Życie kulturalne

Sens życia Czesława Połońskiego

Podobno największą sztuką jest znaleźć sens życia. Czesław Połoński sens życia znalazł w sztuce. Najpewniej należy do tych szczęśliwych ludzi, których marzenia się spełniają. 5 stycznia skończył 60. Jak siebie pamięta ciągnęło go do malarstwa. W rodzinnym domu w okolicach Bujwidz – terenu Wileńszczyzny nad podziw malowniczego – śniły mu się obrazy. Potem w Wilnie, gdy się uczył w polskiej jedenastce na Krupniczej, zaczął uczęszczać do szkoły malarskiej. Następnie studia w Szawlach. Tam właśnie, pewnie był to drobny epizod, zetknął się z konserwacją zabytków. Ktoś z wykładowców poprosił go o pomoc przy jakiejś robocie. Po latach ziarno to zaowocowało. Najpierw była jednak praca pedagogiczna i malowanie. Pamiętne czasy pobytu i szerokiej działalności w Wilnie polskich PKZ. Wtedy to akurat litewska szkoła konserwatorów i restauratorów zabytków stawiała pierwsze kroki, a bezapelacyjne doświadczenie Polaków było bodźcem zajęcia się licznymi niszczejącymi dziełami sztuki, zwłaszcza sakralnymi. Stare malarstwo zafascynowało Połońskiego. Przeszedł dobrą szkołę w rosyjskim Suzdalu i Włodzimierzu, gdzie pod okiem wytrawnych specjalistów restaurował freski samego Andrieja Rublowa.

W Wilnie znalazł się w swoim żywiole. Objawił się jako konserwator i restaurator malarstwa ściennego. To, co zrobił w tej dziedzinie, można zamknąć w pokaźnym tomie. Nie ma bodajże świątyni w Wilnie, w której nie pracował. Kościół bernardynów, św. Jana, św. Bartłomieja, św. Mikołaja, klasztor karmelitów bosych przy kościele ostrobramskim, itd. Liczne zlecenia w terenie, włącznie z Pożajściem i tamtejszymi freskami samego M. A. Palloniego. Przecież to wielkie szczęście przywrócić dziełu sprzed kilku stuleci dawny blask, mając w dodatku świadomość, że wyszło spod ręki wielkiego mistrza.

Radość malowania niezmiennie towarzyszy artyście. Jest autorem malowideł ściennych w restauracji „Lokys”, w kawiarni „Artistai”. Namalował setki obrazów olejnych i akwareli. Jubileusz stał się piękną okazją do przypomnienia tej znaczącej karty w życiu twórczym Połońskiego. Najpierw w prestiżowej „Arce” na Ostrobramskiej wziął udział w wystawie prac artystów litewskich, którzy swe obrazy poświęcili jednemu tematowi – Wilnu. Następnie parędziesiąt swoich utworów wystawił w lokalu wileńskiej Biblioteki Publicznej im. Adama Mickiewicza. Jego przyjaciel, z którym pracował jako restaurator na niejednym obiekcie, Gintaras Palemonas Janonis powiedział, że z Połońskim jest tak: po skończonej robocie zamiast wypoczywać bierze farby, płótno i szuka tematu do malowania. Jego obrazy są subtelnie stylizowane, ale przede wszystkim są to prace uczciwego realisty i dokumentalisty. Całą swoją uwagę kieruje na odtworzenie niepowtarzalnych akcentów zabytkowych kapliczek, wiejskich kościółków. Ich romantykę umie dojrzeć. A to, co utrwala, najwyraźniej darzy miłością, ceni jako świadectwa czasów minionych. Jako restaurator dzieł sztuki, doskonale wie, że zabytek materialny jest kruchy. Stara się, żeby żył też na płótnie. Z pasją maluje też pejzaże, szczególnie subtelne są jego akwarele. Na wystawie był też jeden autoportret. Wcale nie paradny, po prostu Połoński podczas porannego golenia się. Nie pozuje więc na wielkiego mistrza. Po prostu jest bardzo miłym człowiekiem, doświadczonym restauratorem – konserwatorem i subtelnym artystą malarzem. Należy do sekcji malarstwa Związku Plastyków Litwy, jest członkiem klubu malarzy „Plekšne”, co znaczy „Flądra”, a zatem – ryba – symbol płodności twórczej artystów. Być może jest też założycielem rodzinnej tradycji uprawiania sztuki, bowiem jeden z jego synów poszedł śladami ojca.

