Rok 2006 „pod znakiem” H. Sienkiewicza

„Komu Pan Bóg dał rozum, zawżdy jest swobodny....”

W 160 rocznicę urodzin Autora „Potopu”

„Stefania znalazła sobie jakiegoś Sienkiewicza w Sandomierskiem, idzie za niego pierwszych dni maja, nie znamy nic” – donosił Joachimowi Lelewelowi jego brat Prot w liście z dnia 16 lutego 1843. Minie jeszcze „trocha tych majów” i 5 maja 1846 przyjdzie na świat w starym dworku w Woli Okrzejskiej ich syn, Henryk Sienkiewicz.

Cieciszowscy – w annałach Księstwa Mazowieckiego od AD 1406

Ten „jakiś Sienkiewicz”, który spłodził przyszłego noblistę, nazywał się Józef. Piękny i do wojaczki skory, acz „w naukach mniej pilny”, no i „trocha” goły, acz mały mająteczek miał – wszystkie te przymioty i wady widać pannie Cieciszowskiej niezwykle przypadły do gustu, skoro oddała mu serce i rękę. Popełniła mezalians! – grzmiało w rodzinie. A ta rodzina to Cieciszowscy, to Lelewelowie...

„Wtem przyniesiono posiłek, a zarazem wszedł ksiądz Cieciszowski, kaznodzieja królewski.

Rozstąpili mu się dygnitarze, bo był to ksiądz wielce uczony, poważany i słowo jego prawie więcej znaczyło u króla niż kanclerskie, a z ambony wypowiadał, bywało, takie rzeczy, których i na sejmie nie bardzo kto śmiał poruszyć” (Henryk Sienkiewicz „Ogniem i mieczem”).

Ksiądz Wojciech Cieciszowski był profesorem filozofii i teologii na Akademii Wileńskiej, prowincjałem jezuitów na Litwie, kaznodzieją króla Jana Kazimierza, później spowiednikiem króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego. Należał do rodziny figurującej w annałach Księstwa Mazowieckiego od Anno Domini 1406.

Z tej to rodziny wywodziła się matka pisarza, Stefania z Cieciszowskich Sienkiewiczowa.

Cieciszowscy pochodzili z Cieciszewa na Mazowszu, później przenieśli się na Podlasie. Rodzina ta miała niejednego duchownego, a były to postacie godne szekspirowskiego pióra. Wzmiankowany wyżej ksiądz Wojciech Cieciszowski, po śmierci króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego, „zapadł na melancholię, połączoną z patologicznym lękiem o przyszłość Polski”. Zmarł w 1675. W czasach późniejszych, już pod carskim zaborem, głośno będzie o jeszcze jednym duchownym z tej rodziny, Kazimierzu Kacprze Cieciszowskim, arcybiskupie mohylowskim, metropolicie Kościoła rzymskokatolickiego w całym Imperium Rosyjskim.

W ostatnich latach swego życia Cieciszowski utracił wzrok, osłabł na siłach. Na parę miesięcy przed śmiercią, po wybuchu powstania listopadowego, przeżył straszliwy cios moralny, został pomówiony o rzekome przystąpienie kiedyś do Targowicy i o to, że jakoby na rozkaz cara ogłosił list pasterski potępiający powstanie. W rzeczywistości „sprawa” miała się tak:

Ociemniały Cieciszowski podpisał akt potępiający powstanie. Akt ten podsunął mu kanonik Skierniewski, który Cieciszowskiemu przeczytał inny akt. (Skierniewski przez długie lata był zaufanym domownikiem biskupa Cieciszowskiego). Była to intryga sługusów carskich.

Po śmierci biskupa Cieciszowskiego, zmarł nagle kanonik Skierniewski, śmiercią prawdopodobnie samobójczą.

Również dramatyczny był los brata biskupa, Adama Cieciszowskiego (to już jest pradziad Henryka Sienkiewicza). Adam Cieciszowski był w czasach stanisławowskich pisarzem wielkim koronnym. Jego wnuk, również Adam, w swych wspomnieniach pisał o nim: „Kiedy za panowania Augusta Stanisława, ostatniego polskiego króla, skarb był w potrzebie zaciągnięcia znacznego długu na opędzenie koniecznych potrzeb i król zażądał od Senatu pożyczki – Dziad mój, naonczas pisarz wielki koronny, czyniąc ofiarę z połowy znakomitej pobieranej przez siebie pensji, słowem podał myśl zmniejszenia zbytkownych pensji osobom Dwór Królewski otaczającym. Potwierdził Senat projekt człowieka kochającego Ojczyznę, ale Dziad mój wkrótce potem na galopujące skończył suchoty, których przyczyną zdaje się była trucizna”.

Piszący te słowa, Adam Cieciszowski (to już – dziad Henryka Sienkiewicza), był członkiem Towarzystwa Patriotycznego. Zmarł w 1827. Owdowiałą po nim żonę z małoletnim synem, również Adamem, i pięcioma córkami zaopiekował się kuzyn, Prot Lelewel (brat Joachima). Jedna z tych pięciu córek była matką przyszłego pisarza.

