Ludzie są po to, żeby żyć i tańczyć

A jednak odchodzą…

Na początku roku odszedł na zawsze nasz Kolega Aleksander Żyndul. Człowiek o ogromnym sercu. Wrażliwy, uczynny, życzliwy.

Natura obdarzyła go mnóstwem talentów: malował, fotografował, projektował wnętrza i… świetnie gotował. Miał też zdolności aktorskie, przez wiele lat grał w teatrze przy Klubie Medyków, próbował też reżyserki… Po ukończeniu Akademii Sztuk Pięknych w Tallinie wykładał plastykę w Uniwersytecie Pedagogicznym, był kierownikiem Domu Kultury w Niemenczynie, projektował meble. Odkąd Go pamiętamy, udzielał się społecznie. Przy Stowarzyszeniu Społeczno-Kulturalnym (później Związek Polaków na Litwie) założył artystyczne koło „4 Muz”, które inicjowało pierwsze w środowisku polskim wieczorki kulturalne w kawiarni „Spektrum”, organizował plenery malarskie, nie opuszczał żadnej polskiej imprezy. Był osobą powszechnie znaną w polskim środowisku – pogodny, aktywny, wydawałoby się niezniszczalny… Odszedł nagle, w wieku 46 lat. Był wielkim patriotą Ziemi Wileńskiej. Niech Ci, Olku, ta ziemia będzie lekką.

Przyjaciele z Teatru Medyków (obecnie Polskiego Studium Teatralnego)

To był pierwszy list, który dotarł do naszej redakcji po śmierci Olka Żyndula. Potem coraz częściej zaczęli kołatać do nas ludzie – jego koledzy, znajomi, przyjaciele, którzy są przekonani, że należy mu się coś więcej niż skromny nekrolog czy epitafium na nagrobku. Był zbyt wartościową, barwną i ciekawą postacią, by jego odejście skwitować milczeniem czy kilkoma skromnymi zdaniami. Podzielamy tę opinię. Jesteśmy mu winni przynajmniej kilka kart wspomnień, jak zresztą wszyscy, którzy nie potrafili mu pomóc…

Odsłona pierwsza.

Zjawisko, oryginał. Ktoś!

Kiedy Don Kiszot wędrował przez świat…

Akacja jabłoń czarne wąsy w winie

Wciąż świszczał za nim okrutny bat…*

Klasa ósma. Banda egocentrycznych nastolatków. Podział na grupy (sprawa naturalna dla młokosów w tym wieku). Są liderzy (niekoniecznie w najlepszym gatunku). I raptem… Zjawisko, oryginał. Ktoś!? Duża głowa przybrana złotymi kędziorkami (kupidynek?), okulary (inteligencik?) i duże dłonie (chłop?). NOWY. Cisza. Badanie gruntu. Kto taki? Skąd? Pali? – nie, pije? – nie. Słucha Niemena. Niemen. Kto to jest? Był w Powiewiórce… Co to jest? Nie pasuje do nas. Jest INNY. Lekceważąco kręcimy głowami. Pogardliwe uśmiechy. Musimy go przerobić! Nie daje się. Nie ustępuje. Jest sam przeciwko wszystkim. Wychowawczyni ma kłopot: Olek nie nosi mundurka. Olek ma długie włosy. Olek się ciągle stawia. Nie chce się uczyć wszystkiego, do czego nas zmuszają. Olek nie chce żyć tak jak wszyscy.

Byliśmy ponoć nie najgorszą klasą. Ale tolerować innego nie chcieliśmy. Minęły długie miesiące, zanim zrozumieliśmy (chociaż niezbyt wierzę, że wtedy zrozumieliśmy do końca), że Olek jest osobowością. Wypiekał wspaniałe torty. Wpadł na pomysł wagarów primaaprilisowych, ale nietuzinkowych. Wagary w latach siedemdziesiątych w Szkole Średniej Nr 11 (obecnie gimnazjum im. Adama Mickiewicza) były wielką rzadkością. Zaryzykowaliśmy. W dodatku nie urwaliśmy się po prostu z lekcji, ale wymieniliśmy się klasami ze Szkołą Średnią Nr 29 (obecnie im. Szymona Konarskiego). Wszystko przebiegało w najpoważniejszym stylu. Zaskoczyliśmy dyrekcję i nauczycieli (potem inne promocje nieraz powtarzały ten żart, ale nigdy już nie wywołał on takiego wrażenia).

