Zwykli-niezwykli wśród nas

Alicja

Właściwie Alicja Maria. Na przyjęcie urodzinowe zaprosiła grono przyjaciół. Gdzieś ze dwadzieścia osób. Po obu stronach Jubilatki – chrzestna córka i chrzestny syn. Jolanta Urbanowicz, obecnie Nowosielska i Robert Gasiński. Oboje rośli i piękni. Na ich tle wydawała się jeszcze drobniejsza niż jest w rzeczywistości. Jolanta powiedziała: „Jest dla mnie więcej niż chrzestną matką”. Robert przytaknął z aprobatą. O dzieciach Jolanty – Karolu i Emilii – Alicja mówi z czułością: moje wnuki. Przyszły na świat w zupełnie odmiennym czasie. I pewnie kiedyś, gdy dorosną, to co dla Alicji było jej życiem, a teraz miłymi wspomnieniami, dla nich będzie egzotyką. Łosiówka, lampa naftowa w domu, okupacyjna karbidówka, łaźnia Agresta. A więc...

Łosiówka

Dom Klimaszewskich stał na Chełmskiej. Drewniany, podobnie jak niemal wszystkie inne. Z ogródkiem. Z sałatą i koperkiem na grządkach, żeby „zielenina” była pod ręką. Wiśniami, które na wiosnę przypominały białe obłoki, a potem były rajem dla szpaków wydziobujących owoce. I z morzem kwiatów. Słoneczne nasturcje, pachnące groszki i dostojne floksy. Kwietnik – to miłość matki. „Wiesz – mówi Alicja – z czym mi się kojarzy moja dawna ulica? Z zapachem bzów, które kwitły w maju na każdym podwórku. A wtedy jak w wierszu Agnieszki Osieckiej: Bez pachniał bzem najczęściej/ i przekwitał o swojej porze./ Zostało mi po nim szczęście/ w liliowo-bzowym kolorze... I jeszcze – z Wielkanocą. Wtedy, niezależnie od pogody, wszyscy wychodzili z domów, odbywało się wspólne „kaczanie” jajek. Potem – wizyty. Bez żadnych ceregieli. Brało się, co się miało najlepszego do zjedzenia i szło do sąsiadów, i odwrotnie”.

Sąsiedzi. Wszyscy mówili po polsku. Tatarzy Buczaccy. Trójka ich dzieci – Adam, Jakub i Zosia uczyli się w polskiej szkole. Obok mieszkali Bujkowie. Dwóch chłopców z tej rodziny Sowieci zastrzelili wprost na podwórku rodzinnego domu. Opowiadano, że obaj byli w AK. Dom licznej rodziny dorożkarza Skiby. Duża stajnia, koń, dorożki. Dorożkarzem był dziadek. Pewnego razu pojawiły się samoloty i miały zbombardować pobliskie koszary wojskowe, bomby trafiły jednak w domy mieszkalne. Stary Skiba i jego żona zginęli, babcia i ojciec Alicji zostali ranni. Wśród sąsiadów – spora grupka starowierców. Nikogo jednak nie obchodziło kto – jakiego jest wyznania.

Dom. Podobnie jak wszystkie inne nigdy nie był zamykany na zamek. Najwyżej zasówka albo skuwka, do której wsuwało się patyczek umocowany na sznurku. W jesienno-zimowe wieczory paliło się lampę naftową. To był cały rytuał. Zdejmowano szkło, starannie je przecierano, napełniano pojemnik naftą, przycinano knot, żeby lampa nie kopciła. Gdy się paliła, tworzyła krąg miłego światła i ciepła. Odkąd zjawiła się elektryczność już nigdy nie powtórzyło się to uczucie. W czasie okupacji była karbidówka. Lampa, w której pojemniku woda trafiała na karbid. Światło dawała jaskrawe, ale cuchnęła niesamowicie. Był, oczywiście, piec, i początkowo kąpiele w domu. Przynosiło się ze studni wiadrami wodę, nagrzewało i w drewnianej balii odbywała się kąpiel. Gdy Alicja podrosła, chodziła z matką do łaźni miejskiej. Na przykład, do Agresta, przy ulicy Mostowej. W dużej sali, w oparach pary jednocześnie zażywało kąpieli kilkadziesiąt kobiet i dzieci.

