Na tropach bohaterów opowieści Józefa Mackiewicza

„Krasnyj pomieszczik”

(Mickuńskie impresje)

Właściwie określenie „szwagier”, użyte w tytule, nie jest ścisłe. Pochodzi stąd, że u nas, w bardzo dawnych czasach, tzn. jeszcze przed r. 1914, nie używało się prawie słowa „kuzynka”, ale mówiło się: „siostra cioteczna”. Lud zaś w owe czasy nazywany „prostymi ludźmi” mawiał krótko: „siostra”, i już. Tak więc mąż nawet ciotecznej siostry wypadał szwagrem.

Złożyło się, iż ta córka rodzonej ciotki była nam zawsze najbliższa, bardziej od innych lubiana i kochana. Jasnowłosa, błękitnooka, o twarzy pociągłej, wyrosła później w piękną dziewczynę. Katarzyna; nie wymienię jej dosyć znanego w litewskim ruchu nazwiska, gdyż sprawia mi to przykrość. Za dziecinnych czasów nie znała Romusia Pilara, choć bywało to dzieciństwo o płot. W sferę bolszewicką musiał ją wciągnąć, oczywiście, niefortunny mąż mojej ciotki, a jej ojciec rodzony”. (Józef Mackiewicz „Mój szwagier – szef GPU”).

„Niefortunny mąż” ciotki Wilhelminy

Ta córka rodzonej ciotki Józefa Mackiewicza nazywała się Kotryna alias Katre (a z polska – Katarzyna) Matulaitis. Myli się Józef Mackiewicz, iż „za dziecinnych czasów nie znała Romusia Pilara”. Znali się z sobą, właśnie z dzieciństwa, o czym zaświadczają wspomnienia matki Katre, Wilhelminy z Mackiewiczów, rodzonej ciotki Józefa Mackiewicza. Były to, prawda, spotkania krótkotrwałe, sporadyczne, ale wystarczające dla zawarcia dziecięcej przyjaźni. Bo ten „niefortunny mąż” Wilhelminy a ojciec swej najstarszej córki, Katarzyny, doktor Stasys Matulaitis, rzadko gdzie zagrzewał na dłużej miejsca. Ale w czasach, gdy jego dwie starsze córki podrastały, w Wilnie bywał, przemieszkiwał i wizyty Mackiewiczom składał (acz jako ostry lewicowiec nie był przez tę rodzinę lubiany, niemniej – jakoś tam jednak tolerowany). A Romuś Pilar mieszkał naonczas autentycznie o płot od domu Mackiewiczów, do których często zaglądał.

A jednak... W jaki sposób ten „niefortunny mąż”, Stasys Matulaitis, w rodzinę Mackiewiczów się wpisał. Właśnie – wpisał, bo nie wżenił, bo... Ale – po kolei.

Litwin z krwi i kości, syn zamożnego gospodarza z Suwalszczyzny, już jako dorastający chłopiec, uczył się pod rodzinną wiejską strzechą nie tylko pacierzy – pod przymusem matki, ale i abecadła swoiście rozumianego socjalizmu. Ten rodzaj nauki pobierał już po trosze samodzielnie, po trosze... z wierszy Marii Konopnickiej. Taki na przykład Jaś, który „nie doczekał”, musiał go wzruszać do łez. W ciasnym rodzinnym światku, w relacji: ojciec – służba, najemni robotnicy, w miarę jak do wsi litewskiej wsączały się pierwsze zwiastuny kapitalizmu, mały Matulaitis ze szczerym dziecięcym zdumieniem postrzegać oto zaczął, jak pod ich dachem rodzą się i kwitną rażące oznaki nierówności społecznej. „Wcześniej wszyscy jadaliśmy przy wspólnym stole – rodzice i my, dzieci, oraz służba. Służba – w jednym rogu stołu, my – w drugim, ale jedzenie było dla wszystkich jednakowe. Potem już było inaczej: służba jadała osobno i – zauważyłem – gorsze jedzenie” (napisze później w swoich wspomnieniach). Tego wystarczyło, by powziął twardą decyzję „z tą nierównością” walczyć. Kropli do oliwy doleje „przykład” wiejskiego księdza, któremu składało się „ofiary” pod postacią kur, jajek, masła i in. W szkole, a potem w gimnazjum, będzie już jednym z nielicznych nieprzejednanych „bojowników walczących o wolność, równość i braterstwo”. Ostatecznie w ramiona lewicującego socjalizmu rzucą go studia w Moskwie na tamtejszym Uniwersytecie. Po uzyskaniu dyplomu wróci na Litwę, gdzie będzie się zajmował praktyką lekarską – z profesjonalnego obowiązku, oraz przemycaniem, kolportowaniem zakazanej prasy, literatury – tę robotę będzie już wykonywał z gorącą pasją, traktując ją jako godną prawdziwego mężczyzny, bo z narażeniem się na liczne niebezpieczeństwa. Niebawem odkryje w sobie uzdolnienia publicystyczne, pisarskie, zdopingowane stosowną do jego zainteresowań tematyką: antycarską, antyklerykalną, patriotycznie–narodową (o barwach litewskich – naturalnie).

Był już dobrze zaprawionym konspiratorem, a jednak wpadł. Wyrok (nawet stosunkowo łagodny: mógł sobie wybrać na własne życzenie, „gdzie, w jakim mieście gospodin doktor Matulaitis chciałby odbywać karę wolnowo posielenija) wprawił go w poważny kłopot. „Jechać samemu w obce strony? Jakoś nieswojo. Przydałby się jakiś przyjaciel. Ale – kto?”

Wpadł na genialny pomysł. Żona! Właśnie, na gwałt jest potrzebna żona. Do tej pory nie myślał o ożenku. Założyć rodzinę? Nie! To by stanowiło poważny problem, przeszkodę na rzecz pracy w konspiracji, wszelkich działań społecznych, walki. Ale w obecnej sytuacji... nie było innego wyjścia.

