Rok 2006 „pod znakiem” H. Sienkiewicza

Sołłohubowie i ich „późny wnuk”...

„Potop” zaczął znowu iść szparko. Prędzej będzie koniec, niż się sam spodziewałem. [...] „Potopu” jest zapas i dziś wysyłam. Nota bene są w tych kartkach niezłe rzeczy! Ha! Ha!”

(Z listu Henryka Sienkiewicza

do Jadwigi Janczewskiej, pisanego

z Kaltenleutgeben w sierpniu 1886).

Skupiał się w tych kartkach na Kmicicu (już jako „dobrze ułożonym” Babiniczu). O wcześniej wzmiankowanych Sołłohubach już chyba nie myślał. Gdybyż to mógł się spodziewać, ile setek lat ród ten będzie w stanie przetrwać i jakie będą jego późniejsze losy...

Sołłohubowie herbu Prawdzic, ród od wieków osiadły na Laudzie, skory do wojaczki, a zdarzało się później że i do tułaczki (do Ameryki za chlebem), nie stroniący jednak od ciężkiej pracy na roli. W połowie XX w. zostali zmuszeni ostatecznie opuścić strony ojczyste, z nadzieją odzyskania „nowego życia w nowej Polsce”. Tam to, przez długie lata, będą żyli niejako „w dwóch czasach” – przeszłym i teraźniejszym, z których „tamten laudański” będzie niczym wierny, dobry cień towarzyszył im do końca życia. Czego świadectwem – pamiętnik jednego z nich, Kazimierza Sołłohuba, napisany w 1994 roku, na prośbę Ryszarda Mackiewicza z Warszawy, a niżej podpisanej udostępniony, którego to pamiętnika fragmenty w niniejszym „rozdziałku z galerii Laudańczyków” pozwolę sobie pocytować.

Laudańczyk z dziada pradziada...

Kazimierz Sołłohub urodził się 1 marca 1910 roku w Kurgułach na Laudzie. Zaścianki, okolice gęsto zamieszkałe przez laudańską szlachtę, słynęły z bitności i pracowitości.

Z Kurguł do Wodokt było 7 km, do Mitrun 1 km, do Lubicza 3 km, do Pacunel 5 km. Kościoły parafialne były w Wodoktach i Pacunelach (przetrwały do dziś).

Cała Litwa była pod zaborem rosyjskim, w której panował naonczas car Mikołaj II.

Folwark Kurguły (około 120 ha) był dzierżawiony przez ojca Kazimierza, Mikołaja Sołłohuba od Heleny Sobolewskiej, dziedziczki Lubicza.

W 1924 roku Mikołaj Sołłohub nabył Kurguły, ale tylko 75 ha, bowiem reszta, w ramach litewskiej reformy rolnej, została rozparcelowana między tzw. „sawanorów”, ochotników litewskich. Dla Sobolewskiej (późniejszej Wiszniewskiej) pozostawiono w Lubiczu ośrodek – 80 ha.

Początki nauki Kazimierz pobierał prywatnie, u kuzynów Montwiłłów (mieli dla swych dzieci nauczycielkę domową), kontynuował je w Gimnazjum Polskim w Poniewieżu (Gimnazjum finansowała kowieńska „Pochodnia”). Następnie, po ukończeniu Seminarium Nauczycielskiego, podjął pracę w polskiej szkole w Nupranach w powiecie koszedarsko–trockim (gmina Hanuszyszki). Wieś i okolice zamieszkiwała ludność polska. Kazimierz Sołłohub zgromadził około paru dziesiątków dzieci i rozpoczął nauczanie. Trwało ono do wiosny 1929. Został aresztowany i przesiedlony do powiatu Szaki, gdzie zamieszkiwała ludność wyłącznie litewska. (Na Litwie w latach 1928 – 1939 trwał stan zawieszenia i komendant powiatu miał prawo, bez sądu, aresztować osoby „źle widziane” i przesiedlać je na inny kraniec Litwy, dotyczyło to głównie nauczycieli Polaków). Kazimierz Sołłohub na tym „wygnaniu” przebywał trzy miesiące. Dzięki staraniom (jak pisze w swym pamiętniku) Towarzystwa „Pochodnia” i ojca, pozwolono mu wrócić do rodzinnego domu, z tym że co tydzień był zobowiązany meldować się w policji w Krakinowie; ponadto zakazano mu działalności oświatowej, według opinii władz litewskich jako „politycznej”.

