Podglądy

Meteory to gwiazdy spadające

Czy ktoś jest w stanie wytłumaczyć mi, co tak naprawdę dzieje się na szczytach naszej cud piękności władzy? Czy jeszcze (lub wreszcie?) mamy koalicję rządzącą? I czy ten rząd jeszcze rządzi, a Sejm, przynajmniej cokolwieczek… sejmuje, czy też oba ciała, swoim zwyczajem, żyją wewnętrznymi intrygami i zewnętrznymi misjami?... No może jeszcze debatami nad legalizacją produkcji bimbru i zakazem palenia w lokalach (choć jedno drugiemu przeczy, bo po bimbrze trudno nie zajarać fajki), a także podziałem rządowych stolców, ewentualnie rozmnażaniem metodą pączkowania sejmowych frakcji oraz partii, no i tworzeniem eunuchowatych sejmowych komisji do badania własnych przekrętów, które powstają z hukiem, rozwiązywane zaś są po cichu i wstydliwie, bo do niczego nie dochodzą.

I czy nasz prezydent jeszcze nad czymkolwiek panuje, czy też już na zawsze skamieniał w boleści nad losami własnego kraju oraz w trosce o brak demokracji w krajach ościennych? Osobiście mam wrażenie, że wszyscy miłościwie nam panujący, niczym świecące meteory, oderwali się od ojczyzny łona i poszybowali gdzieś w siną dal. Jedyne, co ich jeszcze kręci, to „szerzenie demokracji na wschód od granic UE” (po Ukrainie kolej na Białoruś i Rosję!). No, ewentualnie… ożywianie strategicznych kontaktów i zacieśnianie więzi z Ameryką Łacińską „w celu zjednoczenia wysiłków na rzecz realizacji wspólnych interesów” (tak przynajmniej wynika z wypowiedzi prezydenta Valdasa Adamkusa podczas zorganizowanego w Wiedniu okrągłego stołu szefów państw UE i Ameryki Łacińskiej). W rzeczy samej, wspólnych interesów z Iberoameryką mamy od cholery. Podobnie jak problemów z państwami Łukaszenki czy Putina, że już nie wspomnę o Afganistanie, jednym z najsłabiej rozwiniętych państw świata. Co ma do nas Afganistan lub my do niego? Ano, mamy tam garstkę litewskich żołnierzy-stabilizatorów, stacjonujących w prowincji Ghor w ramach Wielonarodowych Sił Wspierających Bezpieczeństwo. Poza tym mogliśmy tam mieć również (co prawda przelotnie, bo tylko w składzie delegacji zgromadzenia parlamentarnego państw NATO) najjaskrawszą kometę naszej opozycji, posłankę Rasę Juknevičiene. Mogliśmy, ale nie mieliśmy, bo leżący po drodze do Afganistanu Uzbekistan nie zgodził się na jej międzylądowanie na swoim lotnisku. Posłanka przeżyła to jak osobistą obrazę, chociaż znalazła się w doborowym towarzystwie, bo Uzbecy odmówili też przycupnięcia na swoim terytorium przedstawicielom USA i Wielkiej Brytanii. Tak czy owak, ten afront stał się dla pani Rasy pożywką do dywagacji na temat: „dlaczego władze uzbeckie nie lubią przedstawicieli NATO?”. Wnioskami łaskawie podzieliła się z dziennikarzami. Dobrze jest czasem popuścić wodze wyobraźni i pobujać sobie ponad logiką, szczególnie gdy ktoś ten bełkot skwapliwie notuje, by rozsiewać go potem przed szarymi obywatelskimi masami, jak perły przed wieprzkami…

