Portrety

Roztańczona pani chemik

Alina Pacowska: lat…; stan cywilny – panna; wykształcenie wyższe: chemik, doktor nauk technicznych; wykonywany zawód – chemik-konsultant; zainteresowania – taniec, podróże, jazda samochodem; rysopis ...; cechy szczególne... itp.

Polacy w Kownie – temat dla większości wilnian mało znany, raczej wiążący się z okresem międzywojnia i takimi hasłami jak „Pochodnia”, „Chata Rodzinna”... Z obecnej rzeczywistości jest jedno hasło „Kotwica” - polski zespół amatorski działający w czasach radzieckich przy klubie „Inkaras”... Otóż właśnie „Kotwica” – od lat 45 jest tym ogniskiem, przy którym się skupiają w Kownie wszyscy ci, dla których język polski, piosenka, taniec, słowem kultura polska, są ojczyste lub wielce atrakcyjne. Dla jej obecnej kierowniczki Aliny Pacowskiej zespół oraz rodzina są polską oazą, do której jej dusza lgnie. Jest też inne życie: praca, koledzy, znajomi... Tak praktycznie jest od prawie półwiecza... Wtedy to kilkuletnia Alinka z polskiego kowieńskiego domu musiała pójść do przedszkola, by jej się nie przytrafiła taka historia jak bratu: starszy brat Ewald, kiedy poszedł do szkoły, nie potrafił po litewsku ani mówić poprawnie, ani czytać, chociaż po polsku czynił to biegle. Tak jej życie podzieliło się na dwa.

Piątkowa uczennica elitarnej kowieńskiej szkoły średniej im. J. Jablonskisa (dziś prestiżowe gimnazjum) ze wzmocnionym nauczaniem języka angielskiego w czasie wolnym biegła do „Inkarasu”, by w najmłodszej grupie tańczyć i śpiewać po polsku. Starszy brat też był razem. Tu ich przyprowadzili rodzice – rdzenni kowieńczycy, przedwojenni uczniowie prywatnego polskiego gimnazjum w Kownie im. Adama Mickiewicza. Kowno było też ojczystym miastem dziadków, którzy chociaż się poznali w dalekiej Rosji – dokąd ich zarzuciła zawierucha pierwszej wojny światowej - po kilkuletniej tułaczce powrócili do rodzinnego miasta. Babcia (po kądzieli) Stefania była dobrym duchem i opiekunem w potrzebie dla brata i siostry, kiedy rodzice musieli udzielać się pracy. Rodzice – Irena i Ewald Pacowscy jeszcze przed wojną w polskim gimnazjum utrwalili w sobie tę polskość, którą wynieśli ze swoich domów. Wcale nie było łatwo w latach 30. być w Kownie Polakami. Oni potrafili nie tylko ukończyć gimnazjum (tam się poznali), ale też podjąć studia: pani Irena na medycynie, zaś pan Ewald na wydziale chemii. Zostali cenionymi specjalistami. Lekarz Irena Pacowska całe życie dbała nie tylko o swoje dzieci, ale też o kowieńskich maluchów – pracowała na oddziale niemowląt i noworodków w szpitalu zakaźnym. Z kolei pan Ewald Pacowski – chemik, profesor, doktor habilitowany 40 lat prowadził pracę naukową na Politechnice Kowieńskiej. Na początku lat 90. włączył się też do pracy organizacyjnej nad powstaniem uniwersytetu polskiego w Wilnie. To, co wynieśli z rodzinnych domów i przedwojennego gimnazjum – szacunek do mowy ojczystej, kultury, wiary, wartości narodowych – przekazywali swoim dzieciom. Brat i siostra Pacowscy potrafili być zawsze Polakami i cieszyli się szacunkiem kolegów. Prawda, zawsze starali się być w tym co robili bardzo dobrzy: Ewald jako inżynier-elektronik, Alina jako chemik-technolog.

