Podglądy

Kochaj nas, Polsko, ale mniej wylewnie

Polska przestała nas kochać… – zawodzą czołowe litewskie media – Osierociła, odwróciła się tyłem i poleciała w objęcia Wuja Sama, a na odchodnym jeszcze nawrzucała Litwie kłód pod nogi i ją spoliczkowała.

„Litwa z niepokojem obserwuje zmienione oblicze sąsiedniej Polski. Nasz kraj już odczuł pierwsze policzki jeszcze nie ukształtowanej władzy w Polsce. Została wstrzymana budowa autostrady Via Baltica, tak ważnej drogi dla Litwy, a budowa mostu energetycznego, który może uwolnić nas od zależności energetycznej od Rosji, nie rusza z martwego punktu” – lamentuje Respublika dodając, że taka polityka Polski jest równoznaczna z rzucaniem Litwie kłód pod nogi i pozostawieniem jej, niebogi, „w kleszczach gospodarczych wpływów Rosji”.

„Nasi dyplomaci nie mogą się doczekać, kiedy w Polsce skończy się zamieszanie i można będzie powrócić do idei strategicznego partnerstwa naszych państw. O tym partnerstwie w Polsce zupełnie zapomniano“ – wtóruje Respublice inne wpływowe litewskie medium Lietuvos rytas. „Czy teraz Litwa ze strategicznego partnera Polski przekształci się w sąsiadkę pozostawioną w sferze interesów Rosji?” – rozrywa szaty Rytas i jednocześnie sam siebie pociesza, że być może za wcześnie na te sieroce lamenty, może Polska potrzebuje czasu na uświadomienie sobie, że kocha Litwę jak dawniej – gorąco, namiętnie i do grobowej deski. Lietuvos rytas próbuje nawet szukać recepty na ożywienie tej miłości. Sugeruje, że być może rządząca obecnie w Polsce ekipa, na czele z prezydentem Lechem Kaczyńskim, po prostu brzydzi się postkomuchami, którzy sprawują władzę na Litwie. Niczym poradnik dla pań, który podpowiada porzuconej kochance: „Załóż koronkową bieliznę, zapal pachnące świece, uwiedź go na nowo…” Rytas poucza naszą opozycję: „Może większy wysiłek w kierunku nawiązania stosunków z braćmi L. i J. Kaczyńskimi powinni podjąć litewscy konserwatyści (…). Może też więcej inicjatywy powinien wykazać prezydent Adamkus”.

Czytam to wszystko i własnym oczom nie wierzę. Prędzej bym się spodziewała, że Zuokas zacznie żyć uczciwie niż, że Litwa aż tak obłędnie kocha Polskę. I gdy słyszę te sieroce zawodzenia, prolitewski patriotyzm zaczyna buzować w mojej krwi niczym dobry koniak... Ach, gdybym ci ja miała skrzydełka jak gąska (i możliwość dostępu do czołówki polskich polityków), poleciałabym... zarówno do braci Kaczyńskich jak i do premiera Marcinkiewicza z prośbą, by nie porzucali nas na łaskę i niełaskę przebrzydłej Rosji. Zrobiłabym to tym skwapliwiej, że mam wyrzuty sumienia. Już przed czterema laty w felietonie „Kmicic“ i tak zrobi swoje namawiałam polskich polityków, by nieco mniej namiętnie i spektakularnie okazywali Litwie swoją miłość. Czyniłam to bynajmniej nie z wredności charakteru, tylko z przeświadczenia, że miłość między dwoma obiektami działa na zasadzie naczyń połączonych – im bardziej amplituda tego uczucia wzrasta po jednej stronie, tym mniej go zostaje po drugiej. „I ona już kochała go mniej trochę, bo on ją kochał trochę więcej...” – zauważył w związku z tym ktoś bardzo mądry. Tak też było z Polską i Litwą. Po rozpadzie sowieckiego bloku Polska tak namiętnie narzucała się Litwie ze swoją miłością i oddaniem, że aż patrzeć było hadko.