Wilczyński i jego wielkie dzieło

Na wprost głównej bramy na wileńskiej Rossie stoi naturalistycznie wyrzeźbiony z jednego bloku granitu pień drzewa z sękami. Kryje on doczesne szczątki jednej z najbardziej zasłużonych dla sztuki osób – Jana Kazimierza Wilczyńskiego. Zwyczajem owych czasów miał on zapisane w metryce kościelnej jeszcze imiona – Maciej Longin Ildefons. Przypadająca właśnie 200. rocznica urodzin Jana Kazimierza jest okazją do przynajmniej krótkiego przypomnienia tej niezwykłej postaci. W 1827 roku Wilczyński otrzymał dyplom lekarza na Uniwersytecie Wileńskim i zaraz wyjechał na dalsze studia do Paryża. Do Wilna wrócił po dziesięciu latach i podjął praktykę lekarską, którą jednak szybko zarzucił. Cały swój czas, majątek, życie osobiste poświęcając popularyzowaniu miejscowych zabytków, ich ochronie i rozwojowi sztuk pięknych. Największą jednak jego zasługą było podjęcie działalności edytorskiej, mającej jak pisał w jednym z listów „przekazać potomności pamiątki Starożytnej Stolicy, pierwszej po Krakowie pod względem bogactwa archeologicznego i piękności okolic”. Dzięki Wilczyńskiemu powstał znany „Album wileńskie” – główne dzieło jego życia. W ciągu 30 lat wydano 364 reprodukcje do „Album...” ułożone tematycznie w osobne zeszyty. Wykonano grafiki według rysunków i obrazów licznych wybitnych artystów w najlepszych warsztatach, głównie u Lemerciere`a w Paryżu. Podstawę stanowią widoki zabytków i krajobrazów Wilna i okolic, ponadto – sceny historyczne i obyczajowe, cykl ilustracji Antoniego Zaleskiego do „Pamiętników Paska” oraz „Pamiętników kwestarza” Ignacego Chodźki. Powstał też cykl portretów osób zasłużonych: Władysława Syrokomli, Eustachego Tyszkiewicza, Apolinarego Kątskiego, Konstantego Tyzenhauza, Wincentego Wańkowicza, Józefa Ignacego Kraszewskiego. Osobną serię stanowiły wizerunki profesorów Uniwersytetu Wileńskiego, wśród nich portrety obu Śniadeckich. To najpoważniejsze polskie wydawnictwo artystyczne XIX wieku skupiło wokół swego twórcy liczne środowisko malarzy i grafików, głównie miejscowych. Znaleźli oni w osobie Wilczyńskiego nie tylko pracodawcę, ale protektora i mecenasa. Jak wspomnieliśmy, swój majątek przeznaczył na cele wydawnicze, natomiast u możnych magnatów zabiegał o stypendia dla ubogich artystów. Uzyskał m. in. fundusz od Benedykta Tyszkiewicza na dwuletni pobyt w Rzymie dla Alberta Żametta, autora licznych obrazów, które znalazły się w „Album wileńskie”.

Sam Wilczyński był także kolekcjonerem. Zbierał obrazy, zbroje, ryciny, numizmaty, gobeliny i wyroby z kości słoniowej. Choć niewiele wiadomo o jego kolekcji, to z dochowanych informacji wynika, że gromadził przede wszystkim dzieła miejscowych twórców. A oto – ciekawostka, raczej mało znana – wydawał obrazki M. B. Ostrobramskiej według wzoru wymyślonego przez ks. Kazimierza Zaleskiego – długoletniego proboszcza ostrobramskiego, miłośnika sztuki religijnej, usuniętego decyzją sławetnego Murawjowa za szerzenie ducha polskiego w Wilnie.

Zachowane kamienie litograficzne – 508 sztuk o wadze 13,8 t w 1938 roku zostały staraniem USB sprowadzone z Francji do Wilna. Używane były do wykonywania pojedynczych odbitek. W 1988 roku wydano wybór tych ilustracji w litewskiej wersji „Vilniaus albumas”, wykorzystując ocalałe po wojnie kamienie. Są one przechowywane obecnie w zbiorach muzeum w dawnym pałacu Radziwiłłów przy ul. Wileńskiej.

