Portrety

Dziewczyna z gitarą

Anna Poźlewicz: lat – po trzydziestce; stan cywilny – panna; wykształcenie – wyższe, inżynier budowlany; wykonywany zawód – urzędniczka; zainteresowania – muzyka, poezja; rysopis... ; cechy szczególne... itp.

Dziewczyna z gitarą – często określana dziś w ten sposób Anna z uśmiechem wspomina, że ta gitara zjawiła się w jej życiu zupełnie przypadkowo. Otóż koleżanki ze studiów sprezentowały jej na urodziny zabawkową gitarę z życzeniami, by na niej zagrała. Anna się uwzięła i grać na gitarze nauczyła się w rekordowym, rzec można, tempie. Kolejna ich wspólna impreza odbywała się przy dźwiękach gitary. Tak śpiew przy akompaniamencie tego romantycznego instrumentu stał się jej pasją, której poświęca praktycznie cały wolny czas.

Muzyka w jej rodzinnym domu w Nowej Wilejce była od zawsze: tato Mieczysław był samoukiem, ale tak wirtuozersko grał na harmonii, iż żaden słuchacz nie mógł pozostać obojętny na to jego granie. Wolne wieczory, święta, imprezy rodzinne, wesela uprzyjemniało jego granie. Miał to granie we krwi, w genach – dziadek Ani też grał, co prawda na skrzypcach. Tak się złożyło, że i rodzina mamy – Marii – też była uzdolniona muzycznie. Liczne rodzeństwo grało na różnych instrumentach, tworząc rodzinną orkiestrę. Dzieci tak wczuwały się w to granie, że czasami ojciec nawet nie śmiał je gonić do roboty przy gospodarce – też miał duszę artysty i często brał do rąk skrzypce. Jakże, mając takie korzenie, Anna i jej młodsza siostra Teresa miały nie kochać muzyki?

Do szkoły muzycznej mama postanowiła zaprowadzić Teresę, bo na muzyczne kształcenie dwóch córek rodzice nie bardzo mogli sobie pozwolić. Jednak Ania się uparła i poszła razem z siostrą, by zobaczyć jak ta szkoła wygląda. Podczas gdy dyrektor szkoły muzycznej w Nowej Wilejce egzaminował Teresę, stała sobie cichutko w kącie. I nagle, po skończonym sprawdzianie, egzaminator zwrócił się do Ani z pytaniem: „Może i ty chciałabyś się tu uczyć?”. Doświadczony pedagog doskonale wyczuł stan emocjonalny dziecka. Wiedziała, że nie powinna odpowiedzieć twierdząco, jednak muzyka była dla niej czymś wyjątkowym, więc kiwnęła głową. Po jej przesłuchaniu nauczyciel powiedział do mamy: „Obie pani córki są muzycznie uzdolnione. Ale starszej naprawdę nie można nie kształcić, bo będzie pani tego przez całe życie żałować”. I mama postanowiła, że nawet za cenę jakichś wyrzeczeń, musi – ze swojej aptekarskiej i ojca robotniczej wypłaty – sfinansować naukę obu córek.