Po upływie paru lat zezwolono mu na powrót do szkolnictwa. Był nauczycielem w Kunigiszkach, potem w Bobtach. Bobty – to było małe miasteczko nad Niewiażą, odległe od Kowna o 25 km. Zamieszkiwali je Żydzi, Polacy i nieliczni Litwini (policja, urzędnicy gminy i poczty). „Trzeba tu wyjaśnić – pisze Kazimierz Sołłohub – iż na Litwie w 1926 roku było około 80 polskich szkół podstawowych, utrzymywanych przez Towarzystwo „Pochodnia”, ale potem, po zamachu stanu, władzę objęła partia narodowców („tautininkai”) – to właśnie w tym czasie komendanci powiatów decydowali o losach obywateli”. Kością niezgody w tej „sprawie polskiej” było Wilno. Akcja wymierzona przeciwko polskim szkołom na Litwie kowieńskiej przybrała na sile. W ciągu paru lat zostało tych szkół kilkanaście w największych skupiskach ludności polskiej: w Kownie, Poniewieżu, Wiłkomierzu oraz w innych miasteczkach.

Po śmierci ojca, Kazimierz Sołłohub był zmuszony wrócić do rodzinnego domu. Na gospodarstwie pozostała tylko sama matka, dwie siostry Kazimierza uczyły się w gimnazjum w Poniewieżu, natomiast brat służył w wojsku. Kazimierz, niezwykle aktywny społecznie, jął się różnych inicjatyw. Założył polskie kółko rolnicze. „Kupiliśmy – pisze – wspólnie maszyny rolnicze, sprowadziliśmy wagonowe partie nawozów sztucznych”.

Należał do Związku Polaków na Litwie (którego prezesem był naonczas Władysław Komar).

Wrzesień 1939 wniósł na Litwę burzliwe zmiany. Wojna Niemiec hitlerowskich z Polską. Potem okupacja Litwy przez Związek Sowiecki i parcelacja gospodarstw. Potem okupacja Litwy przez wojska niemieckie. „W ciągu tygodnia – pisze Kazimierz Sołłohub – Niemcy zajęli całą Litwę. Z początku – nie wtrącali się do gospodarki. Pozwolili pod swoją opieką rządzić Litwinom, a ci pilnowali, aby rolnicy normalnie gospodarowali i dostarczali swoje plony do „Lietukisa” (tak nazywała się hurtownia, która skupywała płody rolne)”.

Po upływie roku, w maju 1942, gospodarstwa Polaków zajęli tak zwani „powrotni osiedleńcy”, natomiast prawowici właściciele zostali skazani na wywózkę, na roboty do Niemiec.

Sołłohubowie mieli szczęście. W sztabie osiedleńczym pracowała Polka, Narkiewiczówna; uprzedziła ich o wywózce. Ukryli się u znajomego Litwina, Ważgowskiego (Vaiżgauskasa). Założyli u niego bazę postojową. Zgromadzili zapasy żywności, odzież. Wprowadzili tam także jednego konia z bryczką oraz jedną krowę. Droższy sprzęt rolniczy ukryli u sąsiadów. „W dniu przyjazdu rodziny osiedleńca ja jako ostatni opuściłem dom. Zostawiliśmy na gospodarstwie osiem koni, kilkanaście krów, a nawet spore zapasy zboża, licząc na to, że nowy osiedleniec nie będzie nas ścigał” – snuje dalej swoje wspominki Kazimierz Sołłohub. Potem, w obawie, że jednak ktoś u Ważgowskiego może ich wytropić (a mieli ku temu poważne powody), Sołłohubowie z całym dobytkiem przenieśli się do Daniliszek, majątku rodziny Jankowskich. Tym razem (rzekłbyś – dla odmiany) właścicielką majątku była Rosjanka, wdowa. Rosjanka, ale Niemców się nie obawiała, chronił ją szczególny „glejt” – jej syn, inżynier pełnił jakąś ważną funkcję w ośrodku nuklearnym w Austrii.