Na wolnoje posielenije (skazany został na trzy lata) wybrał Petersburg. Był pewny, że do stolicy imperium go nie wypuszczą. Ale wypuścili. Wyjechał. Po dwóch miesiącach doszedł do przekonania, że nie znajdzie tu pracy w swoim zawodzie. Zgłosił się do resortowego departamentu, gdzie go poinformowano, że jest wolna posada lekarza w jednej z wiosek astrachańskiej guberni. Zdecydował się. Z Petersburga napisał list do swej dawnej znajomej, o której był już nawet zapomniał. (W swoich wspomnieniach nazywa ją Żółtą Panienką). List był krótki, z rzeczową ofertą: proponuje jej małżeństwo, ale pod warunkiem, że ona, jego wybranka (nie serca chyba, ale rozsądku) zgodzi się odbyć razem z nim karę wolnowo posielenija w głębokiej Rosji i że w ich rodzinie będą rozmawiali z sobą wyłącznie po litewsku.

Na odpowiedź z Wilna nie musiał długo czekać. Żółta Panienka zgadzała się na wszystkie warunki. Ślub wzięli w kościele pw. św. Stanisława, ślubu udzielił ks. Jonas Maczulis, onże poeta litewski Maironis. (Do tego kościelnego ślubu Stasys Matulaitis oficjalnie nigdy się nie przyznał).

Tak to Żółta Panienka, Wilhelmina Mackiewiczówna (siostra ojca Józefa Mackiewicza) została w Roku Pańskim 1898 panią Matulaitis. „Kochała go, był jej ideałem” – mówi dziś wnuczka Wilhelminy.

Po długiej podróży (koleją i statkiem) dotarli w końcu do „swego punktu”, wioski Sasykol w guberni astrachańskiej. Tam świeżo upieczony małżonek zabrał się przede wszystkim do wychowywania (w odpowiednim duchu) swojej nieuświadomionej klasowo połowicy. „Według przygotowanego planu zacząłem kształcić moją żonę, poszerzać jej wąski horyzont, czytać książki, broszury. Takoż obcowałem z miejscową ludnością, której w miarę moich możliwości udzielałem pomocy lekarskiej” (napisze w swych wspomnieniach). Rychło jednak się przekonał, że na dłuższą metę tu nie wytrzyma. Nie odpowiadały mu warunki klimatyczne, nie znosił upałów. Po paru miesiącach przenieśli się do Syktywkaru, gdzie, jak pisze „i klimat był znośny, i żywność tańsza, i warunki materialne o wiele lepsze, pensja była tu trzykrotnie większa”.

Szybko nauczył się języka Komiaków, przez co zyskał ich sympatię i uznanie. Leczył tubylców, „kształcił” żonę i wysychał z tęsknoty za pracą konspiratorską na rzecz budowy lepszego jutra. Zimą ratunkiem na nudy były wypady narciarskie.

Tam to urodziły się ich dwie córki – Kotryna (imię nadane na cześć matki Stasysa Matulaitisa) – 5 stycznia 1900, oraz Aldona – 17 stycznia 1901. Ta starsza – Kotryna, Katre (Katarzyna) zostanie później żoną Romana Pilara.

Jesienią 1901, po wygaszeniu terminu zesłania, Stasys Matulaitis wyjechał do Petersburga, gdzie powziął decyzję podkształcenia się w zawodzie. Na praktykę trafił do wziętego profesora oftalmologa Kostenicza, który po pewnym czasie zaproponował mu stały etat jako swego asystenta. Mógł zrobić dobrą karierę lekarską, z czasem zostać nawet profesorem. Podziękował, odmówił. Z prostej przyczyny: palił się do walki „o wyzwolenie ludu spod ucisku”. Oczywiście nie rosyjskiego ludu, bo ciągotki z serii internacjonalistycznych jakoś nigdy go nie nawiedzały. Razem z rodziną wrócił na Litwę.

Uczucia zrodzone na drodze „wielkich przemian”

...5 stycznia 1919. Dzień urodzin Katarzyny Matulaitisówny. Skończyła dziewiętnaście lat... Uroczystość rodzinna? Skądże... 5 stycznia 1919 krasnoarmiejcy wkroczyli do Wilna. W odczuciu doktora Matulaitisa i jego dwóch starszych córek, było to święto nad świętami. Jedna z tych córek, młodsza – Aldona – przed paroma dniami walczyła z bronią w ręku z polskimi legionistami. Komuniści czynili przygotowania do pogrzebu męczenników rewolucji, pięciu samobójców walczących w obronie siedziby komunistów przy ul. Wroniej 5. Niedoszły lokator pozaziemskich światów, Roman Pilar leżał w szpitalu. Odwiedzały go kolejno: Katarzyna (Katre), jej najmłodsza siostra Laima Wilhelmina (dwuimienna, urodzona już na Litwie) oraz ich matka Wilhelmina Matulaitisowa (ciotka Józefa Mackiewicza). „Nosiłyśmy mu [Romanowi Pilarowi] obiady. Katrute prosiła mnie, żebym o sytuacji Pilara powiadomiła jego rodziców, co też uczyniłam” – napisze w swym pamiętniku Wilhelmina Matulaitisowa. W lutym tegoż roku odnotuje: „Romuald” [pseudonim partyjny Romana Pilara] po wyjściu ze szpitala, przyszedł do nas. Żyw i zdrów, ale jedną rękę miał obezwładnioną. Chciał się zobaczyć z Katrute, ale nie było jej w domu. Poczęstowałam go blinami”. Wcześniej Wilhelmina napisze: „Nie wiedziałam, gdzie się podziała Aldona [młodsza córka]. Później się dowiedziałam, że po tych walkach, uciekła ona z Wilna razem z innymi komsomolcami. Katrute także gdzieś zginęła. Po dwóch dniach oczekiwań udałam się na poszukiwania. Katrute, oraz razem z nią Annę Wołłowiczównę, znalazłam u stroiciela fortepianów Astyka [Ościka?], w domu przy ulicy Mostowej. Anna Wołłowiczówna przyszła do nas na noc, Katrute poszła do Huszczów (Nikodemski zaułek 8) [...] Katrute miała przy sobie fotografię Romana Pilara, schowała ją pod siodełkiem roweru i odjechała.”

