Obrazki z przeszłości

Człowiek o wielkim sercu i otwartym umyśle

To się działo nie tak dawno… przed trzydziestu, może czterdziestu laty. Przeglądam stare fotografie. Powoli w pamięci ożywają sceny z przeszłości i wydaje się, że czas się zatrzymał.

Z panem Piotrem Siergijewiczem, znanym wileńskim artystą malarzem i jego żoną panią Stanisławą łączyła nas początkowo tylko znajomość, która później stopniowo przerodziła się w przyjaźń. Bywaliśmy u siebie nawzajem w gościnie, pan Piotr mnie i mężowi namalował portrety, a przy okazji różnych uroczystości darował swoje obrazy. Mieszkanie państwa Siergijewiczów na Antokolu, w domu, którego dotychczas strzegą dwa sfinksy, było bardzo ciekawe, szczególnie dla gościa, który po raz pierwszy przekroczył jego progi.

Z dużego przedpokoju wysokie drzwi prowadziły prosto do pracowni Mistrza. Tam, za gobelinową kotarą, kryły się ustawione na półkach prace pana Piotra – obrazy. Tam też stały półki z książkami, sztalugi, leżały palety z farbami. Obok znajdował się duży salon. Meble tu były staroświeckie, przy oknie stała duża dracena… w święta bożonarodzeniowe służąca za choinkę. Dużo w tym domu było rzeźb, w salonie stał ogromny szafkowy zegar, etażerka na bibeloty, małe stoliczki i fotele. Ściany dosłownie obwieszone obrazami, wśród których było dużo portretów – oto autoportret Mistrza, na innym malarz z żoną, na kolejnym pani Stasia osobno. Każdy portret był ilustracją jakiegoś okresu z życia tego interesującego małżeństwa. Dużo też było kwiatów. Mnie osobiście najbardziej podobał się wówczas obraz przedstawiający floksy. Skrycie marzyłam, by mieć go na własność. Żywe kwiaty i liczne rośliny doniczkowe zdobiły przytulny salon i okna, przez które spoglądało się wprost na ulicę Antokolską.

Towarzystwo bliskich znajomych i przyjaciół zbierało się tu kilka razy do roku – czy to z okazji świąt, czy też imienin gospodarzy. W maju gościnne podwoje tego domu witały przyjaciół z okazji imienin gospodyni – Stanisławy, a w czerwcu zbieraliśmy się tam na Piotra i Pawła, by złożyć życzenia gospodarzowi. Pani Stasia lubiła podejmować gości. Wyczarowywała na taką okazję tort własnego wypieku, nakrywała pięknymi kolorowymi serwetkami nieduży staroświecki stolik, dookoła którego na miękkich fotelach rozsiadali się wygodnie goście. Kwiatów zawsze było co niemiara!

Pewnego razu, gdy z mężem odwiedziliśmy naszych przyjaciół z okolicznościową wizytą, zastaliśmy w ich domu dwóch nieznajomych starszych panów. Wyglądali bardzo solidnie – ubrani w ciemne garnitury, białe koszule i „przy krawatach”. Do dziś pamiętam, że na ich widok pomyślałam sobie: „Jacy sympatyczni panowie, dlaczego ich dotąd nigdzie nie spotkałam?”. Gdy zostaliśmy im przez gospodarzy przedstawieni, od razu nawiązała się między nami nić sympatii – byli bezpośredni, pogodni, inteligentni. Wieczór upłynął nam w miłej atmosferze. Któż to był? Ano przyjaciele pana Piotra – ksiądz Sylwester Małachowski oraz… ksiądz Józef Obrembski.

To spotkanie dało początek naszej wieloletniej znajomości z księdzem prałatem. Później ksiądz Józef gościł w naszym domu, zapraszał też do siebie, więc niejednokrotnie gościliśmy w jego mejszagolskim „pałacyku”.