Sołłohubowie zamieszkali w pięknym osiemnastowiecznym modrzewiowym dworze. Do dyspozycji Rosjanka oddała im ogromny pokój, z oknami wychodzącymi na ogród. Biały stylowy kaflowy piec trzymetrowej wysokości okazał się wspaniałą spiżarnią, w jego przewodach ukryli zapasy żywności.

26 sierpnia 1944 roku ostatnie oddziały wojsk niemieckich opuściły Daniliszki, wycofując się na południe, do Kiejdan. O świcie następnego dnia pojawił się w Daniliszkach patrol wojsk sowieckich.

Kazimierz Sołłohub poczynił pewne przygotowania do ochrony przed obstrzałem. W dolinie Niewiaży, osłoniętej gęstymi krzewami i drzewami, wykopał specjalny okop. Około południa Niemcy zaczęli ostrzeliwać z armat Daniliszki i dolinę Niewiaży, zajętą przez Rosjan. Na tym to „polu chwały” poległy koń i krowa Kazimierza Sołłohuba. „Kobiety były ukryte w murowanej piwnicy pod domem, a mężczyźni, dzierżawcy dworu, Domaszewiczowie i ja zajęci byliśmy opieką nad inwentarzem żywym. Ja miałem konia i krowę, a oni parę koni. Wyprowadziliśmy je i ukryliśmy w gęstych krzakach w dolinie Niewiaży. To, tak na dobrą sprawę, na nic się zdało. Mój koń i krowa zginęły od odłamków armatnich, tylko konie Domaszewiczów ocalały. Z chwilą gdy Niemcy zaczęli ostrzeliwać dolinę Niewiaży, Domaszewiczowie i ja siedzieliśmy w parowie. Co pewien czas pociski armatnie rozrywały się w bliskiej od nas odległości i powodowały osypywanie się liści na nasze głowy. Wreszcie nerwy mnie poniosły i postanowiłem dostać się do piwnicy. Przebiegłem kilkadziesiąt metrów, ale nadleciał pocisk i rozerwał się, zagradzając mi drogę. Zdecydowałem się wrócić do parowu, ale nadleciał następny. Padłem na ziemię, pocisk rozerwał się, raniąc mnie w nogę. Dobiegłem do parowu, w którym nadal siedzieli Domaszewiczowie. Tak razem siedzieliśmy w parowie, niepewni swego losu. Krew ściekała mi z prawej nogi, a i lewa nie była lepsza, bo i drugi odłamek trafił w but, co przyhamowało jego uderzenie, ale skórę na nodze miałem straszliwie zdartą. Kiedy ucichła strzelanina, pokuśtykałem do piwnicy, gdzie zabandażowano mi prowizorycznie ranę”.

Jednak rodzina doszła do wniosku, że bez fachowej lekarskiej pomocy może skończyć się źle. Gdzie mieli tej pomocy szukać? Naturalnie u tego okupanta, który aktualnie do Sołłohubów nie strzelał, czyli w rosyjskim szpitalu polowym. Wiozła go tam siostra Ela. Jechali przez bezdroża, dokładniej przez drogi wytyczone przez czołgi. (Rosjanie unikali normalnych dróg, bo były pod obstrzałem niemieckiej artylerii).

Szpital polowy mieścił się w małym domku na skraju lasu. Ranni oczekiwali w namiocie. Operacji dokonywano jednocześnie na kilku stołach. Jęki i wrzaski operowanych bez znieczulenia żołnierzy wypełniały całą przestrzeń. Rozcięto Kazimierzowi nogę i wybrano odłamki. Okazało się potem, że jeden z tych odłamków, wielkości grochu, pozostał, i to ocaliło Kazimierzowi życie. Parę miesięcy potem była mobilizacja do wojska. Niewielu z tej „akcji” wróciło całych i zdrowych. „Mój sąsiad, Litwin – wspomina Kazimierz Sołłohub – wrócił bez nogi, a także wielu innych. Po parutygodniowym przeszkoleniu wszystkich poborowych skierowano do zdobywania oblężonej Rygi, której broniły pola minowe”.