W więzieniu na Łukiszkach

W święta wielkanocne 1919 polskie oddziały wojskowe pod wodzą generała Rydza-Śmigłego wkroczyły do Wilna. Garstka wiernych swej partii komunistów, razem z Romanem Pilarem, pozostała w mieście. Zeszli do podziemia. W początkach maja polskie władze aresztowały najbardziej gorliwych „krasnych”, wśród nich – także Romana Pilara. Osadzono ich w więzieniu na Łukiszkach. Pozostali na wolności komuniści oraz ich sympatycy organizują pomoc uwięzionym towarzyszom. W tej akcji aktywny udział bierze towarzysz doktor Stasys Matulaitis, sekunduje mu w tych działaniach żona Wilhelmina. Z partyjnych pieniędzy zakupują odzież, żywność, przekazują więźniom mamonę, wspierają ich pozostające na wolności rodziny. Bogate paczki wędrują na Łukiszki, zbyt bogate, by nie miały zainteresować władze więzienne. Pogłoski, że komuniści rozdają pieniądze ofiarom rewolucji oraz ich rodzinom, lotem błyskawicy obiegają Wilno. W ślad za zięciem (już chyba w tym czasie Romuś był zięciem) wędruje do więzienia Stasys Matulaitis. Dzielna żona Wilhelmina nie opuszcza rąk. Czyni starania o uwolnienie męża i równocześnie nadal organizuje przesyłki dla więźniów. (Nie mogę tu pominąć smakowitego opisu z jej notatek-pamiętników: Pewnego razu przyszedł polski żandarm z nahajką. Odgrażał się – dlaczego nie dałam zasiłku jego matce. To był brat Kobaka, bolszewika zastrzelonego na moście).

Interesujące są zapiski-wspominki z tego okresu doktora Stasysa Matulaitisa.

Mieszkałem naonczas na Zwierzyńcu. Pewnej nocy nagle zerwałem się ze snu, obudziły mnie odgłosy strzelaniny. Szybko się ubrałem i wyszedłem na miasto, aby zobaczyć co się dzieje. Okazało się, że polskie oddziały wojskowe zajęły dworzec i zdążyły już przedostać się tam, gdzie nocowały jednostki Armii Czerwonej. Niedługo potem zostali rozbrojeni żołnierze bolszewiccy. W ciągu nocy Polacy zajęli prawie połowę miasta. O świcie Polacy ostrzelali z kulomiotów, od strony góry Giedymina, hotel „Żorż”, w którym mieszkała większość naszych komisarzy oraz Vincas Kapsukas.

Po ucieczce komisarzy z Wilna, wciąż trwały walki uliczne. Bardzo dzielnie walczyli robotnicy, niemało ich zginęło. [...] Wilno zajęli polscy nacjonaliści.

W Wilnie pozostali były komisarz oświaty V. Birżyszka i szef zarządu do spraw komisarzy Vladas Pożela. Ci dwaj wysłali do dowódcy wojska polskiego swoje karty wizytowe, ze wskazaniem swoich adresów oraz z załączonymi informacjami, jakie pełnili oni funkcje w bolszewickim aparacie partyjnym. Zostali oni [Birżyszka i Pożela] aresztowani, ale już niedługo z aresztu zwolnieni.

Ja z rodziną nie chciałem uciekać z Wilna, w tym czasie przeżywałem bardzo ciężki okres. Polacy, po zajęciu Wilna, wkrótce przejęli też szpital. Zostałem bez pracy, bez żadnych środków do życia. [...]

Wkrótce się okazało, że moim kłopotom nie będzie końca. Po pewnym czasie, w czerwcu, pojawiła się w moim domu polska policja. Cały oddział okrążył mój dom. Sierżant żandarmerii okazał mi order uprawniający go do dokonania rewizji. W domu niczego nie znaleźli. Rozdzieliwszy się na trzy grupy, zaczęli kopać, szukać w ogrodzie. Pozostałem z sierżantem w domu. Kopali, szukali długo, ale nic nie znaleźli. Ze mną obchodzono się grzecznie. Po spisaniu protokołu, sierżant, trochę jakby nieśmiało, z zażenowaniem oznajmił mi, że kazano mu mnie aresztować. Dopiero o świcie wyszliśmy razem z mojego domu, ja – oczywiście – jako ujęty. Zaprowadzono mnie do polskiej ekspozytury, mieściła się ona w gmachu byłego Banku Polskiego. Tam ulokowałem się na długim stole i spałem do godziny ósmej.

Z rana przyszedł do mnie Szpak – znajomy wieśniak od strony Muśnik; poradził mi, żebym się wykupił. Powiedziałem mu, że i owszem, chętnie bym to zrobił, ale mam tylko sto rubli – to cały mój majątek. „A może pan znalazłby trochę więcej?” – zapytał Szpak. Odpowiedziałem mu, że więcej nie mam skąd zdobyć. Ta jego wizyta wydała mi się podejrzana, ale naonczas nie przeszło mi przez myśl, że może on być szpiegiem polskich nacjonalistów. To się okazało później. Ten Szpak był przekonany, że mam zakopaną w ogrodzie bolszewicką kasę oraz broń.

Wieczorem zaprowadzono mnie do pokoju na dole, dokładniej do piwnicy. Stało tam dużo stołów i pustych szaf. Na stołach spało dużo ludzi. Znalazłem wolny stół, na którym wypadło mi spać przez dwa tygodnie. Potem mnie i jeszcze kilku mężczyzn osadzono w więzieniu na Łukiszkach. Ponieważ zapędzono nas tam już pod wieczór, więc zostaliśmy zamknięci w ohydnym, zasmrodzonym pokoju, nazywanym tu „cyganem”. Nie było w tym pokoju żadnych mebli, oprócz „narów” i cuchnącej „paraszy”. Ja i Oszerowicz, w obawie przed wszami, nie położyliśmy się na tych „narach”, ale ulokowaliśmy się na parapecie zakratowanego okna, które było otwarte, a więc mieliśmy świeże powietrze. Oszerowicz beztrosko chrapał sobie przez całą noc, ale ja nie mogłem nawet na chwilę oczu zmrużyć. Jedyną pociechą było świeże powietrze, no i to, że wszy nie będą miały ze mnie pociechy.