Anna ukończyła szkołę muzyczną, grała na skrzypcach. Po podstawówce marzyło jej się dalsze kształcenie się w kierunku muzycznym. Jednak ojciec stanowczo oświadczył, że córka musi opanować jakiś konkretny zawód, gdyż on doskonale wie, jak niełatwy jest chleb artysty. Uległa. Wraz z koleżankami podjęła naukę w technikum budowlanym. Lubiła kreślenie, geometrię, z matematyką też raczej nie miała problemów, więc nauka szła jej dobrze. W wolnym czasie grywała sobie na skrzypcach, śpiewała, tym chętniej, że rodzina i znajomi lubili słuchać jej muzykowania. Po ukończeniu technikum postanowiła dalej kształcić się w zawodzie, więc została studentką ówczesnego Wileńskiego Instytutu Inżynierów Budowlanych na kierunku budownictwo przemysłowe i cywilne. Musiała też podjąć pracę, by pomóc rodzicom i zarobić na własne wydatki. Tak po raz pierwszy przekroczyła próg wileńskiego biura rejestracji nieruchomości, znajdującego się na Starówce przy ulicy Bakszta. Pracuje tam do dziś. Co prawda, miała kilkuletnią przerwę, bo dostała pracę w Nowej Wilejce, ale po zmianach ustrojowych została bez pracy, a na giełdzie nikt nie chciał słyszeć o dziewczynie z dyplomem inżyniera budowlanego. Miała kilka bardzo trudnych lat, kiedy chwytała się przypadkowych zajęć, by jakoś przetrwać złą passę... Aż w 1994 roku znów dostała pracę w biurze rejestracji nieruchomości. Jest urzędniczką, „panienką z okienka”, do której obowiązków należy przyjmowanie dokumentów, ich sprawdzanie. W czasach powszechnej prywatyzacji i wielkiego ruchu w handlu nieruchomościami biuro ma bardzo dużo pracy. Przewijają się tu codziennie setki ludzi, którzy zmęczeni zbieraniem potrzebnych papierów wcale nie przychodzą w najlepszym nastroju... Ania stara się jednak do każdego uśmiechnąć, doradzić, powiedzieć miłe słowo... Zauważyła, że takie zachowanie rozbraja nawet posępnych klientów. Jest szczęśliwa, gdy na twarzach zatroskanych osób ujrzy uśmiech. Musi jednak przyznać, że nie zawsze jej się udaje rozproszyć marsa na czole klienta. Cóż, wówczas stara się być maksymalnie rzeczowa.

Każdy z nas, oglądając się wstecz, z pewnością znajdzie wydarzenie, które zmieniało utarty bieg zdarzeń, zmusiło do szukania głębszego sensu w codziennym istnieniu. W życiu Anny takim wydarzeniem stała się śmierć ojca. Była już dojrzałym człowiekiem, jednak strata tak bliskiej osoby mocno nią wstrząsnęła. I kiedy znajoma pani spytała, czy rodzina ma jakieś nagrania gry ojca na harmonii, nagle zrozumiała, że wiele rzeczy mija bezpowrotnie. Na szczęście przypomniały z mamą, że kiedyś u jednej z sąsiadek nagrywały grę ojca na stary szpulowy magnetofon. Ania poprosiła sąsiadkę o udostępnienie taśm, z trudem znalazła znajomych, którzy potrafili te nagrania odtworzyć na nowoczesnym sprzęcie. Wtedy po raz pierwszy zrodziła się w niej myśl, by nagrać własne śpiewane przy akompaniamencie gitary piosenki.

W studiu nagrań przy Domu Kompozytorów na Zwierzyńcu technicy ogromnie się zdziwili, kiedy usłyszeli, że chce mieć jedną kasetę. Tłumaczyli, że to za droga przyjemność, radzili, by nagrała przynajmniej minimalną ilość – 50, bo taką możliwość miał nagrywający sprzęt. No i się zgodziła. W grudniu 1996 roku stała się szczęśliwą posiadaczką 50 kaset z nagranymi rosyjskimi romansami w swoim wykonaniu, oczywiście, przy akompaniamencie gitary. Zastanawiała się, co zrobi „aż” z 50 kasetami, a one rozeszły się nadspodziewanie szybko, trafiając do znajomych, przyjaciół – im się podobał jej śpiew... Tak zdobywała pierwszych słuchaczy, no i stawała się znana... Pierwszy jej „koncert” odbył się w wileńskim klubie „Karolina”, gdzie śpiewała rosyjskie romanse na wieczorze przedsylwestrowym.

Dzięki „reklamie” przyjaciół we wrześniu 1997 roku po raz pierwszy dostała propozycję wyjazdu do Polski i udziału w kilku koncertach, podczas których wykonywała pieśni patriotyczne. Nad programem nie musiała pracować zbyt długo, bo znała ten repertuar od dzieciństwa. Potem jeździła na słynne „Kaziuki” do Lidzbarka Warmińskiego... Wiedziała też, że musi pracować nad głosem, więc przez trzy lata pilnie uczęszczała na prywatne zajęcia do prof. Edvardasa Kuodisa.

