako do lekarza. Proszono o pomoc dla rodzącej kobiety. Bohater zachowuje się zgodnie z etyką lekarską. Rzuca wszystko, jedzie do Konstancina. Spełnia swój obowiązek zawodowy, ale do domu już nie wraca. Ginie w wypadku samochodowym. Nic więc dziwnego, że bohaterka nie może w sobie wykrzesać oczekiwanych w dniu wigilijnym doznań. Już po raz czwarty spełni niekonieczny w tym dniu dla innych rytuał:

Dokładnie kwadrans po dziewiętnastej (o tej godzinie przed czterema laty zadzwonił telefon) włoży płaszcz, schowa do kieszeni kopertę z opłatkiem i kilka świec. Spakuje do torby ozdobioną lametą i posrebrzanymi szyszkami gałąź sosny i wyjdzie z domu. Gdy dojdzie do asfaltowej drogi, skręci w prawo. W kierunku Konstancina...

W podobnej i zarazem innej sytu- acji jest też bohaterka opowia-dania Grażyny Bąkiewicz I takie rzeczy się zdarzają. Analizując swoją opieszałość w wymagającym od kobiety dużo energii dniu wigilijnym, dochodzi do wniosku: Ja nie mogę pozbierać się po śmierci Michała. Jej przeciwstawieniem i jednocześnie uzupełnieniem jest najbliższa koleżanka, ślicznotka i szczęściara Marta, z którą tworzą współautorski duet w pracy naukowej na uczelni.

Otóż właśnie przez pomysł Marty, bez tego nienadążająca przyjaciółka, w przededniu Wigilii musi zostawić w domu żywego karpia i jechać do kaszubskiej wioski na końcu Polski, żeby się dowiedzieć, że oczekiwane przez Martę maleństwo jest dzieckiem Michała, nieżyjącego męża bohaterki. Mało tego, ma stać się świadkiem i niemal współuczestniczką porodu. Wszystko dzieje się w dobie, poprzedzającej Wigilię.

Gospodarze, którzy udzielili noclegu, ich sąsiedzi, słowem, przygodnie spotkani ludzie, czcząc tak doniosłe wydarzenie, rozpoczynają Wigilię, do której należało się przyłączyć: Jadłam kaszebsczi barszcz, zupę rybną z lanymi kluseczkami, kapustę z grzybami, buraki tarte i kompot z suszonych owoców. Ktoś przyniósł kluski z makiem zalane mlekiem. Był karp, a także kaszebsczi śledź z bulwami, czyli ziemniakami, i „kuch”, słodkie ciasto.(...)

Niewtajemniczeni uczestnicy aktu narodzin jakby bezwiednie pocieszają: Mówią, że ten, co się w Wigilię rodzi, na świat z misją przychodzi.(...)

No, nie wiem – rozważa w myślach bohaterka, dochodząc do wniosku, że świat funkcjonuje zgodnie z jakimiś własnymi prawami, których nie ma co rozwikływać. Nie warto się nawet wysilać, by je zrozumieć. Jedno, co trzeba, to poddać się niosącemu nas nurtowi.

Można przypuszczać, że przyjaciółka Marty (poniekąd już z nią spokrewniona przez dziecko Michała), jak i bohaterka poprzedniego opowiadania (każda ze swoich powodów), nigdy nie zapomni tej Wigilii i nie tylko pozytywne asocjacje będą towarzyszyć wspomnieniom.

(...) poddać się niosącemu nas nurtowi. Główne bohaterki przywołanych opowiadań nie mają, zresztą, wyjścia. Zmierzają się z faktami nieodwracalnymi, przeżywają jakieś wyjątkowe wigilie, które, będą, bez wątpienia, wpływały, na oczekiwanie kolejnych.

Są też wypadki, kiedy może zupełnie niepotrzebnie poddajemy się „niosącemu nas nurtowi”, komplikując życie i sobie, i innym.

Wiele podejmowanych w opowia-daniach wątków dotyczy zabie-gów wokół świątecznej „oprawy”: udekorowanie choinki, przygotowanie wieczerzy wigilijnej z dwunastu bądź nieparzystej liczby dań, kupowanie prezentów. Ostatnie są głównym tematem opowiadania Dominiki Stec Symfonia zmysłów.