W dniu następnym, z rana, porozmieszczano nas po celach. Mnie – w celi, zdaje się, 15. Była to nieduża cela. Stały tam nieduży stolik i stołek, była też cuchnąca „parasza”. Łóżko, materac, wypchany paździerzami, stara kołdra, naparstkowa poduszka, takoż wypchana paździerzami. Codziennie przecierałem mój „pokój” mokrą ściereczką, zatem wyglądał jako czysty. Okno było wysoko, ale kiedy stawałem na stołek, mogłem obserwować spacerujących na dziedzińcu więźniów. Jedzenie było podłe: na śniadanie – tak zwana kawa, czyli lura bez cukru, na obiad – cienka zupa, na kolację – ta sama, co i na śniadanie, kawa. Chleba dawano dużo. Na spacery wyprowadzano mnie razem z więźniami z celi komunistów. Było ich ośmioro, a wśród nich – Kiernowicz, Pilar i Wysocki. Reżim więzienny nie był ciężki. Można było do woli wylegiwać się w łóżku. W celi było wolno mieć papier, atrament, książki, gazety. Zacząłem tu pisać pamiętnik.

Po dwóch tygodniach poprowadzono mnie do tego samego Banku Polskiego i do tego samego, co i wcześniej pokoju. Parę dni później zaprowadzono mnie do tego samego, co i wcześniej śledczego. Śledczy był pijany, więc śledztwo trwało krótko.

Jego pierwszym pytaniem było, czy jestem członkiem bolszewickiej partii. Zaprzeczyłem. Wtedy zapytał, czy znam niejakiego chłopa Szpaka. Odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że znam go o tyle o ile, że ten Szpak przywoził mojej rodzinie do Wilna nabiał, mięso, jarzyny, że był dostawcą; kupowaliśmy to od niego. Wtedy śledczy przeczytał mi tego Szpaka oświadczenie: „Ja, chłop Szpak, z takiej to a takiej wsi, z gminy muśnickiej, dobrze znam rodzinę doktora Matulaitisa. Wiadomo mi, że on i jego dwie córki – to komuniści i że w ich domu często gościli komuniści”. Odpowiedziałem, że to kłamstwo. Na tym śledztwo się skończyło. Następnego dnia, w południe, znowu popędzono mnie do więzienia, na Łukiszki do tej samej celi.

Stróż więzienny zaczął mnie gorzej traktować, nawet nie dał papieru.

Nastrój miałem pod psem. Zadręczały mnie ciężkie myśli. Nieustannie krążyłem po celi i nieprzerwanie paliłem machorkę. Po nocach śniły mi się koszmarne sny. Jednego z nich nie zapomnę do końca życia. Oto jakby rozwierają się drzwi celi i pojawia się w nich moja młodsza córka Aldona, która na ochotnika poszła do armii [czerwonej]. Aldona zbliża się do mnie, pochyla nade mną i mnie całuje, a ja czuję, że jej usta są zimne. Dotykam jej czoła, nosa – zimne. Pytam ją: „Aldonuś, to ty?”. A ona milczy, nie odpowiada, wstaje i powoli odchodzi.

Obudziłem się. Byłem przekonany, że ona już nie żyje. Bo i Oszerowicz mówił mi wcześniej, że widział ją w Ucianie jak stała jako krasnoarmiejka na moście, na warcie. Nigdy w życiu nie płakałem, ale tym razem płakałem bardzo długo. A tu jeszcze do sąsiedniej celi wsadzono jakąś młodą kobietę, od rana do wieczora zawodzącą przeraźliwie żałosnym głosem. Miotanie się po celi, palenie machorki nie przyniosło mi żadnej ulgi. Czułem, że już nie potrafię opanować zdenerwowania. Udałem chorego i zażądałem niezwłocznej pomocy lekarskiej.

Młody i wyjątkowo serdeczny lekarz więzienny z mety ulokował mnie w szpitalu więziennym. Następnego dnia ten sam lekarz zawezwał karetkę pogotowia i przewieziono mnie do szpitala miejskiego. Wieziono mnie nie pod strażą, towarzyszył mi jedynie sanitariusz z karetki pogotowia, z czego wywnioskowałem, że chyba nie uważają mnie jednak za wielkiego przestępcę, że chyba nie mają żadnych dowodów na to, że jestem komunistą, bolszewikiem.

W szpitalu warunki miałem bardzo dobre. Duże, jasne okna, pomalowana podłoga, miękkie, czyste łóżko. Normalny szpital, z tym, że przy głównych drzwiach wejściowych do gmachu pełnił wartę policjant. Reżim takoż był łagodny. Moja żona mogła mnie odwiedzać w każdej chwili i przebywać ze mną nieograniczoną ilość czasu.

Żona podjęła twardą decyzję, by w jakiś sposób mnie stąd wyrwać. Skontaktowała się z prezesem Litewskiego Komitetu w Wilnie, M. Birżyszką. Za jego radą złożyłem do tego Komitetu podanie. Birżyszka podjął pertraktacje ze śledczym. No i – nareszcie! Po dwóch tygodniach wylegiwania się w szpitalu, w czerwcu zostałem wypuszczony na wolność. Ale pod warunkiem: że bez zezwolenia nigdzie z Wilna nie wyjadę i że dwa razy w miesiącu powinienem zgłaszać się do żandarmerii.

Po dwóch tygodniach darowano mi owo zgłaszanie się. Ale sprawa wyjazdu z Wilna bez zezwolenia pozostawała wciąż aktualna.

Z pomocą Wilejszysów (zdecydowanych antykomunistów)

Parę dni po tym jak opuściłem więzienie, zgłosił się do mnie towarzysz Naujokaitis [Kazimieras, Kazys Naujokaitis alias Kazimierz Nowicki, młody lekarz, „krasnyj”, współpracownik Romana Pilara – uw. A.A.B.] i w imieniu Centralnego Komitetu Komunistycznej Partii Litwy zaproponował mi pracę w charakterze politycznego pełnomocnika Czerwonego Krzyża w Wilnie. Moim zadaniem było – znowu – dostarczanie uwięzionym towarzyszom odzieży i żywności oraz wypłacanie ich rodzinom miesięcznych zasiłków.

Po otrzymaniu odpowiedniej sumy pieniędzy, jąłem się – znowu – tej roboty, razem z towarzyszem Malelisem. Kupowaliśmy w sklepach potrzebną odzież oraz żywność i przez żony naszych towarzyszy przesyłaliśmy im to wszystko do więzienia. Regularnie, co miesiąc roznosiliśmy pieniądze do domów, mieszkań ich rodzin. Pieniądze dzieliliśmy z uwzględnieniem liczby członków rodziny. Sprawa podziału pieniędzy – ile komu – należała do mnie. Naturalnie, tego rodzaju tajemnicy nie dało się długo utrzymać. Żony, matki uwięzionych bardzo szybko się dowiedziały, że doktor Matulaitis rozdziela pieniądze. Po paru miesiącach już kwitła zawiść. Na alarm uderzyły żony kryminalistów: dlaczego Matulaitis tamtym kobietom daje pieniądze, a im nie daje, przecież ich mężowie także siedzą za kratkami.

