Ostra Brama – Paryż – Melbourne

1 maja 1981 roku. Niemenczyn. Dom Kultury. Na scenie zespół – dziewczęta w białych bluzeczkach i czarnych spódnicach, chłopaki – białe koszule, czarne spodnie. Jedyny barwny akcent – czerwone kokardki przy kołnierzykach. Tak się zaczęła nowa era w życiu artystycznym najpierw Wileńszczyzny, a potem…Potem – zjawiły się bogate stroje – dar ludzi o wielkim sercu, rozrósł się repertuar – dzieło założyciela i kierownika zespołu Jana Mincewicza, nastąpiły wojaże po szerokim świecie.

4 maja 2006 roku. Dom Kultury Polskiej w Wilnie. Z rąk prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego Jan Mincewicz otrzymuje Krzyż Oficerski Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej. Złotymi Krzyżami Zasługi zostały odznaczone: Leonarda Klukowska – choreograf, Natalia Sosnowska – chórmistrz i solistka. Srebrnymi Krzyżami Zasługi – Regina Klukowska i German Komarowski – tancerze, Czesława Szablińska – solistka – chórzystka. Wszyscy – z Zespołu Pieśni i Tańca „Wileńszczyzna”. Jeszcze jeden przejaw uznania za ćwierćwiecze działalności, obfitującej w wielkie i małe wydarzenia, ale zawsze – niezmiennie ważne. O niektórych z nich rozmawiamy dziś z Janem Mincewiczem.

Jestem przekonana, że oprócz działalności artystyczno-koncertowej powinniśmy szanować „Wileńszczyznę” za wiele innych rzeczy. Na przykład, za gromadzenie folkloru polskiego na Litwie, za powołanie do życia festiwalu „Kwiaty Polskie”.

Kiedy zespół powstawał, od razu założyliśmy, że będzie on propagatorem naszego wileńskiego folkloru, autentycznego. Że nie będzie to kolejny „polonijny” zespół, których są setki na świecie, w różnych krajach. Z reguły otrzymują nuty z Polski: piosenki śpiewają, opisane szczegółowo układy tańców – wystawiają. To też, oczywiście, bardzo dobrze. I mógłby podobny zespół u nas działać, zresztą działają. Myśmy jednak wytyczyli inną drogę, która ma aspekt podwójny, a może nawet potrójny. Po pierwsze: mieć swoje niepowtarzalne oblicze, żeby w repertuarze były utwory wyłącznie niemal pochodzące z tej ziemi, na której przyszło nam się urodzić i żyć. Po drugie: gromadzenie tego folkloru. Po trzecie: dać życie temu dziedzictwu. Uważam, że to wszystko nam się udało. Możemy wymienić cały szereg pieśni, które praktycznie już poszły w zapomnienie, a zatem nie były znane. Gdzieś jakaś jedna osoba je zapamiętała. A teraz cała Wileńszczyzna je śpiewa. To drugie życie tych utworów. I, moim zdaniem, na tym właśnie polega kultywowanie kultury polskiej: żeby folklor zebrany był żywy.

Jeśli chodzi o „Kwiaty Polskie” – to odrębna impreza – wieloaspektowa, wielopłaszczyznowa, która realizuje swój cel. To impreza, jakiej na Wileńszczyźnie dotychczas nie było. W czasach sowieckich nikt by nam nie pozwolił na zorganizowanie takiego festiwalu. Wraz z ociepleniem politycznym zaryzykowaliśmy i to nam się udało. Nie chodzi wyłącznie o to, że zespoły się spotykają i przedstawiają swój repertuar. Celem nadrzędnym jest gromadzenie i wykonywanie tegoż folkloru wileńskiego. W tym aspekcie wzorem była i jest „Wileńszczyzna”. Rozszerzyliśmy więc zasięg działalności folklorystycznej, zachęciliśmy liczne zespoły, żeby nie szły najprostszą drogą, nie wykonywały ogólnopolskich pieśni, lecz nasze wileńskie, odszukując zapomniane utwory i dając im nowe życie. Ta sprawa chwyciła. Impreza niemenczyńska znalazła licznych naśladowców w różnych miejscowościach Wileńszczyzny.

Pierwszy koncert i zakaz używania nazwy. Czy „Wileńszczyzna” stała się logiczną kontynuacją działalności innych polskich zespołów przez pana zakładanych, wspomnijmy chociażby o chłopięcym chórze z Nowej Wilejki o wymownej nazwie – „Orlęta”. Wróćmy do tamtych dni.