Z tych pięciu jej sióstr, według domysłów Marii Korniłowiczównej, wnuczki pisarza, jedna musiała bardzo młodo umrzeć, „bo w tradycji rodzinnej dochowały się tylko cztery”. Z których trzy – to ciotki Henryka Sienkiewicza. Konstancja, „tak zwana ciocia Kostunia, z pokaźną brodawką na nosie, siała rutkę”. Halina wstąpiła do Zgromadzenia Panien Kanoniczek i w późniejszych latach została tego zgromadzenia ksienią, „co dawało jej pozycję społeczno-towarzyską arcybiskupa w spódnicy”. Aleksandra wyszła za mąż za swego sąsiada z Burca, stając się matką, „a następnie babką niesłychanie rozrodzonej na Podlasiu familii”. No a Stefania (matka Henryka Sienkiewicza) – jak już się rzekło – „odważnie popełniła mezalians, poślubiając urodziwego Józefa Sienkiewicza”.

Z tych czterech sióstr Cieciszowskich – dwie były szalenie życiowo niezaradne i dwie – wyjątkowo gospodarne. Te dwie fujary to: Kostunia, która rutkę siała i Stefania, która to mezalians popełniła. A te życiowo pozytywne to: Halina i Aleksandra. Zgromadzenie Panien Kanoniczek pod batutą Haliny Cieciszowskiej nie popadło w ruinę, a wzorowo prowadzony dom w Burcu przez Aleksandrę Cieciszowską (zamężną Dmochowską) „stanowił azyl dla bliższej i dalszej rodziny”. Nie przez przypadek – zauważy Maria Korniłowiczówna – Sienkiewicz pod burzecką lipą umieszcza pana Zagłobę i baraszkujących basałyków. Tam to znajdował się jego „właściwy kraj lat dziecinnych”. Dobrze czuł się w tym gronie – ludzi ciepłych, serdecznych. A i potem, kiedy ciotka Aleksandra wraz z rodziną przeniosła się z Burca do Warszawy, często ją odwiedzał. Ją oraz jej „babiniec”, swoje urocze kuzynki, które mu usilnie swatano (jedną z nich, Marynię Babską, pisarz poślubi już na jesieni swego życia).

No a dom jego matki, Stefanii z Cieciszowskich Sienkiewiczowej? O tym Henryk Sienkiewicz nigdy nie opowiadał... W późniejszych czasach, w rozmowach, korespondencjach z ludźmi mu najbliższymi wymykały mu się słowa-półsłówka: uboga, staromiejska stancja, na której z kolegami odrabiał lekcje, często głód i chłód, dwóje w szkole (z wyjątkiem literatury i historii). „Zdarzało się [...] po dwa dni nie jadać, a zarazem nie mieć najmniejszego prawdopodobieństwa obiadu na dzień trzeci i następne” – wyzna później w jednym z listów do przyjaciela, Karola Potkańskiego. „Rodzice jego [Sienkiewicza] byli wprost mistrzami życiowej nieporadności. Powoli, ale za to dokumentnie topniało im w ręku wszystko, co mieli. Stopniały Grotki Józefa Sienkiewicza, stopniał Wężczyn, mająteczek nabyty z posagu Stefanii, wreszcie nawet dom na Pradze (samo dno) poszedł za pół ceny, za którą został przed kilku laty nabyty” napisze wnuczka Sienkiewicza i, kontynuując ten temat, doda:

„Takich mistrzów było co prawda w tej epoce sporo. Częściowo wynikało to na pewno z niechęci szlachty do zaprzątania sobie głowy sprawami materialnymi, do których dla odmiany łyczkowie wszystkich krajów i wszystkich czasów przywiązują wagę nadmierną. Była też w tym chyba nieumiejętność przestawienia sposobu myślenia z kategorii niemalże gospodarki naturalnej na myślenie i liczenie w kategoriach pieniądza. No i last, no least – wydumane na kongresie wiedeńskim przez zaborców Królestwo Kongresowe stanowiło twór sztuczny, odcięty gospodarczo od reszty polskich ziem, skazany na wegetację, a więc i jednostkowe bankructwa, jako peryferyjna prowincja Rosji”.

Jeszcze w szkole Sienkiewicz zarabiał na siebie, nie licząc na jakąkolwiek pomoc z domu. Później żył z guwernerki, a jeszcze później z głodowych dziennikarskich wierszówek. Z tych „dochodów”, często kosztem własnych wyrzeczeń, wspierał siostrę Helenę oraz ojca. Z sióstr – najbardziej był przywiązany do Heleny, również kanoniczki; była uosobieniem dobroci. Zofię odwiedzał z powodu ojca. Zofia była żoną swego kuzyna, Lucjana Sienkiewicza. Mieszkała w Lublinie z ojcem, Józefem Sienkiewiczem. „Była to ponoć, wypisz wymaluj, rodzina Micawberów z „Dawida Copperfielda” – liczna, kochająca się, rozlazła, w wiecznych tarapatach finansowych, zawsze zatroskano-beztroska”. W domu panował niesamowity bałagan, co pedantycznego Sienkiewicza za każdym razem strasznie irytowało.