Co rozsądniejsze i życzliwsze mi żony i matki zaczęły mnie ostrzegać. Administracja więzienia i żandarmeria coś – znowu – podejrzewają – mówiły. Bo wypytywano je, skąd mają pieniądze na życie, za co kupują swoim mężom tak dobrą żywność i przyzwoitą odzież. Zorientowaliśmy się z towarzyszem Malelisem, że polska żandarmeria jest znowu na naszym tropie.

A więc znowu pchać się do więzienia, i tym razem już bez żadnej nadziei na rychłe jego opuszczenie? Nie było innego wyjścia jak uciekać z Wilna. Ale jak i dokąd? Przedrzeć się przez front bolszewicki nie dałoby rady. Zdecydowałem się na inny wariant: przedostać się przez polsko–litewską linię demarkacyjną. Tu miałem większe możliwości. W Wilnie mieszkała razem z dziećmi żona adwokata Jonasa Wilejszysa [zdecydowanego prawicowca – uw. A.A.B.], ale pod Widzeniszkami, tuż przy polsko-litewskiej linii demarkacyjnej, miała swój dwór. Stamtąd, dworscy ludzie często przywozili Wilejszysom do Wilna nabiał, mięso, warzywa. Uradziliśmy z Wilejszysową, że ich woźnica zawiezie mnie z Wilna do tego dworu, a już stamtąd nie będę miał większych problemów z pokonaniem linii demarkacyjnej.

Do żandarmerii w Wilnie napisałem podanie, z prośbą o zezwolenie mi, jako lekarzowi, na wyjazd do Malat (rzekomo do chorego, który rzekomo mnie wzywa). Po otrzymaniu zezwolenia, od razu wyjechałem z Wilna, ale nie do Malat, tylko do dworu Wilejszysowej. Tam się okazało, że rządcą dworu jest brat mojego dobrego znajomego jeszcze z czasów moskiewskich, robotnika Żeronisa. Ten to brat tamtego Żeronisa okazał mi teraz wiele serdeczności, gościł mnie wspaniale i dał konie. Przez linię demarkacyjną przebrnąłem szczęśliwie.

W taki to sposób znalazłem się w „niepodległej” Litwie. Tutaj się dowiedziałem, że tuż po mojej ucieczce z Wilna, mój dom naszli polscy żandarmi, żeby mnie ująć. Nie zastawszy mnie w domu, aresztowali moją żonę i syna Kiejstuta. Zorientowawszy się, że nawiałem, polscy żandarmi na wszelkie sposoby usiłowali dowiedzieć się od mojej żony i syna, gdzie schowałem bolszewickie pieniądze. Byli widocznie przekonani, że w moim domu jest gdzieś ukryta bolszewicka kasa. Jednak niczego od żony się nie dowiedzieli. Żona była więziona bodaj przez pięć miesięcy...

Potem doktor Stasys Matulaitis znowu trafi do więzienia. Stanie się to już „u swoich”, w Kownie. Daruję dziś sobie ten dosyć pikantny opis, odłożę go na „za innym razem”. Wracam do notatek-wspominków jego żony – Wilhelminy z Mackiewiczów Matulaitisowej.

„W więzieniu na Łukiszkach siedziała także pani Kościałkowska” (Ze wspomnień ciotki Józefa Mackiewicza)

Po tym jak osadzono w więzieniu Pilara, Katrute była zmuszona się ukrywać. Po ucieczce mego męża z Wilna, zostałam razem z synem aresztowana i uwięziona na Łukiszkach. Wsypał nas narzeczony Heleny Okuliczówny – Drozd. Nasza najmłodsza córka, Laima, przeniosła się do domu doktora Andrzeja Domaszewicza, gdzie pozostawała pod opieką naszej służącej Ewy.

W więzieniu na Łukiszkach siedziała także pani Kościałkowska – za to, że knutem przepędziła ze swego dworu służbę, która wcześniej była zajęła jej dwór. Na Kościałkowską doniosła jedna ze służby – Białorusinka Horoszko.

W trakcie śledztwa pytano mnie, gdzie ukryłam bolszewickie pieniądze, bo podczas robienia rewizji w naszym domu znaleźli papiery, opaski, któremi były oklejone banknoty.

...Pewnego razu zostałam wezwana do więziennej kancelarii. Okazało się, że Roman Pilar zostawił tam dla mnie pieniądze, żebym mogła coś sobie kupić w więziennym sklepiku.

...Odwiedziła mnie moja bratowa, Maria Mackiewiczowa z Pietraszkiewiczów [matka Józefa Mackiewicza – uw. A.A.B.]; pytała, czy mam życzenie jechać do Poznania, bo właśnie tam chcą mnie wysłać.

Doktor Stasys Matulaitis i Józef Piłsudski, układ w ramach przyjaźni i pomocy wzajemnej

Z wyżej cytowanych fragmentów wspomnień Stasysa Matulaitisa odnosi się wrażenie, że polskie władze administracyjne, policyjne, wywiadowcze, więzienne, po wkroczeniu do Wilna w 1919 i ujęciu najbardziej aktywnych i podejrzanych komunistów, zachowywały się wobec nich niemal z anielską tolerancją. Czy wobec wszystkich? Wydaje się, że pan doktor Stasys Matulaitis stanowił tu jednak jakiś zagadkowy wyjątek.

We wspomnieniach Matulaitisa jest mnóstwo niedomówień, niedookreśloności. Starannie są one wyprane z prywatności. Np. nigdzie nie pisze, on o tym, kim była jego żona, nawet ani razu nie wymienia jej imienia. Żółta Panienka. Dlaczego żółta? Bo była blondynką – i tyle. Że była Polką, że z powstańczej rodziny – o tym ani słowa.