Ten niemiecki odłamek w nodze odtąd będzie nazywał „odłamkiem błogosławionym”. „Cały rok chodziłem o kuli i wcale mi nie zależało, by szybciej wyzdrowieć i zdobywać niemieckie fortece” – napisze.

Zniszczone gniazdo

Rosjanie ponownie zajęli całą Litwę. Sołłohubowie i Domaszewiczowie zdecydowali się na powrót do domu. „Domaszewiczowie zaprzęgli swoje konie i odwieźli nas do Kurguł. Dom zastaliśmy pusty. Puste też były stajnia i obora. Końmi odjechał tak zwany „powrotny osiedleniec”, zabierając z sobą swój i nasz dobytek. Natomiast wszystkie krowy oraz byka Rosjanie zarżnęli i zjedli. Zostały tylko skóry.”

Próbowali jakoś zorganizować swoją gospodarkę, ale mimo wysiłków, niewiele osiągnęli. Nie mieli innego wyjścia. Postanowili z całą rodziną wyjechać do Polski. W Poniewieżu powołano tzw. „komisję ewakuacyjną”. (Właśnie – nie „repatriacyjną”, ale „ewakuacyjną”). Przewodniczącym tej komisji był dobry znajomy Sołłohubów, Antoni Urniaż. Kazimierza Sołłohuba, „po znajomości”, zaproszono do pełnienia funkcji zastępcy Antoniego Urniaża.

W kwietniu 1946 transport Polaków z Poniewieża odjechał do Polski. Kazimierz Sołłohub był kierownikiem tego transportu. 21 kwietnia 1946 przybyli do Olsztyna, skąd zostali skierowani do Dobrego Miasta.

Zgrupowanie AK – pod dachem u Litwina...

„Moja działalność w AK – wspomina Kazimierz Sołłohub – rozpoczęła się w maju 1942, kiedy mieszkałem z matką u znajomego Litwina Ważgowskiego, w domu usytuowanym na skraju ogromnego lasu ciągnącego się na przestrzeni paru kilometrów, między wsiami Użpurwie i Ożajcie. Warunki do działalności konspiracyjnej były idealne”.

Większość spotkań z członkami formującej się AK odbywało się w domach werbowanych ochotników. Wyprawy przez bezdroża odbywali pieszo. Na dalsze wypady używali rowerów. Głównym łącznikiem z Wilnem był Julek Iwaszkiewicz, syn aptekarza z Krakinowa. Łączność z Poniewieżem ułatwiał Leopold Mackiewicz.

„Według instrukcji, jakie otrzymałem, miałem zorganizować obronę cywilną a nie ruch zbrojny, bo Litwini sprzyjali Niemcom i stanowili przeważającą większość okolicznych mieszkańców. Moim bezpośrednim łącznikiem był Norbert Lutkiewicz, zamieszkały w Poniewieżu. W konspiracji stosowaliśmy system trójkowy, wyjątkowo piątkowy. Ja wyznaczałem każdego, kto prowadził zespół i on składał mi meldunek. Pseudonimy były ustalone, ale rzadko używane, bo doskonale wszyscy znaliśmy się. Pseudonimów używaliśmy w meldunkach na piśmie”.

Do AK należało: trzech Gasztowtów, dwóch Stopierzyńskich, dwóch Urniażów, dwóch Dychowiczów, dwóch Butrymów, dwóch Downarewiczów, dwóch Sołłohubów, dwóch Jodkiewiczów. A oprócz nich: Leparski, Bogdanowicz, Ejdrygiewicz, Lipniewicz, Sobiestijański, Laudański, Koryzno, Domaszewicz i in.

Szczególnych niepowodzeń, dramatów los im łaskawie zaoszczędził. Aczkolwiek przygód różnorakiej natury mieli w nadmiarze. Pewnego razu został aresztowany łącznik z Poniewieżem, Leopold Mackiewicz. Mackiewicz, uważny czytelnik sienkiewiczowskiej Trylogii, wzorem Pana Zagłoby, uciekł od konwojującego go policjanta. Udało mu się dotrzeć do domu Litwina Ważgowskiego, w którym przebywał Kazimierz Sołłohub. Ten, niczym wierny wachmistrz Soroka nad Kmicicem, troskliwie opiekował się nad Mackiewiczem, opatrując mu ranę na czole, i kiedy łącznik z Poniewieżem już całkiem wydobrzał, Sołłohub zaopatrzył go w broń, odpowiednie buty i ubranie i wysłał na Wileńszczyznę do oddziału AK.