Bohaterka nazwanego utworu już zawczasu traci świąteczny nastrój, kiedy przypadkowo wykrywa, że mąż przygotował w prezencie niegustowne, jej zdaniem, perfumy: Flakonik jako łabędź ze zdejmowanym łbem! Witek nie miał wyczucia w sprawach damskich gustów, niemniej takiego okropieństwa dotąd mi nie podarował. (...) Kiedy powąchałam łabędzia, okazało się, że zapach go nie ratuje. Wąchałam lepsze. Wyłącznie lepsze. Tak zwana symfonia zmysłów, czyli ogólnie pachniało perfumami. Wszystkimi.(...)

Zabiegi wokół tego, żeby w jakikolwiek sposób nie dopuścić do wręczenia tego prezentu, uniknąć „kompromitacji”, zwłaszcza przy gościach, stają się przedświąteczną obsesją kobiety, zatruwają jej życie. A tak naprawdę, liczą się przecież intencje, nie kosztowność, gustowność czy nawet „szałowość” prezentu. Najważniejsze, że ktoś o nas pamięta, że chce nam sprawić przyjemność.

Kupowanie prezentów, robienie do-brych uczynków staje się ważną częścią składową przedświątecznych przygotowań samotnej, zdawałoby się, Laury Wakarecy z opowiadania Zofii Mossakowskiej Wigilia dla Iskarioty.

W swoim miejscu pracy bohaterka zajmuje się sondowaniem opinii publicznej na temat różnych spraw społecznych metodą ankietowania: U schyłku każdego kolejnego roku gwiazdkowy koloryt rozścielonej za oknami Laury ulicy przypominał jej wyniki pierwszej, jakże brzemiennej w skutki ankiety w sprawie, czy warto lubić Boże Narodzenie.

Według uzyskanych wyników święto w zasadzie zasługiwało na pozytywne uczucia większości ankietowanych – jedynie u niektórych jego otoczka i ogólnie odczuwalna nerwowość, wynikająca z pragnienia zrealizowania Gwiazdki na najwyższą z możliwych ocen wywoływały niemiłe skojarzenia. Problemem było dążenie do perfekcji – w dekoracjach, prezentach, organizacji, nawet w bożonarodzeniowym nastroju, który nie miał prawa spaść do poziomu zwyczajnych dni. Napięcie sprawiało, że w kulminacyjnym momencie, gdy wszystko jest nareszcie gotowe – miasto oświetlone, przyjęcie w pracy odbębnione, kartki z życzeniami wysłane, dom udekorowany, choinka ustrojona, prezenty pod choinką, stół ciężki od pracochłonnych pyszności, dzieci wystrojone przy stole – autorzy dzieła są już tak zmęczeni, że zamiast radować się pierwszą gwiazdką, marzą tylko o zasłużonym drinku. A w cichości ducha powtarzają sobie: „I po co mi to wszystko”.

Ucząc się na błędach innych Laura wybrała uczynki bardziej niezbędne i szlachetne: nakarmienie bezdomnego, posługa dla kobiet z domu starców. Nie zaprzątała zbytnio głowy dobieraniem prezentów dla rodziny. Życie wprowadziło jednak korektę. Na prośbę siostry w samym dniu Wigilii Laura zjeździła taksówką całe miasto, poszukując dla siostrzenicy wymarzonego żywego kanarka, przywożąc zaś... psa, który się w dodatku wabi Judasz, więc żeby złagodzić wymowę imienia, mówi się dzieciom, że pies „ma na imię” Iskariota. Żeby zaś dzieci nie były zbytnio skupione na samych prezentach, Laura przywozi staruszkę z domu starców, którą rodzina zaczyna traktować jak babcię. A ponieważ w wigilijną noc zdarzają się cuda (zwierzęta mówią ludzkim głosem, etc.), jakiś kanarek-przybłęda sam przybywa na balkon, ku uciesze już nie tylko siostrzenicy.

Jak różni są ludzie, tak różne są postawy, przejawiające się w dniu wigilijnym. Jeżeli jedni potrafią w owym dniu zrobić przyjemność dla ludzi obcych, to inni niewłaściwie traktują nawet swoich najbliższych. Przygotowująca się do Wigilii rodzina z opowiadania Ewy Ostrowskiej Wizyta jest, na przykład, niemile zaskoczona przybyciem prawdziwej babci, od ostatniego spotkania z którą minęło siedem lat. W trakcie zaś Wigilii wszyscy są zaaferowani głównie tym, czy babcia sprzedała parę hektarów sadu i czy im też coś kapnie z tej transakcji.