Fama głosiła, że Łosiówka to dzielnica wileńskich żulików i złodziei. „To samo mówiono – twierdzi Alicja – o Antokolu, o Nowostrojce. Przecież na Łosiówce domów nikt nie zamykał na kłódkę. Zdarzały się bójki między chłopcami różnych dzielnic. Ale może one właśnie hartowały ducha tych przyszłych obrońców wolności miasta, którzy gremialnie z Łosiówki właśnie poszli do Armii Krajowej”.

...Rozproszyli się ludzie, zniknęły drewniane domki i dawny ład. Alicja zamieszkała w tzw. bloku, na szczęście, na terenie dawnej Łosiówki.

Szkoła i studia

Kwestia, do której, nie istniała. Polska szkoła – to był pewnik. Początkowo w pasażu przy obecnej filharmonii. Potem – piątka na Antokolu. Do szkoły szło się pieszo. Dopiero w starszych klasach można było nieco podjechać autobusem, wciąż w Wilnie nazywanym arbonem. Z Chełmskiej (Żalgirio) szło się pieszo do Wilii, tam za pewną opłatą przeprawiało się na drugi brzeg łódką i już – o rzut beretem – szkoła. Zimą – wędrówka przez zamarzniętą rzekę. Ale kiedy lód nie stanął, a kra płynęła, szło się przez Zielony Most, potem Zygmuntowską, Kościuszki, na Antokol. Pewnego razu przewoźnik zaryzykował: kra płynęła a on „załadował” całą gromadę łosiówkowskiej dzieciarni. Zaledwie odbili od brzegu, łódka się przewróciła. Szczęśliwie wszyscy wydostali się z nieprzewidzianej kąpieli. Alicja wróciła do domu niczym rzeźba z lodu.

Nauczyciele. To wspaniała, poza nielicznymi wyjątkami, plejada osobowości. Dla tych nielicznych robiło się różne psoty. Np. krótkie spięcie, gasło światło, cała klasa otaczała w ciemnościach nauczyciela i niczym podczas sabatu czarownic skandowała: stoi różyczka w grochowym wieńcu... Wśród plejady niezapomnianych osobowości – miejsce szczególne zajmuje Maria Czekotowska – polonistka i nauczycielka francuskiego. Dwie rzeczy jej zawdzięcza: studia polonistyczne i zainteresowanie teatrem, chociaż co do sceny był też inny powód, o czym poniżej. Po szkole – polonistyka w Instytucie Pedagogicznym w Nowej Wilejce. Chociaż z równym powodzeniem mogła iść na matematykę. Dyplom z wyróżnieniem umożliwiał wstąpienie bez egzaminów do Wileńskiego Instytutu Pedagogicznego. Wyższe studia skończyła pracując, początkowo w Czerwonym Dworze za Niemenczynem, następnie w tzw. całodobowym przedszkolu w Wilnie. Potem wykładała w Wileńskim Sowchozie-Technikum w Białej Wace. Uczyli się wtedy przyszli agronomowie, zootechnicy, mechanizatorzy rolnictwa w byłym pałacu Łęskich, który teraz praktycznie jest ruiną. Młodzież w gruncie rzeczy ambitna. Niedawno właśnie „mechanizatorzy” zaprosili Klimaszewską na spotkanie z okazji 30-lecia ukończenia technikum. Poważni panowie musieli przedstawić się swojej wychowawczyni: kto jest kim. Nikt, co prawda, nie jest mechanizatorem, bo taki zawód po transformacjach ustrojowych zniknął, ale wszyscy zapamiętali wycieczki z Alicją i to, że o ich grupie mawiano: Ali-Baba i trzydziestu rozbójników, i jak pod kierunkiem Ali-Baby, czyli Alicji, wystawili widowisko z polskimi piosenkami patriotycznymi pt. „Dziś do ciebie przyjść nie mogę”. Była jeszcze 19 szkoła. Ale to raczej – epizod.