W 1973 roku moi rodzice – Jan i Franciszka Tumaszowie – obchodzili złote gody. Ślub w 1923 roku zawarli w przepięknym kościółku w Korwiu, nieopodal Mejszagoły. Postanowiliśmy wówczas tę doniosłą uroczystość odświętować w tym samym miejscu. Sprawy związane z przygotowaniem ceremonii zaprowadziły mnie wówczas do ks. proboszcza, którym wówczas był Longin Iwańczik – przystojny starszy człowiek o szlachetnych rysach twarzy.

Uroczystość wypadła pięknie. „Pannę młodą” do kościoła prowadzili wnukowie, a „pana młodego” – wnuczki. Jubilaci do kościoła weszli po czerwonym dywanie, klęcznik był ozdobiony kwiatami, a w kościele płonęły wszystkie światła. Uroczystą Mszę św. koncelebrował ks. Sylwester Małachowski. Po pięknej okolicznościowej homilii wspólnie z ks. proboszczem pobłogosławił on Jubilatów, wręczając im specjalne laski do „podpory starości”. Czcigodni kapłani wzięli udział w uczcie weselnej. Tak oto powiększył się krąg naszych znajomych osób duchownych.

„Odsłona druga”. Mieliśmy rodzinę w ówczesnym Leningradzie, ale przez pierwsze dziesięciolecia władzy sowieckiej nie utrzymywaliśmy ze sobą praktycznie żadnych kontaktów. Nawiązaliśmy je dopiero po wojnie, w 1946, gdy władza sowiecka nastała również na Litwie i nie było już dzielącej nas przez tyle lat granicy. Wówczas leningradzka rodzina odwiedziła nas, potem my pojechaliśmy z rewizytą i odtąd już regularnie do siebie pisywaliśmy.

I oto w 1975 roku moja kuzynka Regina pisze, że przyjeżdża w bardzo ważnej dla niej sprawie i prosi nas o pomoc. O co chodzi dowiedzieliśmy się dopiero, gdy już przyjechała do Wilna, ale nie sama, tylko z przyszłym mężem – Anatolem. Okazało się, że chcą potajemnie wziąć ślub, bo święcie wierzą, że tylko kościelny będzie gwarancją ich małżeńskiego szczęścia.

Renia była ochrzczona, ale Anatol – nie. Potrzebne więc było przygotowanie nie tylko do sakramentu małżeństwa, ale i do sakramentu chrztu, spowiedzi, komunii świętej. Zwróciłam się z tą sprawą do jednego z księży. Długo się namyślał, wreszcie dał odmowną odpowiedź. Uznał, że jest za mało czasu na przeprowadzenie gruntownej katechezy tej pary.

Na szczęście ksiądz prałat nie był aż tak rygorystyczny! Uznał, że skoro ludzie przyjechali aż tak z daleka i tak bardzo pragną Bożego błogosławieństwa, nie można im odmawiać. I tak oto Renia z Anatolem przez dwa tygodnie codziennie jeździli z Wilna do Mejszagoły na lekcje religii i przygotowywali się do tak ważnej w ich życiu uroczystości.

Mejszagoła. Wrześniowa słoneczna niedziela. Suma jak zwykle… chociaż dla niektórych niezwykła! Wierni, którzy tego dnia wypełnili kościół aż po brzegi, byli świadkami niecodziennego misterium. Oto ksiądz Józef w szatach liturgicznych idzie ku drzwiom wejściowym kościoła, by przywitać dość nietypową parę nowożeńców. Anatol nie zna polskiego, więc żegna się po rosyjsku: „Wo imia Otca i Syna i Ducha Swiatogo…”. A potem przez kościół płynie jego wymawiane również w ojczystym języku: „Otczie nasz, kotoryj jesi na niebiesach…”. Nas – stojących tuż za młodą parą – ogarnia ogromne wzruszenie, a jednocześnie niepokój: „Boże, spraw, by wszystko poszło jak najlepiej”. Oboje z mężem Romualdem jesteśmy chrzestnymi rodzicami Anatola, państwo Siergijewiczowie – świadkami ślubu.