Olek próbował zorganizować teatr. Oczywiście nie tradycyjny, a jakiś inny. Nikt nie wiedział czy tak można. Miała być poezja, a nie banalne skecze. Nie rozumieliśmy. Chcieliśmy, żeby było śmiesznie. W dodatku stałe konflikty ze środowiskiem szkolnym. Nie dawał się „upupić”, nie można mu też było „przyprawić gęby”. Nawet nie próbował udawać, że wszystko gra. A za to odbierał razy. Bolące, gorzkie, niesprawiedliwe. Wszystko wylewał na płótno. To już nam imponowało. Dziewczyny chciały mieć portrety, ale takie słodko lukrowane. Nie było. Były natomiast takie, za które obrażałyśmy się. Najlepsza była studniówka. Przedstawienie (w roli głównej oczywiście hippisi, a jakżeby inaczej). Realizacja uczniowska. Nie daliśmy Olkowi dojść do głosu. Łaskawie zezwoliliśmy na wykonanie scenografii. Przerosła nas. Plansza na całą kurtynę przedstawiała chaos urbanistyczny. Byliśmy zaskoczeni i… dumni (z siebie). Cenzurę pedagogiczną zaprosiliśmy do auli dzień przed premierą. Wychowawczyni i dyrekcja powiedzieli wprost, że jeżeli na studniówkę przyjdą goście z Komitetu (KC), nauczyciele zostaną bez pracy. Olek wpada na pomysł: nad całym tym zamieszaniem będzie czuwał biały gołąbek pokoju. Nie było innego wyjścia. Cenzorzy musieli się poddać. Gołąbek zaistniał, ale tak wysoko i taki malutki, że z pierwszego rzędu był ledwo widoczny.

INNY. Całe życie inny. Chłopak w dżinsach o rozczochranej kędzierzawej czuprynie i dużych dłoniach.Danuta Akińczo-Korkus

Odsłona druga.

Był wolny

Podamy sobie ręce, gdy pora będzie wyjść

Sam pójdziesz w swoją stronę, nie samotny

Zostało ci na bilet, na dworzec wracać czas

Pamiętaj w poczekalni: byłeś wolny…**

Zaprzyjaźniliśmy się z Olkiem w 1982 roku. Byłem maturzystą, on – choć już kilka lat po maturze – ciągle był mocno związany z rodzimą „jedenastką”. Bywał tu częstym gościem. Mieliśmy wspólne zainteresowania współczesną muzyką polską. W Polsce był wówczas stan wojenny, granica „na zamku”, a Olek swoimi kanałami sprowadzał płyty polskich wykonawców. Dzięki temu prawie cała „jedenastka” śpiewała razem z Budką Suflera „Nie płacz Ewka…” czy „Wstawaj, wstawaj, czas się podnieść, wstawaj, wstawaj, jesteś wolny…” z grupą Kombi.

Później losy rzuciły mnie do Tallinna gdzie odbywałem służbę w wojsku sowieckim. I tam znów spotkałem Olka. Studiował w Akademii Sztuk Pięknych. Jego pokój w akademiku zawsze stał dla przyjaciół otworem. Pomysłowo urządzony, z wykorzystaniem każdego centymetra kwadratowego, ze sporą biblioteką i jeszcze większą płytoteką. Przychodził do mnie do jednostki, przynosił książki, polskie czasopisma. Przyjaźnił się z pracownikami Pracowni Konserwacji Zabytków (PKZ), którzy w tym czasie odnawiali starówkę w Tallinnie i zaopatrywali Go w nowości wydawnicze. Swoją tęsknotę do Wilna Olek zaspokajał we właściwy sobie sposób. Wyłapywał każdą wycieczkę z Wilna i Wileńszczyzny i z własnej inicjatywy organizował dla rodaków program zwiedzania miasta.