Już nie wystarczało jej śpiewanie „cudzego” repertuaru, postanowiła robić podkłady muzyczne do wierszy miejscowych poetów. Bardzo owocnie jej się pracowało z Aleksandrem Śnieżką, Anetą Litwinowicz. I tak na dobre się zaprzyjaźniła z poezją śpiewaną. Brała udział w imprezach poetyckich, m. in. „Maj nad Wilią”, gdzie na żywo obcując z poetami odnajdywała na nowo ich utwory. Bywało różnie: czasem raz usłyszany wiersz wciąż krążył w myślach, więc szukała odpowiednich akordów, by wyczuć rytm, wysnuć melodię. Innym razem nawet podczas godzin urzędowania w biurze, w głowie rodziły się dźwięki, natrętnie powracający temat i musiała szukać – nieraz bardzo długo – wiersza, który pasowałby do już ukształtowanej melodii. Innym razem koledzy-poeci podsuwali swoje utwory mówiąc: „To chyba jest akurat dla ciebie, spróbuj coś z tym zrobić”. No i próbowała... Nieraz kilkanaście wieczorów upływało zanim wiersz i melodia tworzyły zgraną całość. Sąsiedzi – dziękuje im za to – są wyrozumiali dla jej twórczych poszukiwań.

Wspaniałym przyjaciołom z Polski zawdzięcza to, że w 2000 roku mogła nagrać płytę kompaktową. Praca w studio z fachowcami dała jej bardzo dużo. Jest im wdzięczna zarówno za życzliwość jak i za poświęcony czas. Za sprawą życzliwych znajomych często gości w Polsce ze swoimi piosenkami. W Wilnie jest mile oczekiwana w Domu Kultury Polskiej, w Galerii „Znad Wilii”, w Muzeum Adama Mickiewicza, wszędzie tam, gdzie się zbierają ludzie kochający poezję i muzykę. Jako człowiek wierzący śpiewa też w kościele pw. św. Kazimierza w Nowej Wilejce i aktywnie uczestniczy w życiu swojej parafii.

Tego roku Anna Poźlewicz ma swój mały jubileusz: przed 10 laty nagrała pierwszą kasetę raczej nie myśląc o przyszłości, lecz o tym, by utrwalić to, co uważała za ważne w swym życiu – śpiew. Stało się inaczej – tamto nagranie zapoczątkowało nowy etap w jej życiu. Dzięki swej 6-strunowej klasycznej gitarze i zdolnościom wokalnym potrafiła stworzyć swój własny świat muzyki i poezji. Nie zamyka się w nim samotnie, pragnie piękno, wzniosłe uczucia, które emanują z poezji i muzyki przekazywać ludziom. Pierwszeństwo w swej twórczości Ania oddaje liryce miłosnej. Dziewczyna z gitarą uważa, że w naszym życiu nie może zabraknąć dobra i miłości i nie chodzi tu jedynie o miłość pomiędzy kobietą i mężczyzną. Wszak miłość niejedno ma imię, więc chce by jej słuchacze to odczuli. W życiu stara się kierować zasadą: nie czyń drugiemu co tobie niemiłe. Ufa ludziom i chce by jej też ufano. Brak zaufania, podejrzliwość najbardziej ją ranią. Wtedy zamyka się w sobie i unika z takimi ludźmi kontaktów. Jest szczęśliwa, że ma bardzo kochającą się i zgodną rodzinę, którą tworzą mama, siostra, szwagier i siostrzeniec (chłopak, jak na umuzykalnioną rodzinę przystało, chodzi do szkoły muzycznej i gra na skrzypcach). Najbliżsi są jej pierwszymi słuchaczami i krytykami; z nimi dzieli radość udanych koncertów i może się pożalić, gdy na duszy jest minorowo. Wbrew wszystkim sukcesom i zwycięstwom uważa, że kobieta czuje się spełniona wówczas, gdy ma własną rodzinę, dziecko... O tym marzy. I jeszcze marzy jej się własny domek, a w nim muzyczne studium. Bo jednak bez muzyki dziewczyna z gitarą żyć nie potrafi.

Janina Lisiewicz

Wstecz