I oto stoimy przed ołtarzem. Najpierw odbywa się chrzest Anatola, potem uroczysta suma, podczas której ksiądz Józef wygłasza piękne kazanie o Winnicy Pańskiej nawiązujące do Ewangelii. Wreszcie pan młody przyjmuje Pierwszą Komunię Świętą, po czym ksiądz Józef Obrembski udziela im uroczyście sakramentu małżeństwa.

Po uroczystości w kościele czekała nas niespodzianka. Ksiądz Józef zaprosił świeżo zaślubionych małżonków i ich orszak do „pałacyku”… gdzie czekał już nakryty stół. Coś wspaniałego i niepowtarzalnego. Tyle serca okazał ksiądz tej parze, tyle jej czasu poświęcił, a w dodatku jeszcze zgotował prawdziwe przyjęcie. Byliśmy wszyscy zaskoczeni, a zarazem zachwyceni tą piękną postawą księdza prałata.

Gdy wróciliśmy do Wilna, małżonkowie zrobili sobie pamiątkowe zdjęcie. Jednakże o tym, co się wydarzyło w Mejszagole, przez długie lata nie wiedzieli nawet ich najbliżsi krewni w Leningradzie (takie były czasy). My również dotrzymaliśmy tajemnicy. Dopiero teraz można głośno mówić o tej stosunkowo niedawnej, a jakże wydawałoby się odległej przeszłości, wyciągać z kopert ilustrujące owe wydarzenia pożółkłe już fotografie, a nawet o tym wszystkim napisać. Byliśmy wszak żywymi świadkami owych wydarzeń, wykazaliśmy się odwagą, daliśmy dowód przywiązania do wiary katolickiej i dzięki Bogu, że nie przypłaciliśmy tego… ot, chociażby wyrzuceniem z pracy. A byłaby to jeszcze nie najwyższa cena. Anatol wszak był naukowcem – doktorem nauk biologicznych, Regina – prawniczką, później przewodnikiem wycieczek po Leningradzie. Oboje wykształceni, już nie najmłodsi, dojrzali, dysponujący pewnym życiowym bagażem połączyli swoje losy w kościele mejszagolskim. Wiem, że ich wspólne życie ułożyło się bardzo dobrze. Do dziś mieszkają w Petersburgu i, jak piszą w listach, na zawsze zachowają wdzięczność za to, co dla nich wówczas zrobiliśmy.

A może nie byłoby tej pięknej ceremonii ślubnej i wszystkiego, co jej towarzyszyło, gdyby ksiądz prałat Józef Obrembski nie okazał wówczas wobec nas wszystkich tak wielkiego serca i otwartego umysłu, gdyby był innym człowiekiem. Zawsze dziękowaliśmy i dziękujemy za to, że Pan Bóg dał Mu długie życie, obdarzył dobrym zdrowiem, pozwolił zbierać owoce pracy na niwie duszpasterskiej. Zawsze i do dziś dnia też można się od Niego uczyć mądrości życiowej, umiejętności współżycia z bliźnimi, wyrozumiałości, życzliwości ludzkiej. Myślę, że każdy, kto miał okazję być w pobliżu tego wspaniałego Człowieka, zaczerpnął coś dla siebie z jego skarbnicy duchowej.

Do wspomnień o pierwszym i późniejszych spotkaniach z ks. prałatem, z ludźmi, z którymi się przyjaźnił, sprowokowała mnie zbliżająca się data – 19 marca 2006 roku. W tym dniu będziemy świętowali 100-lecie urodzin wspaniałego Duszpasterza Ziemi Wileńskiej, w tym dniu setki ust będą powtarzały: Kochamy Cię i dziękujemy za wszystko, co dla nas uczyniłeś, Czcigodny Kapłanie!

Janina Gieczewska

Wstecz