Nie żebym miała coś przeciwko wzorcowym polsko-litewskim stosunkom, bardzo się cieszę, że je osiągnęliśmy, ale mnie osobiście dotychczas raziło, że Polska w tym partnerskim układzie nie miała za grosz godności. To ona pierwsza okrzyknęła się strategicznym partnerem Litwy, to ona z entuzjazmem wskoczyła w togę adwokata Litwy w procesie jej przystąpienia do NATO, a prezydent Kwaśniewski zachowywał się tak, jakby prezydenci Litwy (najpierw Brazauskas, potem Adamkus) byli jego syjamskimi bliźniakami. Oferował im nie tylko przeloty (na różne międzynarodowe fora) swoim prezydenckim samolotem, ale też – niczym troskliwa matka pannę na wydaniu – wprowadzał ich na różne zagraniczne polityczne salony. To wszystko byłoby bardzo sympatyczne, gdyby Litwa wykazywała Polsce cokolwieczek wzajemności. Niestety. Co prawda, nie przeganiała rozkochanego amanta jak psa z wycieraczki, ale też niespecjalnie siliła się na wzajemność. Ot, w łaskawości swojej pozwalała się kochać, adorować i tyle. Można by było strawić i to, gdyby nie polska mniejszość na Litwie, którą Macierz przez te amory skutecznie zaniedbywała. Wszelkie obcinanie naszych praw budziło w polskich politykach wielkie oburzenie… do chwili spotkania z litewskimi kolegami. Po coraz liczniejszych negocjacjach (na wysokich szczeblach) kazano nam się cieszyć z „najlepszych na przestrzeni dziejów stosunków polsko-litewskich” i… cierpliwie czekać na rozwiązanie naszych problemów, które niebawem nastąpi. Przeważnie nie następowało (np. przyspieszenie zwrotu ziemi, przywrócenie obowiązkowej matury z polskiego, pisownia nazwisk itd., itp.).

Pozwolę sobie zacytować sama siebie sprzed 4 lat: „W ciągu 10 lat obcałowywania się „obojga narodów” prezydentów, premierów, ministrów i wszelakiej maści prominentów, czuliśmy się raczej jako intruzi niż uczestnicy tych słodkich godów. Im bardziej się wierchuszki kochały, tym mniej pamiętano o nas”. I niech mi wyrosną skrzydełka jak gąsce lub kopytka jak kózce, jeżeli w okresie, który minął od napisania powyższego, ta sytuacja uległa jakiejś kardynalnej zmianie. Z tym większym rozbawieniem obserwuję konsternację, jaka zapanowała w naszym kraju, gdy prezydent Lech Kaczyński na pierwszą zagraniczną wizytę zamiast Litwy (jak to było we zwyczaju u prezydenta Kwaśniewskiego) wybrał Stany Zjednoczone. „Mało tego, premier K. Marcinkiewicz do Wilna zamierza przybyć tylko w ramach wspólnej podróży do krajów bałtyckich. Dotychczas tak nie było” – zasiał grozę Lietuvos rytas.

No cóż, może rzeczywiście nastał czas, by okazać Polsce trochę wzajemności, by nieco o jej „afekta” pozabiegać? Zaistniała sytuacja bawi mnie tym bardziej, że nic nam w związku z pozorną oziębłością Polski nie grozi. Te wszystkie pierwsze symboliczne wizyty prezydentów i premierów to są tylko, owszem sympatyczne, dyplomatyczne dyrdymały. Przez to, że dłużej zaczekamy na wizytę polskiego prezydenta czy premiera, Rosja nas żywcem nie pożre, ani Białoruś nie wchłonie. Należymy do NATO, do Unii Europejskiej, do szeregu innych międzynarodowych organizacji, które nie pozwolą na taki kanibalizm. Zaś rozdzieranie szat nad tym, że nic się nie dzieje w tematach: most energetyczny Polska-Litwa czy budowa autostrady Via Baltica, uważam za przedwczesne. Budowa mostu, jeżeli się nawet odwlecze, to nie uciecze, bo została uznana za projekt priorytetowy w ramach transeuropejskich sieci energetycznych (TEN-E) jeszcze przed formalnym wstąpieniem Polski i Litwy do Unii Europejskiej. Żeby jednak tę budowę zacząć, nie mówiąc już o sfinalizowaniu, trzeba mieć nielichą kasę. Obliczono, że całość inwestycji zamknie się kwotą 835 mln euro, z czego 617 mln euro trzeba wynegocjować z funduszy unijnych. Może więc Litwa, której na posiadaniu tego cacka zależy bardziej niż Polsce, zamiast lamentować, nieco intensywniej zakręciłaby się wokół zdobywania funduszy na tę inwestycję?