Kiedy się w nim obudził pisarz? Już chyba wtedy, we wczesnym dzieciństwie, kiedy od biedy, nędzy salwował się ucieczką w inny świat. Gromadzone przez pokolenia starodruki, butwiejące na strychu w dworku w Woli Okrzejskiej, wspominki o zrywach patriotyczno-narodowych, o zwycięstwach i klęskach – to wszystko pociągało bardziej jego wyobraźnię, aniżeli nieprzyjazna mu rzeczywistość. Znaczny wpływ na wybór przyszłej profesji mogły mieć także zawiedzione młodzieńcze nadzieje. W 1863 roku zgłosił się „do lasu” (miał naonczas siedemnaście lat). „Dzieci nam tutaj nie potrzeba” – usłyszał w odpowiedzi. Czy już nie wtedy „widział się” w roli nieustraszonego Małego Rycerza? Pisarz? Może to wtedy wystąpił jakiś poważny zgrzyt w jego skomplikowanych stosunkach z matką. Namawiała go, by studiował medycynę. Zdecydowanie oparł się jej perswazjom. „Kraszewskim przecież nie będziesz i z pióra nie wyżyjesz!” – usłyszał w odpowiedzi. Może to wtedy, uniesiony chłopięcą ambicją postanowił, że będzie „kimś więcej”.

Sienkiewiczowie, ród wywodzący się z Litwy

Z wypowiedzi Marii Sienkiewicz, wnuczki Henryka Sienkiewicza po mieczu:

– Moi antenaci pochodzą z Litwy. Korzenie Sienkiewiczów sięgają XVII wieku. Po powstaniach narodowych, ich majątki zostały skonfiskowane, przenieśli się więc na Podlasie. I dlatego mój dziadek, Henryk Sienkiewicz urodził się na Podlasiu, w majątku Wola Okrzejska, będącym własnością Cieciszowskich, rodziny jego matki. Uczył się w szkole w Warszawie, w Warszawie też studiował. Po zaślubieniu Marii Szetkiewiczówny, urodzonej i wychowanej na Litwie, w majątku Hanuszyszki, zamieszkał z nią w Warszawie. Hanuszyszki, po powstaniu 1863 zostały skonfiskowane.

– Wnuczka pisarza, Maria Sienkiewicz, urodziła się w Krakowie. Jej rodzeństwo – Jadwiga, Zuzanna i Juliusz – w Oblęgorku. Ale to już inna historia. Wróćmy do tematu Litwy, Sienkiewiczów.

– Tradycja przekazywana po mieczu jest o wiele uboższa. Chlubą rodziny był Józef Sienkiewicz, oficer napoleoński, dziad w prostej linii Henryka Sienkiewicza. Jego syn, również Józef (ojciec pisarza) takoż nie odbiegł od tej tradycji. Idąc w ślady ojca, jako bardzo młody chłopiec walczył w powstaniu listopadowym. Później wziął także udział w powstaniu styczniowym – nie tylko z pomocą szabli, bo musiał też pełnić misję, z pewnością dla niego kłopotliwą: bywał często w rozjazdach od dworu do dworu i sprawdzał, czy dziedzice zastosowali się do dekretu Rządu Narodowego o uwłaszczeniu chłopów.

– Podobno „Trylogię”, największe dzieło Sienkiewicza, które porwało miliony czytelników, pisarz w dużej mierze zawdzięczał przekazom rodzinnym o dziadku Józefie, oficerze napoleońskim.

Ojca pisarz szanował i kochał, acz z biegiem lat, odkąd dawny „piękny Józef” zaczął się starzeć i głuchnąć, coraz trudniej mu było nawiązać ze starym kontakt. Ponadto, duszę i serce pisarza pochłonęła już nowa rodzina.

Zrządzeniem przekornego losu, była to rodzina z Litwy...

Marynia z Szetkiewiczów

„A propos Sienkiewicza, odstępstwo jego od obozu postępowego stanowcze i jawne. Był w Krakowie, oddawał wizyty stańczykom, którzy dawali dla niego wieczory, w Warszawie mówi głośno o tym, że jest tylko artystą, że zatem wszystkie idee i teorie naukowe i filozoficzne nic go wcale nie obchodzą. Przyjaciół dawnych unika, „Humoresek z teki Worszyłły”, mocno demokratycznych, do wydania pism swych włączyć nie pozwolił, o „Szkicach węglem” mówi, komu tylko może, że to grzech młodości. Bogato żeni się, salony arystokratyczne rozrywają go pomiędzy sobą” (Z listu Elizy Orzeszkowej do Jeża-Miłkowskiego).

...Maria, Marynia – starsza córka Wandy i Kazimierza Szetkiewiczów, bogatej ziemiańskiej rodziny na Litwie, właścicieli kilku majątków. Ich stałą siedzibą były Hanuszyszki w powiecie trockim. W chwili gdy tę rodzinę poznał, Szetkiewiczowie, w wyniku udziału w powstaniu Kazimierza Szetkiewicza (pośredniego bodaj) byli już tych majątków pozbawieni. Mieszkali w Warszawie.