Z zamiarem założenia polskiego klubu w Wilnie nosił się jeszcze studiując w Tallinie, chociaż czasy ku realizacji takich pomysłów były, delikatnie mówiąc, nieprzychylne. Na szczęście niebawem na Litwie uaktywniły się ruchy niepodległościowe i narodowościowe, w tym polski. Po powrocie do Wilna Olek aktywnie włączył się do tworzenia Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie (obecnie Związek Polaków na Litwie). Założył przy nim koło „4 Muz”. Był duszą, motorem i głównym organizatorem działalności tego towarzystwa, nieco szalonego i ekscentrycznego, kojarzącego się z cyganerią, ale przecież porywającego się na fajne pomysły. Koło „4 Muz” było luzackie i mocno niezdyscyplinowane, jego członków trudno było namówić do podjęcia jakiegoś pozaartystycznego wysiłku, a już najmniej do rywalizowania z innymi w jakichkolwiek dyscyplinach sportowych, a jednak Olkowi czasem się to udawało. Zajęliśmy kiedyś nawet pierwsze miejsce na zlocie turystycznym. Zresztą to właśnie Olek stworzył aktualne do dziś logo graficzne zlotów turystycznych Polaków na Litwie – kwiat paproci.

Olek pracował jednocześnie w 3-4 miejscach i przy tym wszystkim miał jeszcze czas na działalność społeczną. Przeżył załamanie po śmierci mamy i wtedy coś w nim się zmieniło. Spotykaliśmy się coraz rzadziej, ale wpadał czasami do mnie do domu lub do pracy. Nosił się z zamiarem realizacji kolejnych projektów...

Jarosław Kamiński

Odsłona trzecia.

Ostatnia…

Poszedł w swoją stronę…

Ludzie są po to, żeby żyć i tańczyć

Ludzie są po to, żeby mogli walczyć

Ludzie są i nie będą nigdy lepsi…***

Gdy zespół Lady Pank po raz pierwszy zaśpiewał tę kultową dla pokolenia lat 80. piosenkę, Olek „zwariował” na jej punkcie. Bo to było o Nim. Kochał życie, uwielbiał taniec, miał swoje wady… Tak, nie był postacią jednowymiarową. Odrzeć Go ze słabostek oznaczałoby skrzywdzić, przedstawić w fałszywym świetle. Postać Olka nie nadaje się na pompatyczny pomnik, był zbyt żywy, barwny i… pełen sprzeczności. Potrafił być zadziwiająco konsekwentny i po sztubacku nieodpowiedzialny. Kochał się w dziewczynach, które go nie kochały. Bardzo to przeżywał i walczył o miłość na swój szalony sposób. W swoim czasie głośno było o tym, jak to Olek doprowadzony do rozpaczy obojętnością wybranki dźgnął się w jej obecności… widelcem.

Potrafił z niezwykłym uporem dążyć do celu, by po jego osiągnięciu stracić zainteresowanie tym, do czego doszedł.

– Rodzice nie chcieli, by się po maturze dalej kształcił – wspomina koleżanka Iwona Aleksandrowicz. – A on parł do tego wykształcenia z determinacją rozpędzonej lokomotywy. Nie zrezygnował nawet po wojsku, które wielu chłopaków do kontynuacji nauki skutecznie zniechęcało. Pamiętam, że pracował w domu towarowym jako ładowacz, by zarobić na studia. Po pracy spotykałam go na starówce, gdzie szkicował, malował… I dostał się na te studia.

Pracował również podczas studiów, jako dozorca. Nigdy zresztą nie bał się pracy fizycznej. Jednocześnie starczało go i na naukę, i na artystyczne szaleństwa. Był omnibusem wszystkich imprez studenckich na swojej uczelni.

Zdobył deficytowy na owe czasy zawód projektanta wnętrz, ale w tym zawodzie praktycznie nie pracował. Najpierw zadziwił otoczenie uporem i konsekwencją w dążeniu do dyplomu, potem jakimś lekceważeniem swojego talentu i wykształcenia. Trochę wykładał, przez jakiś czas kierował domem kultury, trochę się parał small biznesem, na którym często wychodził jak Zabłocki na mydle… Wiadomo – artysta.