Poza tym nasze meteory zajmowały się promowaniem gruzińskiego wina, na które Rosja wprowadziła embargo. Wystarczyło, że Rosjanie, po wykryciu w sprowadzanym z Gruzji winie metali ciężkich oraz pestycydów, zakazali jego wwozu do kraju, by niektórzy przedstawiciele naszych politycznych elit zakochali się w tym trunku na umór. „Litewski rynek jest otwarty dla gruzińskiej produkcji, również dla wina” – zapewnił natychmiast prezydent Valdas Adamkus. W tej sytuacji trudno się dziwić, że wino rodem z Georgii podawano nawet na niektórych przyjęciach towarzyszących zorganizowanej w Wilnie na początku maja międzynarodowej konferencji pt. „Wspólna wizja wspólnego sąsiedztwa”, na którą pofatygował się wiceprezydent USA Dick Cheney we własnej osobie, że już nie wspomnę o prezydentach Polski, Bułgarii, Estonii, Łotwy, Mołdawii, Rumunii, Ukrainy i Gruzji. Prezydent tej ostatniej Micheil Saakaszwili podczas pobytu w Wilnie przekonywał, że rosyjskie embargo to świetna dla gruzińskiego wina reklama. W opinii niektórych naszych władzodzierżców też. I słusznie. Wszak co dla Ruskiego trucizna, to dla nas automatycznie staje się małmazją. Jestem pewna, że gdyby Putin oświadczył, że (na przykład) afgańskie opium czy haszysz (podstawowe produkty eksportowe tego kraju) są wyjątkowo szkodliwe, nasze meteory pewnie natychmiast ogłosiłyby, że „zielone złoto” Afganistanu świetnie wpływa na samopoczucie, a może nawet otworzyłyby przed nim litewskie rynki… A jeżeli chodzi o jakość gruzińskiego wina, to jak stwierdził (na podstawie rozmów z analitykami litewskiego rynku wina) dziennik „Lietuvos žinios”, nasi obywatele mają go w głębokim lekceważeniu, bo kupują niechętnie. Poza tym jego jakość pozostawia wiele do życzenia. „Gdyby Gruzję zaliczyć do krajów europejskich, a ja miałbym wybrać najlichsze europejskie wino, prawdopodobnie wybrałbym gruzińskie” – wyznał dziennikowi analityk spółki „Mineraliniai vandenys”. Więc może zamiast z pianą na gębie bronić gruzińskiej małmazji przed złymi językami Ruskich, wypadałoby sprawdzić czy wyniki ich badań nie są przypadkiem trafne?

Ale jakie tam wino czy zdrowie własnych obywateli, skoro u sąsiadów, tuż pod naszym bokiem, dzieją się rzeczy straszne. Weźmy chociażby Białoruś, gdzie Łukaszenka, taki syn!, bezczelnie i otwarcie łamie prawa człowieka. Naigrywa się przy tym z meteorów sąsiednich państw, którzy gotowi są tych praw bronić jak własnej niepodległości. Nie wpuszcza do swojego kraju naszych polityków, którzy w czasie minionych wyborów prezydenckich przez kilka dni wisieli na opłotkach Białorusi, by przynajmniej z daleka nawrzucać temu oszalałemu dyktatorowi trochę epitetów na temat jego autorytarnych rządów. A swoją drogą drań z tego baćki i półgłówek, mógłby się od naszych meteorów wiele nauczyć na temat ochrony praw człowieka, może podreperowałby w ten sposób swój image w świecie. Mógłby, ale jest jeden szkopuł. Okazuje się, że przygania kocioł garnkowi. Wyniki monitoringu przestrzegania na Litwie praw człowieka (za rok 2005) wykazały, że „sytuacja idzie ku lepszemu… gdyż gorzej już być nie może”. To opinia Kęstutisa Čilinskasa, znanego adwokata i prezesa zarządu Instytutu Monitoringu Praw Człowieka. W opinii dyrektora tego Instytutu Henryka Mickiewicza, „jeżeli prawa człowieka nie zostaną w naszym kraju wyniesione na poziom polityczny, to będziemy musieli wybierać między demokracją typu kazachskiego i zachodniego”. Teraz, zdaniem Mickiewicza, plasujemy się gdzieś pośrodku. Wymienieni eksperci podkreślają, że w ubiegłym roku na Litwie mocno kulała ochrona praw socjalnych obywateli, nie realizowano też założeń Europejskiej Karty Socjalnej, szczególnie w dziedzinie przestrzegania praw kobiet, w tym związanych z macierzyństwem. Jako konsekwencję słabej ochrony praw człowieka na Litwie analitycy wymieniają m. in. spadek liczby urodzin o 12 proc. (na przestrzeni minionych dziesięciu lat), niepokojący wzrost emigracji (w ciągu minionych 15 lat z Litwy wyemigrowało ponad 300 tys., czyli 10 proc. obywateli, następne 500 tysięcy deklaruje chęć opuszczenia kraju), alarmującą liczbę samobójstw (pod tym względem wśród krajów UE wiedziemy niechlubny prym), a także fakt, że Sejm usiłuje przejąć funkcję sądów uzurpując sobie prawo do ferowania wyroków (kłaniają się liczne parlamentarne komisje). Oto jest temat do namysłu dla naszych rodzimych poskramiaczy Łukaszenki i zwolenników eksportu do innych krajów cytrusowych rewolucji. Może by tak najpierw pozamiatali we własnym kraju, a dopiero potem – uzbrojeni w miotły i odkurzacze – szturmowali sąsiednie.