We wspomnieniach Matulaitisa „coś” budzi wątpliwość w temacie jego zwolnienia ze szpitala (dokładniej – z miejskiej lecznicy, gdzie, jak pisze, spokojnie wylegiwał się sobie przez dwa tygodnie). Żółta Panienka zgłasza się do Komitetu Litewskiego, do prezesa Birżyszki. Birżyszka kontaktuje się z polskim śledczym (sam w tym czasie będąc niepewnym własnego losu) i doktor Matulaitis szczęśliwie wyfruwa na wolność. Czy jedynie z łaski śledczego? A może jednak z cichego, zdalnie sterowanego „błogosławieństwa”... Józefa Piłsudskiego? Stary znajomy staremu znajomemu nie zechciałby okazać drobnej (ostatecznie) pomocy? W ramach rewanżu (zresztą).

Skąd ta „stara”znajomość, te dziwne związki?

A było tak. W 1895 Stasys Matulaitis pracował jako lekarz w Wołkowysku, blisko granicy pruskiej. Bardzo mu ten Wołkowysk pod wieloma względami odpowiadał. Miał tu doskonałe możliwości w przemycaniu własnych rękopisów o „niebezpiecznej politycznie” treści – w jedną stronę, a z powrotem – w przemycaniu korespondencji, literatury o socjalistycznym zabarwieniu. Sam naturalnie nie dałby rady, więc szukał do tego odpowiednich pomocników. Bystrym okiem wyłowił dwóch Tatarów, urzędników, którzy, jak potem napisze, bardzo mu w tej robocie pomogli. Jeden z nich to Józef Wilczyński, syn generała Wilczyńskiego sprawującego dozór nad brygadą ochrony granicy guberni suwalskiej.

Józef Wilczyński pełnił służbę jako celnik w Kibartach. Szybko przypadli sobie do serca. „Z jego pomocą nawiązałem kontakty z zagranicą, dysponował on [Józef Wilczyński] nieograniczonymi możliwościami w przemycaniu wte i wewte literatury i korespondencji” – napisze Matulaitis w swych wspominkach.

Jeszcze jeden Tatar to krewny Wilczyńskiego, Aleksander Sulkiewicz, prawa ręka Józefa Piłsudskiego. O nim Matulaitis napisze: „Sulkiewicz był gorącym działaczem polskiej partii socjalistycznej (PPS). Pełnił on służbę w Nowym Mieście jako celnik. Jego służbowym obowiązkiem było tropienie kontrabandzistów przemycających nielegalną literaturę. Sulkiewicz pracował tam po to, by sam mógł przemycać literaturę, korespondencję pepesowską. Moje z nim stosunki były bardzo dobre, toteż chętnie on mi pomagał w kontaktach z zagranicą”. W ramach przyjaźni i pomocy wzajemnej. Bo i ja także – pisze dalej Stasys Matulaitis – za wyświadczone mi usługi, służyłem nieraz pomocą dla PPS. Chętnie udzielił jej takoż Józefowi Piłsudskiemu.

Pewnego razu Sulkiewicz poprosił mnie, żebym przenocował u siebie Józefa Piłsudskiego. Oczywiście się zgodziłem. Piłsudski przyjechał z Wilna do Wołkowyska, by zabrać stąd drukarkę dla PPS.

W umówionym dniu Sulkiewicz przyniósł do mego domu dwie na oko nieduże, ale za to bardzo ciężkie skrzynie, czyli maszynę drukarską. Potem, już o zmroku, przyjechał z dworca kolejowego Piłsudski. Piłsudski był w mundurze kapitana carskiej armii. Naonczas, naturalnie, ani ja, ani sam Piłsudski nie mogliśmy byli przewidzieć, że zostanie on Naczelnikiem Państwa Polskiego. Wydał mi się on wtedy zwykłym pepesowcem, aczkolwiek, oczywiście, nie można mu było odmówić braku błyskotliwości i niespożytej żywotności. Faktycznie, to i sam osobiście Piłsudski, i jego inteligenccy towarzysze nie byli socjalistami, ale polskimi burżuazyjnymi działaczami. Nazwali się socjalistami, bo zależało im, by do polskiego ruchu narodowowyzwoleńczego wciągnąć masy robotnicze i razem z nimi walczyć z caratem o wolność dla Polski.

Na tematy polityczne z Piłsudskim nie rozmawiałem. [Czyżby? – uw. A.A.B.] Ale zapytałem go, co on sądzi o losie Wilna. „Wilno powinno być nasze” – odciął krótko. Nie uważałem za stosowne podejmować z nim dyskusji w tym temacie.

Przenocował więc on u mnie, a z rana wyruszył na pocztę i tam zażądał, by dano mu konie. Ja, wraz z Sulkiewiczem, załadowaliśmy skrzynie i Piłsudski odjechał trasą Mariampol – Kalwaria – Suwałki – Warszawa. W tamtych czasach było niebezpiecznie przewozić skrzynie koleją, bowiem przed wejściem do wagonu pełniący tam wartę żołnierze i żandarmi mieli prawo sprawdzić bagaż, nawet gdyby był on własnością oficera. Dlatego Piłsudski pojechał traktem, bo na drogach nikomu nie wolno było przetrząsać bagażu należącego do oficera wysokiej rangi.

Wkrótce dowiedziałem się, że Piłsudski szczęśliwie przewiózł drukarkę do Warszawy.

Tyle o tej pomocy wzajemnej w czasach carskich napisze Stasys Matulaitis. Czy obecnie, w roku 1919, będąc w tym „naszym – nie naszym” (w jego przypadku) Wilnie uwięzionym na Łukiszkach, „leczonym” w szpitalu miejskim, nie wpadłby doktor Matulaitis na pomysł, by zwrócić się o pomoc do swego dawnego znajomego? Wolno przypuszczać, że mógł...

„Feliks Dzierżyński, młodzian bardzo skromny i nieśmiały”

Takim przyszły Żelazny Feliks jawił się w oczach doktora Stasysa Matulaitisa w roku 1896, w którym powstała partia litewskich esdeków.

Stasys Matulaitis pisze, że głównymi założycielami tej partii byli Andrzej Domaszewicz (alias Andrius Domaszewiczius) oraz Alfons Morawski. Pierwsze skrzypce w tej działalności grał rzekomo Andrzej Domaszewicz, lekarz z zawodu (z „tych” laudańskich, przyjechał do Wilna w 1893). W tym miejscu Matulaitis wydaje się mylić, bowiem przed Domaszewiczem i Morawskim byli ludzie inni, wcześniejsi, ale o tym potem.