Dedykacje Mozartowi

Wolfgang Amadeusz Mozart – ur. 27 stycznia 1756 w Salzburgu, zm. 5 grudnia 1791 w Wiedniu – jest wyjątkowym zjawiskiem w muzyce. Jako cudowne dziecko zdumiewał przedwczesną dojrzałością twórczą i łatwością techniczną w grze na fortepianie i skrzypcach. Wychowywał się pod kierunkiem ojca, Leopolda Mozarta, skrzypka i kompozytora. Jego koleje losu – to ogólny zachwyt, wielkie sceny, podróże artystyczne. Pisze oratoria (pierwsze, gdy miał 10 lat), symfonie, opery. Staje się obiektem zawiści i szykan ze strony pracodawcy – biskupa salzburskiego. Wyjeżdża więc do Wiednia. I znów – intrygi (znana historia z Salierim) i niedostatek. Zmarł opuszczony przez wszystkich. Z powodu gwałtownej burzy nikt nie szedł za trumną. Zwłoki genialnego kompozytora wrzucono do masowego grobu dla najbiedniejszych. Przetrwały jednak jego dzieła, które do dziś dnia zdumiewają swą uniwersalnością, swą niezwykłą urodą.

250. rocznica urodzin W. A. Mozarta rozbrzmiała szerokim echem w życiu muzycznym Wilna i nie tylko. Przede wszystkim dzięki Litewskiej Państwowej Orkiestrze Symfonicznej Gintarasa Rinkevičiusa. Zespół ten na swoją 17. rocznicę założenia sięgnął po „Flet czarodziejski”. Było to przedsięwzięcie ryzykowne, bowiem opera wymaga wielkiego kunsztu wykonawczego, a ponadto – ostatnia opera Mozarta dotychczas nie była wystawiana na Litwie. Najwyżej jej fragmenty (m. in. w 1986 r. G. Rinkevičius zdobył nagrodę specjalną międzynarodowego konkursu w Budapeszcie za interpretację fragmentu opery), lub interpretacje przyjezdnych artystów. Rinkevičius zaprosił do Wilna ekipę międzynarodową: wykonawców, którzy zdobyli sławę na świecie, występując właśnie w „Flecie czarodziejskim”. Partię Królowej Nocy śpiewała Heidi Wolf (sopran), Paminy – Melba Ramos (sopran), pochodząca z Puerto Rico, lecz związana ze scenami operowymi Europy. Jako Sarastro – bas Jacques Greg Belabo, pochodzący z Kamerunu, zdobywca w plebiscycie BBC tytułu solisty świata. Ponadto wystąpili soliści z Niemiec, Hiszpanii, Łotwy, Litwy.

Z kolei dedykowanego Mozartowi występu Litewskiej Orkiestry Kameralnej pod kierunkiem Vytautasa Lukočiusa dzięki projektowi Euroradia słuchali melomani kilku krajów europejskich, Kanady i USA. Inne znane litewskie zespoły muzyczne również wystąpiły z koncertami utworów Wolfganga Amadeusza Mozarta.

Themersonów sprowadził Instytut Polski w Wilnie

Co wiedzieliśmy w Wilnie o tej niezwykłej parze: Franciszka i Stefan Themersonowie. Praktycznie – nic. Nie mamy, oczywiście, na myśli zawodowych filmowców: dla nich to małżeństwo o biografii serdeczności jest z pewnością znane. Natomiast dla zwykłych zjadaczy chleba projekt zrealizowany przez Instytut Polski w Wilnie, kierowany przez Mariusza Gasztoła, a bezpośrednio doprowadzony do skutku przez pracownika tej instytucji Tadeusza Tomaszewskiego i z udziałem Małgorzaty Sady – z Archiwum Themersonów w Londynie i Andrzeja Kaweckiego z Filmoteki Narodowej w Warszawie, był odkryciem. Dlaczego? Otóż, tylko wydawnictwa encyklopedyczne świeżej daty podają hasło: Themerson Stefan... O Franciszce – nic. A przecież w ciągu 58 lat wspólnego życia i wspólnej działalności artystycznej tworzyli tandem trudny do naśladowania i powtórzenia. Pani Sady podkreślała: ludzie renesansu. Byli takimi pod każdym względem. O tym mówiła wystawa urządzona w lokalu Instytutu Polskiego w Wilnie, opowiadanie gości i kilka filmów wyświetlonych w kinie „Skalvija”.