Podobnie jak przed podjęciem walki o ratowanie przed śmiercią głodową dzieci w krajach trzeciego świata, zadbałabym o nakarmienie własnych. Zarówno tych głodzonych w rodzinach z marginesu, jak i po prostu niedożywionych z biedy. O tym, że jest ich u nas moc, rodzime media donoszą codziennie, koncentrując się przy tym wyłącznie na przykładach drastycznych, bo te mniej bulwersujące są mało medialne. Należą do codzienności. Szczególnie na prowincji, gdzie wg najnowszych danych Krajowego Biura Statystyki, 30 proc. mieszkańców żyje poniżej granicy ubóstwa. Nasze meteory wolą jednak tego nie dostrzegać, bo dożywianie litewskich dzieci jest niewygodne z dwu powodów. Po pierwsze: trzeba by oficjalnie przyznać, że w naszym obnoszącym ze wzrostem gospodarczym i aspirującym do jak najszybszego wprowadzenia euro kraju ktoś niedojada, a to wstyd. Po drugie, o ileż więcej rozgłosu można zdobyć krocząc w organizowanym przez UNICEF (Fundusz Narodów Zjednoczonych na rzecz Dzieci) „Światowym marszu”, którego celem jest zwrócenie uwagi światowej opinii publicznej na problem dzieci głodujących w krajach egzotycznych i odległych. Litwa dołączyła do tego marszu z hukiem. W czasie rozpoczynającej się właśnie również w Wilnie akcji można będzie nabyć gadżety UNICEF (koszulki i czapeczki). Pozyskane w ten sposób środki zostaną przeznaczone na pomoc dzieciom głodującym w krajach trzeciego świata. Ładne to i szlachetne, ale… „Jak można nie głodować, gdy zasiłek dla samotnej matki wychowującej dwoje dzieci wynosi w naszym kraju 143 lity? Wstydzę się, że mieszkam w europejskiej Litwie…” – napisała na stronie-forum portalu DELFI jakaś zdesperowana „mamusia” na wieść o przyłączeniu Litwy do „Światowego marszu”. W tym tonie wypowiedziało się mniej więcej 95 proc. internautów, którzy zabrali głos na ten temat. Meteory tego nie dostrzegają i nie słyszą. I kudy im z tej odległości, która ich od nas – obywateli – dzieli. One fruwają gdzieś na wysokości unioeuropejskich obłoków. A ostatnio mają jeszcze grand-zmartwienie. Komisja Europejska pogrzebała ich nadzieje na wejście Litwy w przyszłym roku do strefy euro. Jakież larum podnieśli w związku z tym nasi politycy! Zawodzili zgodnym chórem jak wiejskie płaczki na pogrzebie sołtysa, a w roli ceremonmistrza pogrzebowego wystąpił sam prezydent Adamkus, który skwapliwie skorzystał z okazji, by walnąć kolejne orędzie do narodu. Prezentował przy tym tak wielkie cierpienie, że wielu osobom (mnie również) trudno było się skoncentrować na tym, o czym mówił. Ściana łez oddzieliła bowiem co wrażliwszych obywateli od telewizorów. Inni politycy pomstowali na KE, która nie