Nie uciecze i Via Baltica. Wierzę polskiemu ministrowi środowiska Janowi Szyszce, który zapewnił niedawno, że Litwa nie powinna obawiać się o budowę tej autostrady. Zgadzam się też z radcą Ambasady Rzeczypospolitej Polskiej i kierownikiem Wydziału Ekonomiczno-Handlowego Andrzejem Grabowskim, który w udzielonym jesienią wywiadzie dla Magazynu Wileńskiego w sposób bardzo logiczny odparowywał zarzuty o niemrawość Polski przy budowie Via Baltica. „Taki szlak to nie jest dywan, który można rozwinąć w ciągu kwadransa i natychmiast po nim chodzić” – mówił radca dodając: „Właśnie w modernizację tego szlaku drogowego – od granicy – Polska inwestuje bardzo dużo pieniędzy, zarówno swoich jak i unijnych. Jednak trzeba pamiętać o tym, że mój kraj jest, mówiąc delikatnie, troszkę większy od Litwy, Łotwy i Estonii, w związku z czym wymaga więcej pieniędzy na budowę i modernizację dróg. (...) Poza tym trzeba brać pod uwagę, że po przystąpieniu naszych krajów do Unii pojawiły się nowe obwarowania i ograniczenia związane z ochroną środowiska”.

Podsumowując: Nie sądzę, że Polska przestała Litwę kochać. Ale, jak to bywa w małżeństwie z wieloletnim stażem, ma prawo się trochę z Litwą podroczyć. A nam, jako państwu, nie zaszkodzi kilka dyplomatycznych wygibasów, które pomogą uwieść strategicznego partnera na nowo. W każdym bądź razie, jako przedstawicielka polskiej społeczności pozwolę sobie zaapelować do Macierzy: Stosunki z Litwą (najlepsze na przestrzeni dziejów) – tak, miłość jednostronna – nie! Kochaj nas, Polsko, ale mniej wylewnie.

Śmiem twierdzić, że gdyby Polska kochała nas mniej wylewnie, w litewskiej prasie nie ukazywałyby się takie teksty, jak ostatnio w dzienniku Lietuvos žinios. „Rejon wileński zakładnikiem prowadzonej przez Polaków polityki” (chodzi bynajmniej nie o polityków RP, jeno o przedstawicieli społeczności polskiej na Litwie) – przeczytałam dosłownie kilka dni temu na tytułowej stronie i włos mi się zjeżył z przerażenia. „Matuchno, co za podłość wycięliśmy naszej Ojczyźnie, skoro porównują nas do terrorystów?...” – wpadłam w panikę na widok tak dramatycznego tytułu. Czytam i znów oczom nie wierzę. Okazuje się, że podłość Polaków polega na blokowaniu rozbudowy rejonu wileńskiego. A mogłoby być tak pięknie – supermarkety, inne centra handlowe, aquaparki, blokowiska, złomowiska, wysypiska, ewentualnie pola golfowe dla elit… I wszystkie te cuda mielibyśmy już w rejonie wileńskim, gdyby nie podła, opanowana i sterroryzowana przez Polaków rada rejonu wileńskiego, która blokuje tak cudne perspektywy rozwoju Wileńszczyzny.