Długo Henryk Sienkiewicz (podpisujący się wówczas jako Litwos) ubiegał się o rękę i zgodę rodziców na ślub. Dwa lata od poznania jej w Wenecji, pisał do przyjaciela, malarza Stanisława Witkiewicza:

„Nigdy warszawskie jarzmo nie ciążyło tak na moim karku. Daję Ci słowo, że gdy mnie zaciągną czasem między ludzi, mam nieraz ochotę powiedzieć: „Co mnie to obchodzi? – co wy mi powiecie? Co mnie obchodzą wasze rozmowy, wasze panny, wasze piękności, wasze sprawy, kiedy ja dziesięć tysięcy razy na dzień myślę o czym innym” [...] Dziś mogę Ci już napisać otwarcie, że oddałbym nie wiem co, by choć przez parę dni widzieć pannę Maryję, która jest najdroższą dla mnie na świecie istotą i jedyną kobietą, którą pragnąłbym nazwać żoną, ale nie wiem, czy matka zgodzi się na to. [...]

Jeżeli siła i czas uczucia jest gwarancją na przyszłość, to Ci tylko powiem, że jak mnie złapało blisko dwa lata temu w Wenecji, tak trzyma dotychczas tak, że wyrazu znaleźć nie umiem. Co też robiłem przez ten czas, to dla niej robiłem i dla naszej wspólnej przyszłości, lubo bardzo słabą miałem nadzieję, żeby to się na coś zdało. Łatwo zrozumiesz, ile musiałem przejść, gdy ona była chora albo właśnie wtedy, kiedy mi szło jeszcze jak z kamienia – moi najserdeczniejsi nosili tysiące plotek [...]

Przysięgam Ci, że osobiście niewiele trzymam o sobie, a przecie i ja nie jestem byle kto w porównaniu z innymi, a kocham pannę Maryję i szanuję, i szanować potrafię jak nikt w świecie. [...] Po prostu mam ochotę napisać sto razy raz po raz: otóż kocham pannę Maryję, kocham i kocham, i kocham nad wszystko w świecie, jak moją najdroższą i przyszłą żonę, i byłbym najszczęśliwszy, gdybym to mógł z Wieży Świętokrzyskiej krzyczeć na cały świat”.

Dopiął swego, została jego żoną. Byli z sobą szczęśliwi. „Nie ma rzeczy, której by Henryk dla swojej Mańci nie zrobił” – pisze Maria do matki, Wandy Szetkiewiczowej. Była mu nie tylko żoną, ale i Muzą, wywarła wielki wpływ na skondensowanie jego talentu. Dzięki niej przeszedł do epiki. „Ona go przykuła do miejsca, ona dała mu to szczęście, które sił przysparza, ufność w siebie samego budzi i możność pracy podwaja. Bez niej nie mielibyśmy może ani „Ogniem i mieczem”, ani „Potopu”, bo ich autorowi, przyzwyczajonemu dotychczas do kilkunastu felietonowych nowelek, zabrakłoby wytrwałości do napisania obszerniejszych rozmiarów powieści. Ona przytłumiła w nim tę pesymistyczną nutę, która dźwięczała zawsze trochę rozpaczliwie we wszystkich jego poprzednich utworach; ona rozpogodziła ten umysł, co zbyt czarno zaczął już na świat patrzeć; ona była jego największym na ziemi uczuciem, przyjaciółką, powiernicą, doradczynią, krytykiem i jedyną osobą, o której sąd i zadowolenie dbał istotnie” (Antoni Zaleski).

...Była. Ich szczęście trwało krótko. Cztery lata. Z których to czterech, dwa były znaczone jej nieuleczalną chorobą. Przeżywał nieprawdopodobne udręki. Nie zaprzestał jednak pisania. „Potop” był pisany w kurortach, w hotelowych pokojach austriackich, włoskich, francuskich, niemieckich.

Rok po śmierci żony Sienkiewicz pisze do jej rodziców, którzy wychowują ich dzieci: „Lubo Grecja bynajmniej mnie nie rozczarowała, nie znalazłem i tu lekarstwa ani dla nerwów, ani dla duszy”.

Od tej pory teściowie Sienkiewicza, Wanda i Kazimierz Szetkiewiczowie stają się jego najbliższą rodziną. Razem z jego dziećmi mieszkają w Warszawie, w jego mieszkaniu, które on nazywa „kwaterą główną”, do którego po dłuższych w świecie podróżach będzie stale powracał. Znajdzie tu szczere kochające go serca – dzieci i mateczki (jak nazywał teściową).

Po częstych, długotrwałych podróżach – Warszawa, dzieci, teściowie stanowili namiastkę, za którą i tęsknił, i od której stale uciekał, wciąż „w inny świat”.

Sienkiewicz miał słabe zdrowie, był wątłej budowy, permanentnie znerwicowany. Ta jego cecha osobowości znalazła odbicie w szeregu stworzonych przez niego postaci: obdarzał je nadludzką siłą bądź rzadkimi umiejętnościami, kazał im w niewiarygodnym tempie przemierzać ogromne przestrzenie. Jak zauważył Marceli Kosman, działało tu psychologiczne prawo kompensacji – Sienkiewicz przeżywał na kartach swych utworów to, czego sam zrealizować nie był w stanie.