Kim był Stefan? Odwołajmy się do jego wypowiedzi: Kiedy mi systemy klasyfikacyjne naszego współczesnego świata pod nos podsuwają zadrukowane formularze do wypełnienia, ołówek mój zastyga na chwilę w powietrzu nad rubryką „zawód”. Nie wiem, jak wypełnić tę rubrykę. Zrobiłem w życiu sześć czy siedem filmów awangardowych, ale nie jestem reżyserem ani operatorem. Wydałem jakieś 20 książek dla dzieci, ale nie jestem prawdziwym, dorosłym autorem książek dla dzieci. Pisałem o sztuce, ale nie jestem historykiem sztuki. Skomponowałem operę, ale nie jestem muzykiem. Wymyśliłem szereg powieści, ale...

Obaj przyszli na świat w Polsce, w rodzinach żydowskich – Franciszka – córka warszawskiego malarza Jacoba Weinlesa (wybitnie uzdolniona, rysowała, zanim nauczyła się chodzić); Stefan – syn płockiego lekarza Mieczysława Themersona, który całe życie miotał się między swoimi pacjentami a literaturą. Pisał i przyjaźnił się z Bolesławem Prusem. W 1928 r. Stefan przyjeżdża do Warszawy. Studiuje fizykę i architekturę. Czyta filozofów i godzinami siedzi w kinie. Franciszka robi dyplom z malarstwa i grafiki. W 1931 zostają małżeństwem.

Robią pierwszy polski film awangardowy. Trwa trzy minuty i nosi tytuł „Apteka”. Po wyświetleniu taśmy w Instytucie Polskim w Wilnie p. Małgorzata Sady mówi o tym, w jaki sposób „Apteka” powstawała. Otóż, Stefan zmontował przedziwny instrument. Pod ażurową klatką z listewek ustawił kamerę, nad nią zawiesił szklaną taflę, całość zakrył kalką techniczną. Nad stołem zamontował lampy. Manipulując światłem, można poruszać cieniem, który przedmioty rzucają na kalkę. Franciszka ułożyła na kalce przyrządy aptekarskie. Stefan spod stołu filmował cienie. Następnie przekonuje Anatola Sterna, aby zrobić film na podstawie jego poematu „Europa”. A w 1935 r. nadarza się okazja zrobienia filmu dźwiękowego. Otrzymują Themersonowie zamówienie na zrobienie filmu dźwiękowego o zasadach obchodzenia się z prądem. Potem kręcą „Przygodę człowieka poczciwego” – groteska, absurd i kpina – to wyróżnik stylu tej taśmy. Przyjęcie – złe.

Wyjazd do Paryża, gdzie bije serce awangardy. Wojna. Stefan wstępuje do Armii Polskiej we Francji. Franciszka wydostaje się do Anglii. Stefan po klęsce błąka się po Francji. W Polsce zginie wkrótce cała niemal rodzina. Wreszcie Stefan dotarł do Londynu. Robią dwa filmy – antywojenny „Wzywając pana Smitha” i „Oko i ucho” do słów Juliana Tuwima z muzyką Karola Szymanowskiego. Oba mogli obejrzeć obecnie wilnianie.

Stefan pisze powieści, Franciszka współpracuje z teatrem, maluje. Ledwo wiążą koniec z końcem. Uznanie przychodzi po latach. Pani Małgorzata Sady mówi: „oni zarażali pięknym i mądrym życiem. Nigdy się nie ugięli, nie zrezygnowali z tego swojego świata”. A ten świat – to cudowny dystans do wszystkiego, ogromne poczucie humoru i absurdu. Oto motto jednej z powieści Stefana: „Pewniki są śmiertelne, polityka jest śmiertelna, poezja jest śmiertelna. Dobre maniery są nieśmiertelne”.

Miłość w getcie

Autentyczne wydarzenie z wileńskiego getta czasów drugiej wojny światowej posłużyło do nakręcenia filmu pt. „Wileńskie getto”. Zrealizowany został w koprodukcji litewsko–niemieckiej. Jest to opowieść o tragicznej historii miłości niemieckiego oficera do śpiewaczki – Żydówki. Reżyser – Audrius Juzenas, scenariusz – Joshua Sobol, muzyka – Anatolijus Šenderovas. W rolach głównych – Niemiec Heino Ferch i Węgierka Erica Moraszan. Grają również Vytautas Šapranauskas, Andrius žebrunas, Margarita žemelyte oraz cała plejada debiutujących młodych aktorów litewskich.

Halina Jotkiałło

Wstecz