„Stolica się dusi od deficytu parcel budowlanych, w mieście płoną drewniane domy (podpalane przez tych, którzy chcą wykurzyć z prestiżowych działek upartych autochtonów – przyp. L. D.), wspólnoty mieszkaniowe organizują pikiety, w nieskończoność wloką się sądy o działki i pozwolenia na budowę na skrawkach miejskiej ziemi!” – ryczy dziennik niczym zraniony łoś. „Niszczone są strefy zieleni, nawet dziecięce placyki zabaw” – rysuje nam apokaliptyczne pejzaże, by za chwilę przeciwstawić je innym, sielskim widoczkom. „A w rejonie wileńskim – głęboka stagnacja. Wystarczy wyjechać poza granice miasta, by się poczuć tak, jakby jakaś maszyna czasu odrzuciła nas wstecz – żali się , po czym pyta dramatycznie: Dlaczego nowe budownictwo niszczy unikatowy krajobraz stolicy, podczas gdy tereny wokół miasta leżą odłogiem?”. Rzeczywiście, dlaczego? Skoro stolica się dusi i dostaje torsji, trzeba oczywiście pozwolić, by bluznęła całą zawartością swych chorych na deficyt wolnych terenów budowlanych trzewi na rejon wileński. Niech tam się wyżywa spuszczony ze smyczy dziki kapitalizm a’la Zuokas. Niech teraz tam nowe budownictwo niszczy „unikatowy krajobraz i strefy zieleni”. Chrońmy stolicę! Niech odtąd na Wileńszczyźnie „ludzie pikietują, sądy sądzą i domy płoną”. Toż to piękna perspektywa. I byłaby się spełniła, gdyby nie „takie syny”, urzędnicy rejonu wileńskiego, którzy sprzeciwiają się rozbudowie rejonu.

„Dlaczego milczą posłowie na Sejm, przedstawiciel rządu w powiecie wileńskim?” – pyta dziennik ustami jednego z przedsiębiorców, który chciałby rozwinąć w rejonie wileńskim skrzydła, a mu je rządzący Polacy-politycy podcinają.

Dlaczego milczą? Hm… Może zachowali resztki przyzwoitości? Wszak wiedzą, że przed zurbanizowaniem podstołecznego rejonu, przed przekształceniem go w jeden piękny plac budowlany, wypadałoby zwrócić ziemię jej prawowitym właścicielom. A jak jest z tym zwrotem, każdy wie... Podczas gdy w powiecie kłajpedzkim ziemię odzyskało 31,8 proc. pretendentów, w kowieńskim – 34,4 proc., w wileńskim – zaledwie 16,3 procent. W samym Wilnie jest jeszcze gorzej. Jak się nie jest merem Zuokasem lub kimś z jego otoczenia, to zamiast utraconych hektarów można odzyskać nawet… 1,5 ara (niezależnie od tego, ile się tej ziemi miało). Można sobie na tym „lotnisku” zbudować wychodek na kurzych łapkach, lub umówiwszy się z trzema sąsiadami (takimi samymi obszarnikami jak my), sprzedać komuś ten strzępek pod budowę czegośtam.

Już cytowałam naczelnika rejonu Gintarasa Gibasa, który ostrzegał, że w Wilnie brak ziemi dla jej prawowitych właścicieli. To nie nowina. Gorzej, że zabrakło jej również dla nowobogackich królów życia. Trudno się dziwić, że irytują ich bezczelnie niezabudowane podstołeczne tereny. Dziennik Lietuvos žinios pochyla się nad tymi biedakami z troską:

„Teraz w rejonie sprzedawane się tylko osobne i nieduże parcele, przeważnie o przeznaczeniu rolnym. Jednak w obecnym czasie trudno znaleźć nawet taką. A gdy się już uda, chcąc budować, musimy zmieniać przeznaczenie ziemi” – łka żałośnie gazeta. Cóż, wyrazy współczucia dla poszkodowanych biznesmentów. I gratulacje dla tych urzędników rejonu wileńskiego, którzy powściągają ich apetyty. Chcą budować? Jest na to prosty sposób. Trzeba zwrócić ludziom ziemię… a potem ją kupić po uczciwej cenie.

Lucyna Dowdo

Wstecz