Babcia ma także swoje powody do niepokoju. Gdyby nie jej upomnienie, wieczerzę zaczęto by, jak ze wszystkiego wynika, bez modlitwy. Zapomniano także o uprzednim przełamaniu się opłatkiem. Oprócz „śledzika” czy „karpika” proponuje się także „cielęcinkę”, z której babcia rezygnuje, woląc tradycyjne, bezmięsne dania wigilijne. Rozmowy, prowadzone przy stole, ich język zostawiają wiele do życzenia, zwłaszcza kiedy się pamięta o niezwykłości, wzniosłości owego dnia.

Obrazy jakiejś głębszej, treściwszej Wigilii wydobywa babcia raczej z zakamarków swojej pamięci, przypominając dzieciom i wnukom, co, na przykład, mówił dziadek podczas łamania się opłatkiem: Ten święty opłatek jest symbolem szczęścia, miłości, pokoju i nadziei. Niechaj więc szczęście, miłość, pokój i nadzieja zagoszczą w naszym domu. Niech towarzyszą nam przez cały następny rok.

Bohaterowie opowiadań autorów współczesnych często jeszcze mają świadomość tego, jak powinny przebiegać Święta Bożego Narodzenia, ale, niestety, nie zawsze udaje im się wytworzyć odpowiednią atmosferę. Jakże często oprawa zewnętrzna jest tylko zasłoną, kurtyną dla rozterek wewnętrznych niejednego bohatera, który właśnie w owym jedynym dniu w roku najdotkliwiej odczuwa samotność, obojętność, brak zainteresowania ze strony bliskich. Jakże często pozory mylą!

Wymowne jest pod tym względem opowiadanie Iwony Menzel Pralinki pani Hoppe. Mamy tu przeciwstawienie dwóch typów kobiecych: roztrzepana pani Martin, która nigdy z niczym nie nadążała, dla której Boże Narodzenie nadchodziło co roku zupełnie niespodziewanie i pani Hoppe, której, można, zdawałoby się, pozazdrościć, gdyż: W odróżnieniu od pani Martin, pani Hoppe nic takiego się nie przytrafiało i żadne Boże Narodzenie nie mogło wyprowadzić jej z równowagi. Wszyscy byli co do tego zgodni, że to jej dom był co roku najpiękniej udekorowanym domem w całym miasteczku, z grubymi girlandami ze świerku i jemioły wokół drzwi i okien, pajęczyną lampek rozpiętą w koronach drzew i rzędami malutkich choinek po obu stronach podjazdu, przystrojonych światełkami, bombkami i złotymi kokardami. W sieni wisiał pod sufitem wieniec adwentowy wielkości młyńskiego koła, okna były świeżo umyte, kuchnia mimo przedświątecznego rozgardiaszu lśniła czystością, w zlewie można było się przeglądać, mosiężne rondle były wypolerowane na wysoki połysk, a liście fikusa starannie odkurzone i popsikane błyszczykiem. Także i sama pani Hoppe prezentowała się bez zarzutu (...)

Sąsiadka, owa roztrzepana pani Martin, zazdrości pani Hoppe także czegoś istotniejszego. Nie może się nasłuchać opowieści pani Hoppe o wigiliach, spędzanych co roku w domu jej syna Geralda. Najważniejsze przy wigilii nie są jednak dekoracje, tylko nastrój – kontynuuje swoje rozważania pani Hoppe. – W domu mojego Geralda panuje zawsze poważna, uroczysta atmosfera, żeby dzieci zrozumiały, że nie chodzi tu o prezenty, tylko o przyjście na świat Pana Jezusa i naszą wielką wielką, chrześcijańską tradycję. Dlatego czytamy przed wieczerzą na głos stosowny fragment Ewangelii, a potem Gerald prosi mnie o zmówienie modlitwy. Śpiewamy też razem kolędy – Antosia bardzo ładnie gra na pianinie, a Florian zupełnie znośnie na flecie – a o północy wszyscy idziemy na pasterkę. Mam nadzieję, że w tym roku spadnie śnieg, bo nie znam niczego piękniejszego od skrzypiącego pod nogami śniegu, kiedy wraca się nocą z kościoła!

– Mówię przecież, że z pani szczęściara, pani Hoppe – kwituje sąsiadka, bo skąd pani Martin ma wiedzieć, że już od pięciu lat matka i syn nie spędzają Wigilii wspólnie, że po ożenku Geralda wszystko się rozregulowało, że świekra i synowa mają bardzo różne zapatrywania, w tym też na rytuał świąteczny, że ostatnia wspólna Wigilia – przed pięcioma laty – zakończyła się kompletną katastrofą, że synowa pani Hoppe woli spędzać święta poza domem, byle tylko nie zapraszać świekry do siebie.