W łączności z Poniewieżem Mackiewicza zastąpili Zygmunt i Kazimierz Zbigniew Ławrynowiczowie. Wielokrotnie pojawiali się w domu Ważgowskiego, chwilowej siedzibie Kazimierza Sołłohuba.

To „laudańskie zgrupowanie” broni miało niewiele: sześć karabinów, pięć pistoletów oraz broń „nietypową”: jeden nagan z czasów pierwszej wojny światowej i jeden mauzer.

„Według naszych ustaleń – pisze Kazimierz Sołłohub – mieliśmy wystąpić zbrojnie jedynie wtedy, gdyby ludność polska doznała krwawych represji. W przypadku zagrożenia naszych członków AK mieliśmy ich wysyłać do partyzantki AK na Wileńszczyźnie. Tak właśnie zrobiono z Julkiem Iwaszkiewiczem i Leopoldem Mackiewiczem. Jeden raz jako łącznik z Wilnem był Andrzej Miłosz, brat sławnego laureata Nagrody Nobla, Czesława Miłosza. Przenocował u mnie i poszedł z powrotem do Wilna”.

Ciepło w swoim pamiętniku pisze Kazimierz Sołłohub o spotkaniu ze słynnym AK-owcem na Kowieńszczyźnie, Adamem Dowgirdem, po wojnie – znanym chirurgiem w Białymstoku. Adam Dowgird, będąc już naonczas w szlachetnej służbie cywilnej, niejednemu rodakowi z Litwy udzielił fachowej, jak też serdecznej ludzkiej pomocy.

W Dobrym Mieście – „sami swoi”...

Po przyjeździe do Dobrego Miasta, Kazimierz Sołłohub, wraz z matką i rodziną brata Michała, zamieszkali przy ulicy Warszawskiej 4. Cały dom stał pusty i jakby czekał na „tych z Laudy”. Niestety, wysiudał ich stamtąd szybko burmistrz miasta, były kapitan WP, bo dom ten upatrzył na hotel. Przenieśli się na ulicę Gdańską 30. Kazimierz Sołłohub palił się do jakiejkolwiek bądź roboty, bez której czułby się jak ryba bez wody. I, jak to on, pragnął bardzo szczerze, żeby to była działalność z pożytkiem dla innych.

W Dobrym Mieście najbardziej palącą sprawą była aprowizacja miasteczka. Działała spółdzielnia rolniczo-handlowa, zajmująca się głównie rolnictwem, zaopatrzeniem w nasiona zbóż i w podstawowe narzędzia pracy dla rolników – kosy, widły, siekiery... Nie było koni, brakło paliwa, nie było traktorów. Na polach stały sterty ubiegłorocznych zbóż, w których rozmnożyło się tysiące myszy. Wpadł na pomysł zorganizowania spółdzielni spożywców, proponując jej nazwę – „Warmia”. „Nawiązywało to – pisze – do tego regionu, katolickiej Warmii, która w ubiegłych stuleciach stanowiła biskupstwo warmińskie, będące składową częścią dawnej Rzeczypospolitej Polskiej”.

Do udziału w spółdzielni zgłosiło się parę dziesiątków osób. 1 sierpnia 1946 roku odbyło się walne zgromadzenie organizacyjne, na którym wybrano zarząd. Prezesem został Kazimierz Sołłohub, skarbnikiem Jan Montwiłł, przewodniczącym rady spółdzielczej – Bronisław Uszpolewicz. Słowem – „sami swoi”, z Litwy. Pierwsze sklepy założyli na parterze, w budynku przy ulicy Warszawskiej 11. Aby sprawy powierzonej mu placówki mieć stale na oku, przeniósł się razem z rodziną brata do mieszkania w tym samym budynku.