Tułaczka, pisanie w podróży – to był jego świadomy wybór. Lubił wojaże. Wędrówki stanowiły jego wewnętrzną potrzebę, były niezbędne do właściwej realizacji pomysłów twórczych. „Gdyby zliczyć wszystkie Sienkiewicza wyjazdy w ciągu czterdziestu lat twórczości literackiej (1874-1914), to okazałoby się, że przez siedemnaście lat był w ustawicznej wędrówce, zaś w samym tylko okresie 1874-1899, gdy pisał najwięcej, pobyty w uzdrowiskach i hotelach oraz wędrówki zajęły mu aż trzynaście lat, czyli więcej niż połowę czasu” (Marceli Kosman).

Kazimierz Szetkiewicz, „krewny” Pana Zagłoby

Podróżują też bohaterowie „Trylogii”, którzy niemal cały czas przebywają na koniu, a wśród nich – Mały Rycerz, Pan Wołodyjowski. Podróżuje, ale i więcej gawędzi, ucieka się do przebiegłych forteli bądź zagląda do kielicha imć Pan Zagłoba, którego to szczególną protektorką była Marynia, żona Sienkiewicza, córka Kazimierza Szetkiewicza, który to... trochę wad, ale znacznie więcej przymiotów udzielił tej barwnej postaci. Szetkiewicz był dla Sienkiewicza, jak określił to Czesław Jankowski, „istną kopalnią nie tylko szczegółów obyczajowych, lecz zwrotów mowy, koordynacji myśli, powiedzeń, a nawet całych dowcipów, przenoszonych żywcem do „Trylogii”.

Pan Zagłoba przewija się przez wszystkie tomy „Trylogii”. Jest postacią fikcyjną. Niemniej, w obecnym Anno Domini 2006 ma pełne prawo do obchodów swego „okrągłego jubileuszu”.

Jak tam jest w „Potopie”? Dnia 28 czerwca 1655, podczas szturmu wojsk polskich na Warszawę, tysiącami ciurów-ochotników „dowodzi” Zagłoba. W rzeczywistości – 15 tysięcy sług szlacheckich zwróciło się do króla Jana Kazimierza z prośbą o zezwolenie na udział w walce i ruszyło do akcji już dnia poprzedzającego. Ten szturm nie odniósł skutku, lecz już dnia następnego podjęto jeszcze jedną próbę, tym razem udaną. Padł wtedy pałac Kazanowskich, znajdujący się w nim Szwedzi zostali wybici, a niedobitki schroniły się w pobliskim klasztorze bernardynów. Tłumom tym przewodził niejaki Andrzej Zalski – później, w 1658 roku nagrodzony za bohaterską postawę szlachectwem. Gdybyż to mógł przewidzieć, że setki lat później utrwali się on w pamięci narodowej jako ... niejaki, wydumany przez „piórko” stary facecjonista, opój Pan Zagłoba. Henryk Sienkiewicz – po prostu często stosowaną przezeń metodą „pożyczył” u Zalskiego sukcesy i obdarował nimi swego bohatera. (Nadto, ozdobił je jeszcze przygodą z małpami).

Wróćmy jednak do czasów współczesnych Sienkiewiczowi. Konkretniej, do jego wyjątkowo serdecznego, synowsko-ojcowskiego stosunku do teścia, Kazimierza Szetkiewicza. Łączyły ich jakieś niedostrzegalne dla oka głębokie więzy „podskórne”, podobna temperatura wrażliwości na dobro i zło i ...zbieżność „chwytów”, stosowanych w samoobronie przed ciśnieniem „tego świata”.

„Tęsknota kąsa człowieka gorzej od robactwa i na nią nie ma proszku perskiego. Walczę, jak mogę, i jak w karnawale chodzę w masce, każdemu się zdaje, że jestem wesoły, lekki i płochy, że o nic nie dbam” – pisał Kazimierz Szetkiewicz w liście do żony z zesłania (Belebej, 5 stycznia 1864).

„Chodzenie w masce” było jedynym ratunkiem nie poddawania się rozpaczy. „Nie lękaj się, Duszuniu, aby mnie muchy smutku i tęsknoty zjadły i zamęczyły” –uspokajał żonę w następnym liście. Pomykał od melancholii, zmuszał siebie i współwygnańców na zesłaniu „nadobnie wąsa podkręcać tego, co jakąkolwiek rozrywkę mieć może...”

Często przekomarzając się z żoną, Szetkiewicz pisał o sobie w trzeciej osobie, tytułując się panem Kazimierzem, bądź ze swojska – Kaziem: „Pan Kazimierz bredzi...”, „Kazio na piecu jak kot się wygrzewa...”. W dniu swoich trzydziestych szóstych urodzin (22 grudnia 1863) donosi o sobie: „Tedy pan Kazimierz pod czterdziestkę podłazi. Nie chcę się starzeć, trzeba zachować siły życia. A nic tak sił życia nie rujnuje, jak smutek, niepokój, zgryzota, gniew, strach i zazdrość. Więc nie chcę ani znać się z tymi historiami, żeby schyłek wieku zdrowo i czerstwo przeżyć. [...]”