doceniła „dużego postępu ostatnich lat Litwy w sferze makroekonomicznej” i potraktowała nasz piękny kraj jak „zakładnika zakulisowych politycznych decyzji”. Rozczarowanym przewodził eksminister spraw zagranicznych Antanas Valionis, który przed ogłoszeniem decyzji KE podkreślał, że Litwa liczy „na obiektywną ocenę w sprawie przystąpienia do strefy euro, w oparciu o gospodarcze, a nie polityczne argumenty (...), w oparciu o traktat UE nie zaś o logikę gabinetów, czy zasady przecinka”. Wszystko na nic, „logika przecinka” zwyciężyła. Co prawda Litwa spełniła wszystkie wymagania wspólnej waluty, określone w tzw. kryteriach z Maastricht poza inflacją, która o 0,1 proc. przekracza u nas limit wyznaczony na 2,6 proc. Ułamek procenta to rzeczywiście pryszcza, ale KE prognozuje, że w ciągu roku inflacja wzrośnie u nas do 3,5 proc. „Odroczenie wejścia Litwy do strefy euro negatywnie wpłynie na gospodarkę kraju” – płaczą eksperci. A obywatel się cieszy, bo bał się tego euro jak największego kataklizmu. I miał rację, bo u nas wzrost gospodarczy ma się nijak do dobrobytu obywateli. Wręcz przeciwnie, na razie przyrostowi produktu krajowego brutto towarzyszy u nas wzrost liczby ludności żyjącej poniżej granicy ubóstwa. Poza tym obywatela od meteorów dzieli tak dużo lat świetlnych, że cieszy się on z każdej ich porażki, nawet jeżeli jest to porażka całego państwa. Zresztą nie sądzę, że odroczenie wprowadzenia euro to wielka tragedia. Pozostała ósemka nowo przyjętych krajów unijnych jakoś nie leci ku temu euro z obłędem w oczach i nie obawia się z tego powodu upadku gospodarczego. A w zawodzeniach naszych polityków więcej zawiedzionych ambicji niż troski o losy kraju. Zawód byłby mniejszy, gdyby zielonego światła do wprowadzenia euro nie dostała Słowenia. Uff, jakiś przybałkański kraik będzie miał euro wcześniej niż my – bałtycki tygrys gospodarczy. Cóż, nie trzeba było wyrywać się przed orkiestrę, a upokorzenie byłoby mniejsze. Joaquin Almunia, komisarz UE ds. gospodarczych i walutowych powiedział, że już od kilku miesięcy namawiał przedstawicieli Litwy, szczególnie ministra finansów, by na razie powściągnęli swoje apetyty na euro. Nie usłuchali. No to mają. Że co, że wszyscy mamy? Niemcy, do których pod względem poziomu życia mamy tysiąc lat świetlnych, do dziś dnia bekają eurem, które zdrowo łupnęło po ich dobrobycie. Nas, przy naszym, obawiam się, mogłoby zabić. Meteory o tym wiedzą, ale się nie przejmują. Wszak bujają na innych orbitach. Niestety i one z czasem spadają lub się spalają, zostawiając po sobie jedynie świecący ślad… Właściwie po naszych zostają brudne ślady.

Lucyna Dowdo

Wstecz