A przecież był piekielnie zdolny, tryskał niebanalnymi pomysłami, brakowało mu jednak cierpliwości do ich realizacji. Łapał się za kilka projektów naraz, potem jego zapał gasł, pochłaniały go nowe idee, te niedokończone pozostawiał na ostatnią chwilę. Nieraz zarywał noce, by się wywiązać z podjętych zobowiązań, ale nie czerpał z tego żadnej nauczki. To, co naprawdę dobrze mu wychodziło, to inspiracja otaczających do twórczej aktywności. Określenie „dusza towarzystwa” było dla niego zbyt banalne. Był raczej tryskającym pozytywną energią wulkanem towarzystwa. Przyciągał do siebie jak magnez zarówno ludzi niebanalnych jak i przeciętnych, bo tam, gdzie był Olek, panowała atmosfera karnawału, wiecznego święta. Inni chętnie czerpali z jego pomysłów i korzystali ze zdolności organizacyjnych… Co tam, uwielbiali Go – za bezinteresowność, rozbrajającą szczerość oraz zniewalającą pogodę ducha. Dla wielu był liderem, a przecież bez posłuchu… Dokładnie pamiętam jak to było w kole „4 Muz”. „Olek, wymyśl coś. Nudno jest!” – poszturchiwaliśmy Go co i rusz. Wymyślał, z wypiekami na twarzy przedstawiał swoje wizje i dopominał się o współudział w ich realizowaniu. „Nie mamy czasu, nie chce nam się, przecież sam możesz to zrobić – odpowiadaliśmy nieraz. I Olek robił sam. Był za miękki, by kogoś zbesztać, pogonić do roboty czy się obrazić. Ot, zwalisty duży chłop, a przecież o sercu z wosku. Życiowe porażki i ciosy przyjmował ze zdziwieniem skrzywdzonego dziecka i po dziecięcemu cieszył się z sukcesów.

1989 rok, początek odrodzenia narodowego na Litwie. Olek realizuje swoje marzenie o polskim klubie artystycznym. Powołuje go w kawiarni „Spektrum”, którą prowadzili jego koledzy Jola i Tadeusz Dremowie. Klub działał niezwykle intensywnie. Dwa razy w tygodniu – w środy i czwartki – w „Spektrum” odbywały się wystawy malarskie, wieczorki muzyczne, poetyckie. Gromadzili się tam ludzie spragnieni obcowania w swoim polskim towarzystwie, w luźnej artystycznej atmosferze, przy lampce wina, dźwiękach gitary. To był krótki okres, ale chyba jeden z najszczęśliwszych w życiu Olka. Miał świadomość, że robi coś bardzo fajnego, znowu był kimś. Niestety, klub istniał krótko. Rozpadł się, gdy Dremowie wyjechali do Wielkiej Brytanii. Olek bezskutecznie szukał lokalu, który mógłby zastąpić „Spektrum”.

Był jeszcze wymyślony przez niego teatr „Czarny Kwadrat”. Jego twórca i reżyser w jednej osobie, znów (jak w szkole) nie godził się na repertuar lekki, wesoły i przyjemny. Porwał się na „Księgi Pielgrzymstwa Polskiego” Adama Mickiewicza… I wystawili te „Księgi”, jeździli nawet z nimi na festiwale teatralne do Polski. Członkowie ekipy wspominają te czasy jak wielką przygodę – występy, nowe miejsca, nowe przyjaźnie… Z czasem jednak tryby transformacji gospodarczej i szara codzienność powkręcały „kwadratowiczów”. Ekipa się rozpadła. Olek realizował kolejne pomysły. Na przykład, organizował plenery artystyczne dla malarzy, plastyków, fotografików z Litwy i z Polski. Pamiętam, jak się rozpoczynał pierwszy z nich. Witaliśmy grupę uczestników przybywających z Polski. Olek, po krótkim powitaniu na dworcu, zapakował ich w busa i zamiast do Suderwy, gdzie miało się wszystko odbywać, powiózł… do Powiewiórki. Dopiero tam, podczas poczęstunku zaimprowizowanego wprost na dziedzińcu dawnej zagrody dziadków Olka, goście dowiedzieli się, że Powiewiórka jest miejscem chrztu marszałka Józefa Piłsudskiego. Tego samego jeszcze dnia wylądowali nad niesamowitym czerwonym „Piorunem” – jeziorem, w którym (wg legendy) mały Ziuk będąc siedmioletnim chłopcem omal nie utonął. Goście byli zachwyceni tą niezapowiedzianą historyczno-patriotyczną lekcją poglądową.