W temacie „starzenia się, starości” pociesza też żonę, w swym liście pisanym z Ufy 10 marca 1864: „...skarżysz się, żeś się postarzała. Na to rady nie ma, nie w rozkoszy przeżyłaś ostatni rok. A za dziesięć lat będziesz jeszcze starsza, więc dziś jesteś o tyle młodsza, więc ciesz – ot, co”. (Duszunia, czyli Wanda Szetkiewiczowa liczyła wówczas równo trzydzieści lat).

Przebywał na zsyłce w różnych miastach Rosji: w Ufie, Belebeju, Kazaniu, Niżnym Nowgorodzie, Riazaniu... Warunki na wygnaniu miał całkiem znośne. Skazano go na tzw. „wolnoje posielenije”. Mimo że, jak pisał „żywocik pędził hadzieńki”, to jednak: „Owszem, Kazio siebie bawi jak dzieciątko jakie [...] a dla zaimponowania piękności zapuścił hiszpankę”. Uczęszczał w przyjęciach towarzyskich (w obowiązującym, naturalnie, fraku: „już jestem in grando chomonto”). Tańczył z ładnymi dziewczynami, o czym wyznaje „kochanej Wandziuni”: „Gdybym nie był mężem napełnionym cnotą po uszy, to nieraz odnalazłabyś na swej główce coś na kształt różków”. Grywał z współwygnańcami w karty: „...żyłkę szulerską karmię maleńkim preferansikiem i tak śpiewam wtenczas pięknie opery, że wczoraj aż przyszli od drugiego stolika prosić, żebym przestał. Mój partner, jakiś miły staruszek Kulwieć, wtórował mi kozim głosem”.

Grał komedię beztroski. Wszyscy oni tam, odcięci od ojczyzny, grali swoje role. „Dla pokrzepienia serc” – powiedziałby Sienkiewicz (który naonczas jeszcze swego przyszłego teścia nie znał, poznają się z sobą daleko później, w Wenecji).

W liście pisanym do żony z Ufy 4 grudnia 1864, Kazimierz Szetkiewicz tym razem z nutką melancholii pisze o zbawczej potrzebie maski: „Co jest oryginalne na naszych zebraniach imieninowych, to to, że każdy stara się udawać wielce zadowolonego i pogodnego. W taki sposób tworzy się teatr amatorski, gdzie każdemu przypada komiczna rola, każdy stara się najlepiej zagrać w tej komedii, którą inscenizuje samo życie”.

W dużej mierze tę grę musieli przejąć od swego współwygnańca, „pana Kazia”, jego rodacy, o czym on w nieco wcześniejszym liście z tejże Ufy (16 października 1864) donosi żonie: „Są jednak ludzie, którzy pojmują, ile smutnych i rozdzierających serce rzeczy przeszedłem – widząc, że nie rozpaczam, budują się. Udają się do mnie po pociechę, gdy jakie zmartwienie mają, czują we mnie mocnego ducha”.

Postrzegano go więc nie tylko jako beztroskiego wesołka.

Kazimierz Szetkiewicz był człowiekiem o rozległej erudycji. W Wilnie ukończył Instytut Szlachecki, w Petersburgu – Uniwersytet (studiował prawo). Znał perfekt kilka języków obcych (francuski, rosyjski, łacinę), doskonale porozumiewał się w językach lokalnych. (Okolice Hanuszyszek słynęły z mieszanki narodowościowej, obok Polaków mieszkali tu Tatarzy, Litwini, Rosjanie, w bliskim sąsiedztwie była także wieś zamieszkała przez Żydów).

Na wygnaniu, „z hultajenia się”, uczył się medycyny, mechaniki i geodezji. Dużo czytał: „Kosmos” Aleksandra Humboldta, „Historię cywilizacji w Anglii” H. T. Buckle,a, „Nędzników” Wiktora Hugo (po francusku), dzieła filozoficzne Platona i Arystotelesa, Kanta i Fichtego (po rosyjsku). Pasjonował się sanskrytem, którego źródłosłowy i gramatykę porównywał z językiem litewskim. No i – mnóstwo tytułów literatury pięknej.

Na zesłaniu nie klepał biedy, nie zaznał nędzy. Nie żałował pieniędzy na dobre jedzenie. Czasami „coś”, jakaś przykrość odejmowała mu apetyt: „Co tylko podali mi na kolację sześć jaj na twardo gotowanych, a zjadłem tylko cztery. Zjadłem tak mało z trzech powodów...”. Nie był żarłokiem, mierzył 195 cm wzrostu, więc naturalnie „jeść trocha więcej musiał”... Miał dobrze zaopatrzoną spiżarnię, chętnie zapraszał do siebie w gościnę współwygnańców, pamiętał też o niesieniu pomocy aresztowanym: „Mam znaczny ekspens na kuchenne prowizje, bo co piątek przechodzi partia aresztowanych, którym posyłam przez policmajstra krupy, mięso dla chorych, cukier, herbatę. Raz nawet posłałem dziewięć paczek tytoniu” – pisze do żony 5 lutego 1864 z Belebeju. W Ufie, po śmierci współwygnańca Rogowskiego, zesłanego z żoną i dziećmi z guberni mińskiej, Kazimierz Szetkiewicz wziął koszty pogrzebu na siebie i zaopiekował się wdową i sierotami, o czym donosi żonie w swym liście z 16 lutego 1865. I w tym samym liście konkluduje z nutką, pozbawioną tym razem wszelkich oznak wesołości: „Czas swoje robi: rośliny przesadzone nie wszędzie przyjmują się”. A rok później, z tej samej Ufy pisze już wyraźnie o zadręczającej go nostalgii: „ptakiem bym chciał dolecieć bliżej Was”. W kolejnych listach nuty tęsknoty za bliskimi są coraz częstsze. 2 lipca 1866, bodaj w przedostatnim liście z zesłania do żony, pisze Kazimierz Szetkiewicz z Riazania: „Bo też nudna ze mnie zrobiła się szkarada. Nie mam już i humoru dawnego, znudziałem, zestarzałem się, zrobiłem się troskający się bardzo. Jednym słowem, jestem padło”.