Alina nie pamięta końca lat 50., kiedy to dwie panie z Kowna: Walukiewiczowa i Żotkiewiczowa obijały progi urzędów z prośbą o pozwolenie powołania w Kownie polskiej placówki, wie jednak z opowiadań, że nic nie wskórały. Musiały okrężną drogą, przez moskiewskie urzędy, podjąć starania i na wniosek „aż z Moskwy” pozwolono w roku 1959 założyć w Kownie kursy języka polskiego. To one stały się tym magnesem, który przyciągał rozproszonych kowieńskich Polaków. Po paru latach (w roku 1961) powstał polski zespół amatorski przy domu kultury zakładu „Inkaras” – w nim Alina tańczyła. Mieszkanka kowieńskiej dzielnicy Zielone Wzgórze – uroczego Żaliakalnisu umiała znaleźć czas i na naukę, i na próby, i bycie w zespole. Szkołę średnią ukończyła na same piątki i wybrała się na studia do ówczesnego kowieńskiego instytutu politechnicznego. Chociaż w ciągu wszystkich lat nauki była pewna, że będzie lekarzem (w szpitalu, gdzie pracowała mama, byli z bratem częstymi gośćmi i ta szpitalna codzienność i bohaterstwo były jej bardzo bliskie), jednak w decydującej chwili oddała papiery na politechnikę, na wydział technologii chemicznej. W ten sposób została adeptką chemii organicznej. Jest jej wierna do dziś: obecnie pełni rolę konsultanta i przedstawiciela na kraje bałtyckie niemieckiej firmy producenta środków pomocniczych do barwienia i wykańczania włókien. Praca jej polega nie tylko na siedzeniu przy biurku, ale też podróżach pomiędzy Niemcami, Litwą, Łotwą i Estonią. Odbywa je samochodem. Bardzo lubi jazdę, też szybką... Raz udało jej się uniknąć mandatu, kiedy wytłumaczyła policjantowi, że musi mieć szacunek do jej 30-letniego stażu kierowcy-amatora. Musi przyznać, że Łotysze i Estończycy potrafili zachować w lepszej kondycji swój przemysł włókienniczy.

Po studiach w roku 1979 podjęła pracę w Naukowo-Badawczym Instytucie Materiałów Włókienniczych. Przepracowała w nim aż do roku 1990. Po odzyskaniu przez Litwę niepodległości i usamodzielnieniu się nauki litewskiej, instytut nie miał już statusu placówki ogólnozwiązkowej (taki dodatek przy nazwie dawał nieograniczone wprost możliwości pozyskania partnerów do pracy) i zakres prac się zawęził. Przed rokiem 90. współpracowali praktycznie z całym przemysłem włókienniczym ówczesnego Związku Radzieckiego, bowiem na terenie ZSRR były tylko dwa takie instytuty – w Moskwie i Kownie. Alina musi przyznać nieskromnie, że zamówień im nie brakowało, widocznie naprawdę byli w swej dziedzinie bardzo dobrzy. Swoją pracę technologa od barwienia i wykańczania materiałów włókienniczych Alina bardzo lubiła, lubiła też wyzwania, kiedy to się jechało dajmy na to do... Krasnojarska, Archangielska czy Tbilisi, by zapoznać się ze stanem rzeczy i zaproponować swoje rozwiązania.

Rok 1990 był przełomowy nie tylko dla Litwy, ale i w życiu Aliny. Żartuje, że była pewnie pierwszym doktorem broniącym tytułu w niepodległym kraju: obrona jej pracy odbyła się 16 marca. Jednym z recenzentów jej pracy był naukowiec z ówczesnego Leningradu (centrum włókiennictwa ZSRR), który w obliczu nowej rzeczywistości nie zawiódł młodszej koleżanki i obrona odbyła się pomyślnie.