Jak się niebawem okazuje, coroczne wyjazdy pani Hoppe do syna od kilku lat są jedną wielką imaginacją. Rzeczywiście, pani Hoppe, nie doczekawszy zaproszenia od syna, wyjeżdża na Wigilię do Turcji, do przypadkowo poznanej dziewczyny, z którą się bliżej zaprzyjaźniła. Jakże chętnie przyjęłaby zaproszenie od dzieci, ale, niestety... Wysyła więc dzieciom pyszne, niezrównane, jak wszystko, cokolwiek jest dziełem pani Hoppe, pralinki i pakuje walizkę... Dla zmylenia pozorów. Niech sąsiedzi myślą, że jedzie do ukochanego syna Geralda. Pani Hoppe jest przecież szczęściarą. Po co burzyć ten piękny obraz, który się utrwalił wśród otaczających?

Jeszcze bardziej dramatycznie przeżywa Wigilię Sabina, boha-terka opowiadania Ireny Matuszkiewicz Po drugiej stronie okna. Sabina zmieniła swoje życie. Opuściła dostatni dom męża Januarego, wybrała mniej usytuowany byt, ale z kochanym Pawłem. Nawet dzieci odwróciły się od niej, zostały przy ojcu, nie rozumiejąc, a nawet piętnując decyzję matki. Szczęście z Pawłem okazało się jednak bardzo nietrwałe, ale Sabina, póki się daje, próbuje sklejać „pęknięcie” ich związku.

Sabina już od kilku tygodni planowała ich pierwszą wigilijną kolację. Najmniej kłopotów miała z jadłospisem. Chroniczny od pewnego czasu brak pieniędzy sprawiał, że ograniczyła menu do najprostszych potraw. Kiedyś na kujawskiej wsi też się ludziom nie przelewało, stąd pewnie zwyczaj starannie przestrzegany jeszcze przez babkę Sabiny, że na wigilijnym stole gospodynie stawiały potrawy przyrządzone z produktów, które urodziły się w danym roku w gospodarstwie. To zapewniało pomyślność i obfitość zbiorów w nadchodzącym roku (...).

Sabina szykowała kolację na ludową nutę: grzybową z łazankami, kapustę z fasolą, suszone grzyby obgotowane, obtoczone w mące i usmażone na oleju, kompot z suszonych owoców i drożdżowy placek kupiony w sklepie. O dwunastu potrawach na cześć dwunastu apostołów nawet nie miała co marzyć, więc wybrała drugą wersję wieczerzy, tę z nieparzystą liczbą dań. Myślała jeszcze o kluskach z makiem, ale tydzień wcześniej zaszalała, kupiła Pawłowi w prezencie gruby sweter i na mak nie starczyło już pieniędzy. Tak skromnej wieczerzy Sabina nigdy jeszcze nie urządzała, choć żyła na tym świecie ładnych już parę lat. Powtarzała sobie, że ważniejsza od jedzenia jest atmosfera wieczoru i wzajemna miłość. Paweł wart był największych poświęceń... byle tylko chciał się trochę zmienić. (...)

Paweł, zaiste, „docenił” starania kochającej kobiety. Już na ich pierwszą Wigilię zjawił się „kompletnie zalany”. Wigilijny wieczór spędza Sabina podkradając się pod dom Januarego (do niedawna jeszcze również swój), z ciekawością wypatrując, jakże spędza Wigilię jej były mąż, jak wygląda jego nowa kobieta, którą, jak widać, dzieci też zaakceptowały.

Jeszcze w bardziej dramatycznej sy-tuacji znalazła się bohaterka opo-wiadania Manueli Kalickiej Miotła, ścierka i Boże Narodzenie, która rozpoczyna swoją opowieść od druzgocącej autoprezentacji:

Wyszłam z psychiatryka.

Czy mi lepiej? Było tak źle, że gorzej być nie mogło (...)

Wszystko mi się posypało. Będzie już rok z okładem.

Troje dzieci, ja w ciąży, a Andrzej albo gdzieś się szlajał, albo był pijany. Nic, tylko siedzieć i płakać. Tylko że jak ja płakałam, to on był jeszcze gorszy. Lał równo i mnie, i dzieci. Mnie, bo w domu bajzel. Dzieci, bo ryczały. A mnie wszystko z rąk leciało i nic nie mogłam zrobić.

Jak urodziłam Dagusię, to było jeszcze gorzej. (...)

Lekarze powiedzieli: Depresja.

Posiedziałam tam rok, no i wyszłam.

Po co?