Doktor Stasys Matulaitis, który naonczas rzadko w Wilnie przebywał (na dłuższy czas zamieszkał tu od 1906 r.), z braku rozeznania, z rozbrajającą naiwnością opisuje w swych wspomnieniach spotkanie litewskich esdeków w 1896 w Wilnie, w domu doktora Andrzeja Domaszewicza, na którym był także młody Feliks Dzierżyński.

Pamiętam, pewnego dnia 1896, w domu towarzysza Domaszewicza zgromadziło się niezbyt liczne grono osób. Było paru robotników – członków kółek esdeckich i paru inteligentów akceptujących formujący się program partii. W tym gronie byli A. Domaszewcz (gospodarz domu), A. Morawski, F. Dzierżyński, ja oraz W. Syrutowicz, K. Kairys i inni.

Zapadł mi szczególnie w pamięć młody siedemnastoletni młodzieniec F. Dzierżyński [Dzierżyński naonczas miał dziewiętnaście lat – uw. A.A.B.], który dopiero co opuścił siódmą klasę gimnazjum [ósmą – uw. A.A.B.]. Dzierżyński wyglądał na młodziana bardzo skromnego i nieśmiałego; już naonczas był on aktywnym uczestnikiem działalności socjaldemokratycznej.

Stasys Matulaitis nie pisze, w jakich to okolicznościach ów „młodzian skromny i nieśmiały” opuścił ostatnią klasę gimnazjum. Nie pisze także (jak już wspomniałam wyżej), kto przed Domaszewiczem i Morawskim wniósł do Wilna „pochodnię socjalizmu”.

Feliks Dzierżyński był zmuszony do opuszczenia gimnazjum w marcu 1896, bo jako „skromny, nieśmiały młodzian” uderzył w twarz nauczyciela języka rosyjskiego, Mazikowa – za to, że Mazikow udzielił nagany jednemu z uczniów za używanie „sobaczego języka” (czyli polskiego).

Konflikt Dzierżyńskiego z administracją gimnazjum urastał już zresztą od dłuższego czasu. Świadczą o tym późniejsze meldunki szefa wileńskiej żandarmerii:

„Dzierżyński, uczęszczając do gimnazjum, zwrócił na siebie uwagę dyrekcji, ponieważ widziała, że jest on niezadowolony z istniejącego porządku, czemu dawał wyraz, i jakkolwiek czynił to w formie, która nie dawała podstaw do usunięcia go ze szkoły, niemniej jednak dyrekcja gimnazjum nie mogła brać na siebie odpowiedzialności za wydanie mu świadectwa dojrzałości, w wyniku czego zmuszony był opuścić szkołę; jego dwaj starsi bracia są również politycznie podejrzani.” O mordobiciu – nie ma ani słowa. Widocznie tego faktu administracja gimnazjum nie chciała wywlekać na światło dzienne. Ale pisze o tym w swych wspomnieniach rodzeństwo Feliksa – siostra Aldona i brat Ignacy. Ujmują to tak: „[...] po zajściu z najbardziej znienawidzonym nauczycielem Mazikowem, występuje [Feliks] z ósmej klasy”. (Szczegół ciekawy: te wspomnienia rodzeństwa Feliksa nigdy nie były dopuszczone do oficjalnej publikacji – ani w czasach PRL–u, ani później; dostały się one w naszych czasach do rąk prof. Jerzego S. Łątki, o czym wspomina on w swym „Krwawym Apostole”).

Pisze Stasys Matulaitis:

Jeszcze w 1895 roku robił on [Feliks Dzierżyński] w Wilnie socjalistyczną robotę, organizował robotników do walki o wolność i wyzwolenie spod ucisku kapitalizmu.

W 1895 roku jest z Felkiem trochę inaczej. Jako gimnazjalista zostaje on członkiem kółka o zabarwieniu socjaldemokratycznym i zbliża się do grona – nie do Domaszewicza i Morawskiego, ale Bronisława Wesołowskiego, jednego z założycieli partii SD Litwy.

Pisze znawca przedmiotu, Jerzy S. Łątka: „Wszystko wskazuje na to, że początkowo więź Dzierżyńskiego z socjaldemokracją była dosyć słaba. Z zachowanych listów do rodziny wynika, że jeszcze przez cały 1895 rok kontynuował on katolickie tradycje, ponadto, że jesienią tego roku przechodził bardzo głęboki kryzys psychiczny, spowodowany lub pogłębiony poważną chorobą matki”.

Kochał matkę nad życie...

W 1895 roku nie walka o wyzwolenie spod ucisku kapitalizmu zaprzątały umysł i serce młodego Felka, ale przede wszystkim stan zdrowia ukochanej matki. 3 października 1895 Feliks pisze do siostry:

„Gdy ja wyjeżdżałem, prosiłem, by pobłogosławiła, spełniła mą prośbę. Mam gorącą nadzieję, że Mama za jaki miesiąc, w każdym razie na BN. [Boże Narodzenie] zbierzemy się wszyscy by przełamać z Nią opłatek. Ach jaka to będzie radosna chwila”.

Dalsza treść listu (jak zauważy Jerzy S. Łątka) potwierdza, że faktycznie Dzierżyński w tym czasie poszukiwał swego miejsca w świecie. Generalnie, jest to zadziwiające wyznanie:

„Tak, żeby nie Mama, żeby nie miłość do niej, to człowiek formalnie nie widziałby przyjemności, ba, potrzeby w życiu. Jak ja chciałbym, żeby mnie nikt nie kochał, żeby strata mnie dla nikogo nie była bolesną, wtenczas zupełnie mógłbym sobą rozporządzać... ale co tam – głupstwo”.

Następują z kolei rozważania osiemnastolatka o śmierci i sensie życia:

„Śmierć jest zbawicielką [nieczytelne słowo], więc trochę wcześniej, trochę później to jedno i to samo bo rzeczywiście w samym życiu nie ma najmniejszego sensu; człowiek pije, płodzi się, a po co, a na co to wszystko, żeby dzieci umiłowały swych rodziców, a skutek tego zachowania potem cierpieli. Nie, takiego życia ja nie chcę, ale cóż zrobić, co pomoże moje „nie chcę” kiedy już żyję. No ale dosyć tego bo zapewne myślicie, że zwariowałem”.