Alina uważa, że zawsze miała i ma szczęście do ludzi. Jeszcze w szkole jej 33-osobowa klasa słynęła z solidarności i koleżeństwa. Spotykają się do dziś, świętując kolejne swoje jubileusze wraz ze swoją kochaną wychowawczynią. Podobna sytuacja zaistniała też w pracy. Ich laboratorium chemiczne uważane było za nadzwyczaj zgrane. W ciągu lat pracy 14-osobowa grupa stała się dla siebie niczym rodzina. Obcowali nie tylko w instytucie, ale też robili wypady na jagody i grzyby, odwiedzali się na święta i zawsze wspólnie świętowali urodziny. Chociaż już od 15 lat nie są jednym zespołem (wszyscy byli pracownicy laboratorium chemicznego w nowej rzeczywistości się nie zatracili i mają w zasadzie lepiej niż w dawnym ustroju, co też świadczy o ich klasie), nadal tak jest. Ostatnio, prawda, wprowadzili udoskonalenie do świętowania urodzin: cztery razy do roku – zimą, wiosną, latem i jesienią spotykają się pewnego dnia, by złożyć życzenia tym, kto w minionym okresie był solenizantem. I nie są to zwykłe biesiady przy suto zastawionych stołach – zawsze mają pomysły, by ze spotkania zrobić prawdziwe święto z elementami show. Mają też swoje przednoworoczne spotkania, kiedy robią bilans minionego roku i składają sobie życzenia. Pomimo różnicy wieku, sfer działalności są nadal sobie potrzebni, dzielą się radością i wspomagają w biedzie i to jest wspaniałe.

Tak samo serdecznych przyjaciół-rodaków ma Alina w zespole. Zarówno weterani „Kotwicy” jak i młodsze pokolenie (a jest to już trzecie pokolenie zespołowiczów!) z szacunkiem i wdzięcznością wspomina panią Helenę Urniaż – założycielkę i wieloletnią opiekunkę zespołu. To u niej Alina stawiała pierwsze kroki taneczne w młodszej grupie, której potem sama była kierownikiem; tańczyła w pierwszej parze z Piotrem Walickasem, aż w roku 1995 musiała się podjąć roli kierownika zespołu. Tak uradzili koledzy i postawili ją przed dylematem: zostajesz kierownikiem czy mamy się rozejść. Postanowili wspólnie, że spróbuje, no i jest już dziesiąty rok... Po tygodniu pracy, zamiast „poleżeć” (jak mówią jej koleżanki) Alina jedzie na próby do swojej „Kotwicy”. Tu spotyka rodaków, wspaniałych ludzi i rozumieją się z pół słowa, bo ta sama muzyka im w duszach gra... Czasami przychodzą ci, co tylko próbują powrócić do korzeni, czy je w sobie odnaleźć i to też cieszy. Cieszy każdy przyjazny gest wobec rodzimej kultury. Tej radości uczyła się od pani Urniażanki (tak w Kownie wielu ludzi nazywa śp. Helenę Urniaż), na studium instruktorów zespołów polonijnych w Lublinie na UMSC, gdzie miała zaszczyt po trzyletnim kursie otrzymać dyplom w tak znaczącym dla niej roku 1990. „Kotwica” już wkrótce będzie świętowała jubileusz 45-lecia. Wszystkie myśli Aliny krążą wokół świątecznego koncertu... Oby wypadł dobrze, bo ludziom (do zespołu uczęszcza dziś 36 osób) święto się należy: za ich wierność i kowieńskie czuwanie.

Po jubileuszu może wymarzy sobie jaką podróż. Urlopu nie lubi spędzać na plażach i kurortach, woli zwiedzanie. Niedawno odbyła, rzec można, podróż życia – zwiedziła Egipt, przemierzyła go wzdłuż i jeszcze raz mogła się przekonać, jak mały jest człowiek, a jak wielkie rzeczy może stworzyć swoją pracą. Nie tylko materialne, duchowe też.

Janina Lisiewicz

Wstecz