Podobno jestem zdrowa, ale tak: dzieci w bidulu, a Andrzej u jakiejś baby pod Radomiem. Podobno bogatej. Ale z domu zabrał wszystko, co się tylko do czegoś nadawało (...)

Życie kompletnie zdruzgotane. Powrót ze szpitala nie wróży niczego obiecującego. Jedynie dzięki dobrym sąsiadom, którzy załatwiają jej pracę dozorczyni, bohaterka próbuje „się pozbierać”, mniej ma czasu na myślenie.

Święta też zapowiadały się smutne i skromne, ale, już nie po raz pierwszy, bohaterka przekonuje się o tym, że są jeszcze na świecie ludzie dobrzy i życzliwi, dzięki którym w dniu wigilijnym także w jej domu dzieją się „cuda”:

Pierwsza przyszła z samego rana Książkowa i przyniosła ciasto drożdżowe, potem Pisarska pasztet, a Kucharski choinkę, bo ze szwagrem nimi handlował. Każdy prawie z kamienicy mi coś dał. Nawet Piskorek, choć u niego bieda aż piszczy, rybkę mi przyniósł, co we Wiśle złowił.

Dzieci po południu przywiozłam. Tacy szczęśliwi byliśmy, że tylko ciągle płakaliśmy. Taki los u nas widać.

Ale inny to był teraz płacz, inny niż wcześniej.

Dobrzy ludzie u nas w kamienicy mieszkają. Nie ma co. Słowa nie można powiedzieć.

I o to właśnie chodzi. To nie sztuka być w owym pięknym dniu z tymi, którzy się weselą, sztuka być z tymi, którzy płaczą, choć o makowe ziarenko zmniejszyć ich bóle i rozterki, podzielić się z nimi dobrem duchowym i materialnym.

Jakże tu się dzielić, powie ktoś, kiedy tego dwojakiego dobra brakuje często samemu? Ano, może warto pójść do źródła, do betlejemskiej stajenki, do Nowo Narodzonego Chrystusa, do Świętej Rodziny? Tam odnajdziemy wszystko, cośmy utracili, roztrwonili. Wielu dramatów, zarówno tych „literackich”, jak i tych „życiowych” można byłoby uniknąć, wiele losów ludzkich dałoby się złagodzić, gdybyśmy właśnie częściej pili ze źródeł.

Chociaż Opowieści wigilijne autorów współczesnych są charakteryzowane jako proza „migotliwa i piękna jak bożonarodzeniowa choinka”, ale jakże często w tej migotliwości brakuje sacrum, brakuje tego, co jest esencją Bożego Narodzenia. Pójście na pasterkę, odwiedziny stajenki betlejemskiej są jakby gdzieś na dalszym planie, o tym się niby pamięta, ale tak jakby na marginesie, gdzieś we wspomnieniach. Dla bohatera współczesnego ten wymiar nierzadko jest albo nieosiągalny, albo nawet jest traktowany jako anachronizm.

Za przykładem więc tych bohaterów, którzy jeszcze tęsknią do owego sacrum, życzmy nam wszystkim tradycyjnej Wigilii, takiej, która jest nie tylko „przeżuwaniem”, lecz także „przeżywaniem” i rozpamiętywaniem ważności corocznych Narodzin. One dają nam szansę kolejny raz zacząć od nowa. Przypomnijmy, co roku przypominajmy, jak być powinno, nawet jeżeli nam trudno i daleko do zapewnienia odpowiedniej atmosfery podczas Świąt. W celu przypomnienia Podzielmy się dobrym słowem, słowem wiersza młodopolskiej poetki Bronisławy Ostrowskiej:

Gdy opłatek wigilijny się dzieli,

Uroczyście podając go z rąk w ręce,

Mama mówi, że się wtedy weseli

Bóg Miłości zrodzony w stajence.

 

Bo gdy łamie się opłatek przed Bogiem,

To nie tylko z siostrzyczką i bratem,

Ale także i z obcym, i z wrogiem,

I z calutkim, caluteńkim światem.

 

I w tej chwili wszystkiemu, co żyje,

Całym sercem radośnie się życzy,

Żeby oczy nie płakały niczyje,

Żeby w sercach nie było goryczy.

 

Żeby wszyscy mieli, co im trzeba,

I, jak my, wzajemnie sobie życzyli,

Łamiąc płatek anielskiego chleba

W biały wieczór świątecznej Wigilii.

 

Nie szczędźmy dobrych słów, ge
stów, uczynków. Zasiane, wzno
wione, przypomniane owego wieczoru może staną się tradycją, upiększającą też naszą codzienność w Nowym Roku?

Halina Turkiewicz

Wstecz