Następny zachowany, bardzo krótki list (komentuje go Jerzy S. Łątka) napisany jest dużymi, roztrzęsionymi literami; pisał go Dzierżyński w chwili jakiegoś wyjątkowo silnego stresu:

„O Mamie zapewne wszystko wiecie z listu Stasia [brata]. Da Pan Bóg i nasza kochana Matuś będzie się dobrze miała”.

Dalej z treści listu wynika, że już wtedy miał poważne problemy w gimnazjum. List kończy się słowami: „ale jakkolwiek to będzie jestem roznerwowany więc nie mogę pisać więcej”.

W gimnazjum uczył się dobrze. Po ojcu odziedziczył uzdolnienia do matematyki i fizyki. Gorzej szło mu z językiem rosyjskim. Na skutek niedostatecznego opanowania rosyjskiego, nie otrzymał promocji z pierwszej do drugiej klasy. Był dobrym kolegą, towarzyskim, solidarnym, wrażliwym na krzywdy i niesprawiedliwość. Nie cierpiał obłudy, zakłamania, poniżeń, musztry, jakie panowały w gimnazjum.

W kółku „Serce Jezusowe”

Zanim młody Feliks Dzierżyński uległ socjalistycznemu trendowi, przeszedł przez etap konspiracji patriotyczno-religijnej. Pisze Jerzy S. Łątka:

„W latach 1893-1894 szeroki zasięg uzyskało, grupując prawie całą młodzież gimnazjalną Wilna, uczniowskie samokształceniowe kółko „Serce Jezusowe” prowadzone przez Romualda Maleckiego i Józefa Baranowicza, które propagowało „studiowanie polskiej literatury i historii”. Sowieccy biografowie – powołując się – na napisaną przez Dzierżyńskiego dla potrzeb partii – autobiografię, uważają, ze wtedy właśnie Feliks „z gromadką innych” przysiągł „walczyć z tym złem do ostatniego tchu”, ale nie precyzują jakiej proweniencji była ta „gromadka”. Polscy biografowie przyszłego rewolucjonisty (Jan Sobczak, Jerzy Ochmański) nie ukrywają, że brał on aktywny udział w życiu właśnie kółka „Serce Jezusowe” i najprawdopodobniej właśnie z członkami organizacji przysięgał „do ostatniego tchu” walczyć o lepsze jutro świata. Przysięgali oni, jak na romantyków przystało, w odpowiedniej scenerii na górze Giedymina”.

Kółkiem „Serce Jezusowe” żywo zainteresował się Stanisław Trusiewicz („Okularnik”), działacz rodzącej się partii socjaldemokratycznej na Litwie.

„Okularnik” pojawił się w Wilnie w 1892 roku (a więc o rok wcześniej przed doktorem Andrzejem Domaszewiczem). Przybył tu z konkretnym celem – zorganizowania w Wilnie partii marksistowskiej. To właśnie z jego inspiracji zaczęły tu rosnąć, niczym grzyby po deszczu, kółka socjalistyczne, których członkowie prowadzili dyskusje z uczestnikami „Serca Jezusowego”. Feliks Dzierżyński, już naonczas „bojownik do ostatniego tchu”, był jednym z tych, którzy z „Serca Jezusowego” wskoczyli w socjalizm. Czuł się w nim jednak jeszcze niezbyt pewnie, skoro jego bliski znajomy (a w przyszłości teść jego siostrzeńca, Romana Pilara), doktor Stasys Matulaitis napisze:

W tamtych czasach Dzierżyński jako młody człowiek, nie miał jeszcze dostatecznie utrwalonego światopoglądu marksistowskiego. [...]Sądzę, że chwiejność jego poglądów i opcji politycznych można usprawiedliwić jego [Dzierżyńskiego] naonczas niedojrzałością polityczną; szybko poddawał się wpływom otoczenia.

A jednak, a mimo to... doktor Stasys Matulaitis ten wybór młodego Dzierżyńskiego potraktował w nader uproszczony sposób. Feliks Dzierzyński czuł naonczas w sobie głębokie powołanie do stanu kapłanskiego. Pod wpływem „Okularnika” (Stanisława Trusiewicza) zdecydował się na coś więcej, w jego przekonaniu, na coś silniejszego – zostać wojowniczym kapłanem mas, esdekiem z Chrystusem w sercu. Program tej partii bardzo mu pasował do jego ideologicznych przekonań. Celem politycznym esdeków było przejęcie władzy siłą, odebranie dotychczasowym właścicielom fabryk oraz folwarków i oddanie ich we władanie robotnikom i chłopom.

Pisze Jerzy S. Łątka: „Opowiedzenie się za socjalistyczną ideologią dla wileńskiego ucznia nie było trudnym wyborem. W tymże gimnazjum socjalistą stał się także późniejszy marszałek Józef Piłsudski, który zanim wysiądzie – mówiąc jego własnymi słowami – na przystanku „Niepodległość” z tramwaju pt. „Socjalizm”, w ruchu tym odegra ważną rolę”.

Po latach Józef Piłsudski będzie wspominał atmosferę panującą w gimnazjum:

„[...] w gimnazjum wileńskim należałem do kółka „Spójnia”, zawiązanego kilka lat przedtem i razem ze swymi kolegami uległem modzie socjalistycznej, którą nam przywieźli starsi koledzy, studenci uniwersytetu petersburskiego. Otwarcie wyznaję, że było to modą, bo inaczej trudno mi nazwać ówczesną epidemię socjalizmu, która ogarnęła umysły młodzieży rewolucyjnie czy tylko opozycyjnie usposobionej. Ogarnęła do tego stopnia, że nikt z inteligentniejszych i energiczniejszych kolegów nie uniknął w swym rozwoju przejścia przez etap socjalistyczny. Jedni zostali już socjalistami, drudzy przeszli do innych obozów, trzeci wreszcie wyrzekli się wszelkich aspiracji społecznych, lecz każdy z nich przez czas dłuższy lub krótszy był socjalistą”.

Józef Piłsudski jednak nie wysiądzie na przystanku „Komunizm”, co uczyni później Feliks Dzierżyński. Bo to właśnie z tej partii, esdeków, z jednego z jej odłamów, wykształci się w 1903 partia bolszewików.

Ale to będzie później...

(Cdn.)

Alwida A. Bajor

(Fragmenty wspomnień Stasysa Matulaitisa i jego żony Wilhelminy tłumaczyła z litewskiego A. A. Bajor)

Wstecz