Taki był. Człowiek posklejany z paradoksów. Bardzo kochał jedynego syna i był z niego niezwykle dumny, a przecież nie miał dla niego zbyt wiele czasu. Pieniądze zdobywał w trudzie, wydawał lekko. Nie przywiązywał zresztą wagi do rzeczy materialnych – ani własnych, ani cudzych. Na pozór ociężały, był wspaniałym tancerzem. Trudno było o większego niż on pacyfistę, a przecież ciągle obrywał od jakichś nie potrafiących stłumić agresji troglodytów… Za nic. Za sam wygląd dużego silnego mężczyzny z dłońmi jak bochenki. Wystarczyło, że stał na przystanku wieczorową porą lub zapuścił się w ciemne przejście… I łup!.. Widocznie zbierał cięgi profilaktycznie, w obawie, że to on zaatakuje. W Jego otoczeniu wszyscy o tym wiedzieli i nawet niezłośliwie mu w związku z tym dokuczali. Taki był. Nieprzejednany wróg papierosów, a przecież zaczął palić. Po śmierci mamy, gdy to przyrzekł sobie i innym, że przez rok nie weźmie do ust alkoholu. I słowa dotrzymał. Ale tylko przez rok. Miał żelazne zdrowie, o które nigdy nie dbał. To się zemściło. No i, co tu kryć, „czarodziejka gorzałka”… W swoim czasie „tańczyła w nas” wszystkich. Byliśmy młodzi, bez zobowiązań, chcieliśmy się bawić… niekoniecznie przy kawie. I bawiliśmy się, tym bardziej, że był to okres posowieckiej stagnacji, więc pracy nikt poważnie nie traktował, bo i nas tam nie traktowano poważnie. Można się było zarobić na śmierć i tak człowiek nic nie zarobił. Wszystko się zmieniało z dnia na dzień. Z inicjatywy prywatnej zdjęto uzdę! Można było szybko i dobrze zarobić, ale nie było już mowy o życiu towarzyskim czy artystycznych „wygłupach”. Poza tym wydorośleliśmy. Kogoś pochłonął biznes, inni wbili się w garnitury polityków, urzędników, doktorantów. Dziewczyny z „4 Muz”, te które nie rozpierzchły się po świecie, wyrosły na poważne dziennikarki. Praca, kariera, domy, auta, małżonkowie, dzieci, kłopoty, stresy… – obrastaliśmy w to wszystko. Olek pozostał dużym chłopcem. Nadal słuchał Niemena i (jak sam mi wyznał niedługo przed śmiercią) zaczytywał po nocach zachowane jeszcze z lat 80. roczniki „Przekroju”. On nie opuścił tamtych czasów. I nie rozumiał, dlaczego rówieśnicy powyrastali z nich jak ze zbyt ciasnych dżinsów, dlaczego nie chcą żyć tak jak kilkanaście lat temu. Początkowo otaczał się młodszymi, którzy byli nim zachwyceni, jednak wyrastali i oni… Aż nastąpił moment, gdy zabrakło widowni dla jego życiowych performance’ów, kolejne pokolenie młodych już go nie rozumiało. Poczuł się opuszczony, może nawet zdradzony. Wówczas drogę ku zapomnieniu znał już zbyt dobrze. Nie bardzo zresztą potrafił z niej zejść, chociaż nie poddawał się, nieraz podejmował walkę z nałogiem. Bezskutecznie, podobnie jak inni bezskutecznie próbowali mu pomóc. Takie próby były. Ale on sam już sobie pomóc nie potrafił. Odszedł. Jest wolny.

Paru kumpli już tam jest,

mówią, że krzyżyk piecze w usta 

Nauczeni nie bać się,

tylko coś nie pozwala usnąć*** 

Lucyna Dowdo

Cytowane fragmenty to:

*Don Kiszot, Stanisław Grochowiak

**Jesteś wolny…, piosenka grupy Kombi.

*** Mała wojna, piosenka grupy Lady Pank

Wstecz