„Najmilejsza Wandziunia”, mająca niezwykle czujne anteny na nastroje męża, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jest to już „przedostatni dzwonek”. W tym samym, 1866 roku żegna się na zawsze z ukochanymi Hanuszyszkami. Razem z córkami, Marią i Jadwigą jedzie do męża na zsyłkę.

Parę lat później zezwolono im na powrót. Nie na Litwę, niestety... Kazimierz i Wanda Szetkiewiczowie, razem z dwiema córkami osiedli w Warszawie.

Wanda Szetkiewiczowa ze „szkoły” samurajów w krynolinach...

Była córką Emilii Mineykowej de domo Wawrzeckiej. Według ustaleń wnuczki Sienkiewicza po kądzieli, Marii Korniłowiczównej, owi Wawrzeccy podobno wywodzili się od banity Skrzetuskiego (bohatera, jak wiadomo, „Ogniem i mieczem”), który po ucieczce z Korony osiadł na Litwie pod przybranym nazwiskiem Wawrzecki. (A może po prostu w rodzinę Wawrzeckich się wżenił). W latach 20. XIX wieku panna Emilia, osierocona przez matkę, młodziutka, śliczna, rozpieszczona jedynaczka, sprawowała niepodzielne rządy w ojcowskich Widzach. Jej mężem został Tomasz Mineyko, marszałek szlachty. Po ślubie przeniosła się do mężowskich Dubnik. O reżimie, w jakim żyły jej córki, metodach wychowawczych, Maria Korniłowiczówna pisze tak:

„Dziewczęta są zawsze w zimie zmarznięte (panny nie mogą chodzić opatulone jak babuleńki), są zawsze trochę głodne, a w poście nawet bardzo (obżarstwo to jeden z siedmiu grzechów głównych), zawsze niewyspane (nie można pannom folgować, niech codziennie wstają o szóstej). Wreszcie trzy najstarsze córki pani marszałkowej wpadają w ciężką anemię zwaną blednicą. Mdleją z osłabienia. Żeby je od tego oduczyć, co dzień wywozi się panny karetą o milę lub dwie od domu, po czym kareta wraca pusta, a one słaniając się brną pieszo z powrotem... Starannie skrywane – bo wstyd okazać brak hartu – jedyne ich marzenie: Boże, daj prędzej umrzeć! Jedną z sióstr pan Bóg wysłuchał. Dwie pozostałe, dzięki cudownemu lekowi zaaplikowanemu przez sąsiadkę (pewnie to było po prostu żelazo) dochodzą do wieku, kiedy „wchodzi się w świat”. Zaczyna się pańszczyzna „bywania”, od której nie wolno się nigdy wymówić. [...]

Szkoła samurajów w krynolinach – chłopcy mieli żywot dużo swobodniejszy i znacznie mniej się od nich wymagało [...]”.

Jedną z tych córek Emilii Mineykowej była właśnie Wanda, późniejsza żona Kazimierza Szetkiewicza, matka Marii i Jadwigi. „Łączyła cichą dystynkcję z żelazną i twardą surowością dla siebie i bliskich. Nigdy nie podnosiła głosu. Wystarczyło, że podniosła brwi”.

Wychowana przez nią córka Maria (późniejsza żona Sienkiewicza) po raz ostatni rozpłakała się w życiu mając pięć lat. „Została wtedy cicho ofuknięta takim tonem, że nie wiedziała, gdzie się podziać ze wstydu, upokorzenia i dojmującego poczucia winy”. Młodsza, Jadwiga (późniejsza Janczewska) będąc w tym samym wieku, już sobie na coś takiego nie pozwalała.

To nie chodziło o to, żeby wszystko było „jak należy”. To chodziło – pisze Maria Korniłowiczówna – o doskonalenie się i wymaganie od siebie i najbliższych więcej, dużo więcej, niż od obcych. „Jakiekolwiek ułatwienie sobie życia, nie mówiąc o uleganiu najniewinniejszym zachciankom, z jednej strony graniczyło z terenem siedmiu grzechów głównych, z drugiej zagrażało godności własnej: to dobre dla parweniuszów. [...] Owo doskonalenie się zarówno duchowe jak umysłowe, do którego [Wanda Szetkiewiczowa] dążyła, nie miało nic wspólnego z miałkim konformizmem. Przeciwnie, jeśli jakiś uświęcony obyczaj uważała za niesłuszny lub mało ważny, nie widziała najmniejszej potrzeby do niego się stosować, zupełnie nie dbając o to, „co ludzie powiedzą”. Liczył się tylko głos własnego sumienia. Dominowała nad otoczeniem.