Wyż demograficzny miasta rósł w niebywałą potęgę – niewspółmiernie jednak do potrzeb mieszkańców, piętrzyły się coraz większe trudności aprowizacyjne. Główny ciężar zaopatrzenia miasta spoczywał na spółdzielni „Warmia”. Nie zniechęcało to Kazimierza Sołłohuba do pracy. Pisze o tym bardzo szczegółowo, w pewnych momentach z dużym poczuciem humoru.

„Towary przywożono z Olsztyna albo z Lidzbarka wynajętą furmanką konną. Były to podstawowe artykuły żywnościowe: mąka, kawa, smalec, sól, cukier. Działała także UNRRA, jej dostawy były bardziej urozmaicone: konserwy mięsne i rybne, słonina, ser, masło. Wszystko w puszkach, mleko skondensowane, mleko w proszku, cukierki, czekolada. Artykuły te wydawano na kartki, raz w miesiącu, słodycze tylko dla dzieci. Na święta wydawano dwudziestokilogramowe paczki żywnościowe. Zawierały: mięso, zupę, owoce w konserwach, nawet spirytus w kostkach do podgrzewania potraw. Parę razy do roku, z darów UNRR–y wydawano na kartki odzież i materiały na ubranie. Przypominam sobie, iż magazynierzy w hurtowni, ułatwiając sobie pracę, wydawali całe zwoje materiałów włókienniczych o jednym wzorze. „Warmia” otrzymała raz trzy duże zwoje „barbary” w czarno-białą kratkę i wszystkie panie w Dobrym Mieście poszyły sobie jednakowe suknie. W Lubominie były suknie w granatowo-białą pepitkę. Z daleka można było poznać, skąd jaka dama pochodzi”.

Spółdzielnia „Warmia” w ciągu paru lat swego istnienia założyła dwa sklepy spożywcze i jeden monopolowy, jeden z artykułami włókienniczymi i przemysłowymi, piekarnię i wytwórnię wód gazowanych. Osiągnęła naonczas zysk w wysokości 1. 800 tys. złotych.

W roku bieżącym przypada 60-lecie spółdzielni „Warmia”. Czy Dobre Miasto zamierza w jakiś sposób ten jubileusz uczcić? (Może przy tej ew. okazji ktoś zechce przywołać z pamięci jej pierwszego prezesa, Kazimierza Sołłohuba?) Tylko... jak ten jubileusz „Warmii” upamiętnić?

„Samopomoc Chłopska” bez pomocy Sołłohuba

31 grudnia 1948 roku spółdzielnię spożywców „Warmia” połączono ze spółdzielnią „Samopomoc Chłopska”. „Warmia” wniosła w posagu swoje placówki i niebagatelną na owe czasy nadwyżkę finansową. Prezes „Warmii”, Kazimierz Sołłohub wszedł do zarządu spółdzielni jako zastępca prezesa do spraw handlowych.

W spółdzielni „Samopomoc Chłopska” Kazimierz Sołłohub pracował blisko dwa lata. Potem prowadził sklep odzieżowy przy Łużyckiej 2, który kilka lat później został wchłonięty przez „Samopomoc Chłopską”. „Ponieważ nie odpowiadały mi stosunki panujące w „Samopomocy Chłopskiej”, postanowiłem zmienić pracę” – pisze lakonicznie Kazimierz Sołłohub, zamykając jeszcze jeden rozdział w życiu zawodowym.

W 1953 roku podjął pracę, w charakterze księgowego, w Zarządzie Budynków Mieszkalnych. Widocznie zbyt dobrym był księgowym, skoro trzy lata później (akurat w dniu swoich urodzin, 1 marca 1956) został dyrektorem tego przedsiębiorstwa.

W 1969 roku Kazimierz Sołłohub w Dobrym Mieście powołał oddział Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego „Pojezierze”. Funkcje prezesa tej placówki pełnił do 1997 roku. Zmarł w Dobrym Mieście 14 czerwca 1999.

W swym pamiętniku, spisanym pięć lat przed odejściem w zaświaty, nigdzie, nawet półsłówkiem, nie uskarża się na swój los. Twardy Laudańczyk, rzucony na burzliwe fale życia był znakomitym pływakiem.

Alwida A. Bajor

Wstecz