Teatr i książka

Brat matki, Ignacy Wołłejko prowadził w Grodnie restaurację. Rodzina Czengery,ów – teatr. Tak się stało, że Wołłejko-junior – Czesław – zainteresował się śliczną Haliną Czengery i wkrótce teatrem. Debiutował na deskach grodzieńskich, a potem, po wojnie w Polsce został wybitnym aktorem teatralnym i filmowym. Ilekroć Alicja jest w Warszawie, zapala światełko na grobie wujka i wujenki oraz Haliny na Powązkach. W Alei Zasłużonych tej nekropolii spoczął Czesław Wołłejko. Bez wątpienia jego osobowość miała też wpływ na to, że przy nadarzającej się okazji poszła na próby do Pani Strużanowskiej. Najpierw jednak trafiła do Jerzego Ordy. Do dziś pamięta, że zlecił jej deklamację wiersza „Budujemy nowy dom”. Nic nie wychodziło. Powiedział wtedy, żeby powiedziała tekst tysiąc razy. Poskutkowało. Zespół Pani Janiny – to jedna wielka radość. Kontakt z rówieśnikami, przyjaźnie, występy na scenie i spotkania z ludźmi, o których można było się dowiedzieć z ówczesnej skąpo docierającej do Wilna polskiej prasy i z nielicznych wizyt. Teatr Powszechny, „Mazowsze”, „Śląsk”. Sobie tylko wiadomymi drogami ściągała Pani Janina ciekawych ludzi do swego domu w Kolonii Magistrackiej, a tam polska młodzież Wilna słuchała ich z zapartym tchem.

Odkąd siebie pamięta, książka była zawsze obok. Za sprawą matki. Czytała bajki, kupowała książki i nieco później, gdy córka podrosła, zaczęła nawiązywać do historii. Dla Alicji nie było więc tajemnicą, co to Katyń, Armia Krajowa... Potem sama zaczęła kupować książki. Gdy otwarto „Przyjaźń”, bardzo często tam zaglądała. Imponowała jej niezwykła intelektualna atmosfera tej księgarni. Pani Maria Rozowska, panie Stasia, Irena, Aldona. Zaprzyjaźniła się wkrótce z tym niezwykłym personelem. Do tego stopnia, że pani Maria zaproponowała jej pracę. Bez wahania przeszła do „Przyjaźni”. Był to szczęśliwy czas. Kontakt z dobrą książką i całą plejadą wybitnych intelektualistów litewskich – stałych klientów polskiej „Przyjaźni”, która w pewnej mierze pełniła funkcję salonu literackiego. Pracowała w „Przyjaźni” aż do odejścia z pracy pani Marii.

Komitet

Miała szczęście, bo spotkała na swej drodze wiele wybitnych osobistości. Wśród nich – Jerzy Waldorff. To on namówił grupkę wilnian do podjęcia akcji ratowania najcenniejszych zabytków Rossy, do ratowania pamięci. Powstał w Wilnie Społeczny Komitet Opieki nad Starą Rossą, została jego prezeską. Szesnaście lat działalności, kilkadziesiąt uratowanych nagrobków. Głównie dzięki ofiarności ludzi podczas dorocznych kwest na Powązkach na rzecz Rossy. A ostatnio także kwesty w Wilnie, z udziałem naszych harcerzy z polskich szkół. Z czego najbardziej się cieszyła? Z wystawienia pomnika na grobie Antoniego Wiwulskiego. Z polskim tekstem, informującym, że ten wybitny artysta rzeźbiarz i architekt jest twórcą m. in. Trzech Krzyży w Wilnie i Pomnika Grunwaldzkiego w Krakowie. Pamięta każdy szczegół akcji zbierania pieniędzy: dzięki Radiu Znad Wilii, podczas koncertów w Wilnie Ryszarda Rynkowskiego i Kapeli Wileńskiej. Wsparcie z Polski – z Ełku, od towarzystwa kierowanego przez Halinę Orzechowską, od dalekich krewnych Wiwulskiego – Anieli Łosiowej z Warszawy, Wacława Dziewulskiego z Gdańska oraz Jadwigi i Lecha Raczyńskich z Krakowa.

...Wypadło jej się żegnać na zawsze z wypróbowanymi przyjaciółmi. Przyjaźnie z tymi, którzy ją otaczają nadal, niezwykle sobie ceni. „Ma jakiś szczególny dar zjednywania sobie ludzi” – tak powiedziała podczas jubileuszu jej wieloletnia przyjaciółka Wanda. Ma jeszcze jeden dar: zaradność. Nie narzeka. Po prostu pracuje. Teraz też – wychowuje małą Adriankę.

Halina Jotkiałło

Wstecz