Tylko dwóch postaci zdominować nie było sposobu. Jedną z nich był chowany w Hanuszyszkach niedźwiedź, silny, psotny i nadzwyczaj sympatyczny, który nie robił sobie nic z nikogo i z niczego, aż zginął śmiercią patriotyczną, zastrzelony w 1863 roku przez żołnierzy rosyjskich, których czegoś bardzo nie lubił.

Druga postać, „niewiele mizerniejszej postury, a olbrzymiego wprost formatu duchowego”, to właściciel Hanuszyszek, mąż Wandy, Kazimierz Szetkiewicz. Jego konceptów, humoru, optymizmu i wspaniałych facecji nigdy nie zdołał przygasić powtarzany za każdym razem „sakramentalny refren”: „Kaziuniu, co za ochota bredzić, co za ochota?”.

Ale gdyby nie ta jego „ochota do bredzenia”, czy wybrałaby go na swego oblubieńca? Wanda i Kazimierz Szetkiewiczowie stanowili z sobą zgrany, kochający się tandem. Córki wychowywali w duchu miłości i szacunku do nauki i kultury. Oboje lubili ludzi odważnych, łamiących przesądy.

„Kochana Duszunia”, „Kochana Wandziunia” – to dla męża. Dla zięcia, Henryka Sienkiewicza, będzie „Najdroższą Mateczką”. Była kobietą na pewno szczęśliwą. W przyszłości przeżyje niejeden rodzinny dramat. Ale to będzie później...

„Listy odebrałem dziś rano [...] Więc wydaję głuchy mruk wdzięczności – i wyprawiwszy Pochw [alskiego] ze Smolką na Forum, zaraz zabieram się do odpisu. Będę dziś pisał cały wieczór, bo na poczcie znalazłem także dwa listy ojca (jeden po litewsku), kartkę od mateczki i list Helenki” (z listu Henryka Sienkiewicza do Jadwigi Janczewskiej, pisanego z Rzymu, 5 grudnia 1886).

W Hanuszyszkach...

Położone w malowniczym rejonie trockim, okolone jeziorami owianymi niejedną legendą, nie skupiają na sobie szczególnej uwagi turystów. O dawnej świetności Hanuszyszek gorliwy szperacz znajdzie jeszcze to i owo w źródłach pisanych, począwszy od wojen krzyżackich. Dzisiaj –ni to wieś, ni to miasteczko (a dokładniej – przysiółek), którego największą ozdobą jest klasycystyczny kościół wzorowany na katedrze wileńskiej – jedyny materialny ślad po światłej pamięci Szetkiewiczach.

Kościół ufundowali Kazimierz i Teresa z Szabuniewiczów Szetkiewiczowie, rodzice Kazimierza Szetkiewicza, teścia Henryka Sienkiewicza. Świątynię zbudowano w 1829 roku pw. śś. Filipa i Jakuba według projektu architekta Dominika Kułakowskiego. Jest to okazały trójnawowy kościół halowy o pięknej fasadzie z monumentalnym portykiem o sześciu kolumnach doryckich i trójkątnym frontonem oraz usytuowanych w niszach figurach, wyrzeźbionych w drewnie czterech Ewangelistów.

Nad kolumnadą frontonu fundator kościoła, Kazimierz Szetkiewicz, umieścił olbrzymi napis: DE TUIS DONIS TIBI DOMINE OFFERO (Z Twoich darów Tobie Panie ofiarowuję).

W podziemiach kościoła znajdują się trumny ze szczątkami fundatora i jego córki.

Ku chwale ojczyzny Wielu Narodów rośnie w Hanuszyszkach (lit. Onuszkis) nowe pokolenie kształcące się w miejscowej szkole. Wyż demograficzny jest dosyć biegły w rachunkach, w szumnych hasłach UE, mniej natomiast w temacie dziejów własnej zagrody. Nikt tu nie potrafił wskazać miejsca, gdzie stał kiedyś dwór Szetkiewiczów, ani też, gdzie mieściła się szkoła, która drzewiej właśnie dzięki Szetkiewiczom zaistniała. „Dziesięcinę ziemi pod szkółkę można dać w tym miejscu, gdzie domek dla nauczyciela lub blisko tego” – pisał Kazimierz Szetkiewicz-junior w liście do żony z zesłania (Belebej, 5 lutego 1864), wyrażając zgodę na ofiarowanie parceli pod szkółkę w Hanuszyszkach.

O Henryku Sienkiewiczu ten i ów coś tu słyszał – „Potop”, „Krzyzaków” napisał... Kim była jego pierwsza żona, jak się nazywała? „A to już h a n i e b n i e trudne pytanie...”

Alwida A. Bajor

Wstecz