Rzeczywiście, tak było, nazwę „Wileńszczyzna” przybraliśmy publicznie na pierwszym koncercie. I od niej nigdy nie odstąpiliśmy. Nie można było jej używać w takim sensie: nie wymieniano w prasie. Jeśli chodzi, czy „Wileńszczyzna” była kontynuacją założonych przeze mnie zespołów? Oczywiście, tak. Zacznijmy od tego, że poprzednie chóry były zespołami szkolnymi. Zarówno w Nowej Wilejce jak i w Niemenczynie. Zrozumiałe, że po ukończeniu szkoły powstaje fizyczna niemożliwość udziału w tych chórach. Jednakże miłość do piosenki, do sztuki była u tych osób tak wielka, że mimo braku czasu, nawału różnych zajęć, chciały nadal śpiewać, angażować się społecznie. Kiedy powstała „Wileńszczyzna”, na pierwszym jej koncercie wystąpili głównie byli uczestnicy zespołów szkolnych, które stworzyłem i którymi kierowałem. Odezwali się z mety na mój apel w prasie i zgłosili się do „Wileńszczyzny”.

Kim są ludzie – członkowie zespołu?

W początkowym okresie – to młodzi ludzie tuż po szkole. Bardzo szybko ci byli uczniowie, większość – bardzo zdolna – ukończyli wyższe studia, w różnych zawodach. Bardzo szybko mieliśmy w swych szeregach nauczycieli, dziś nawet dyrektorów szkół, kilku doktorów nauk, medyków, ekonomistów, prawników, nawet specjalistę ekspertyzy sądowej, uczniów starszych klas, studentów.

Czy są tacy, którzy praktycznie całe życie „Wileńszczyźnie” poświęcili?

Siłą rzeczy takich osób być nie może, bowiem od chwili powstania po dzień dzisiejszy „Wileńszczyzna” utrzymuje charakter zespołu młodzieżowego. A to, jakkolwiek bardzo smutne, wymaga rotacji: po osiągnięciu pewnego wieku, niestety, musimy się rozstać. Bardzo trudno przychodzi taka decyzja. Ale staramy się utrzymywać stały kontakt ze wszystkimi byłymi zespołowcami. Czego dowodem są m. in. nasze kolejne jubileusze, na które zapraszamy wszystkich byłych członków „Wileńszczyzny”.

Gdzie znajduje się siedziba? Gdzie przechowywane są tony kostiumów?

Zespół powstawał w czasach sowieckich przy domu kultury w Niemenczynie. W owych latach inaczej nie mógł zaistnieć. Wtedy w ogóle żadnej prywatnej przedsiębiorczości nie było, nie do pomyślenia były zespoły, że tak powiem, przypisane do jakiejkolwiek organizacji. Ponadto wszystkie zespoły artystyczne znajdowały się pod ścisłą kontrolą repertuarową. Program miał być zatwierdzony w wydziale kultury, z podpisami, pieczęciami. Jeśli wyjazd – obowiązkowo – wyznaczona przez władze osoba towarzysząca. Trwało to stosunkowo krótko, bo po paru latach zostaliśmy po prostu skreśleni z listy DK, zlikwidowano nam nawet dotychczasowe skromne etaty. I staliśmy się, jak żartowaliśmy, zespołem podwórkowym: bez miejsca na próby. Później bardzo życzliwie chór przyjął pod swój dach dyrektor wileńskiej szkoły im. Joachima Lelewela Wacław Baranowski. Dodam, że niektórzy bali się udzielić nam „azylu”. W dawnej, przyjaznej nam „piątce” jesteśmy do dziś. Pomoc nadchodziła zwłaszcza z Polski, głównie od osób prywatnych, które w różny sposób wspierały nas, ubierały zespół. To przede wszystkim Tadeusz Goniewicz, inni działacze.

Dbałość o kolejne pokolenie.

Zapraszamy poprzez prasę, poprzez zespołowców. Stale angażujemy nowych członków. Rotacja trwa – ktoś zakłada rodzinę, inni wyjeżdżają na studia – jest to oczywiście problem. Mamy przecież kilka programów tematycznych, rozległy ogólny repertuar. Przyjmując nowego członka musimy z każdym indywidualnie materiał ten opanować. To wymaga sporo trudu i czasu. Z reguły jest to młodzież nieprzygotowana wokalnie. Podobnie nie możemy przyjąć kilkunastolatka, który nigdy nie tańczył. Pani Leonarda Klukowska przyszłych tancerzy zaczyna „hodować”, gdy ci mają kilka lat. Kiedy przyjmujemy do chóru zdolnych słuchowo i głosowo, ale z niewyrobionym głosem, a takich zgłasza się 99 procent, dużo czasu zajmuje wypracowanie właściwej emisji głosu. Tym niemniej każdego serdecznie witamy, cieszymy się i … uczymy. Przychodzą młodzi z różnych miejsc, czasem z dość daleka, najmniej z Wilna, chociaż tu właśnie odbywają się próby. Dojeżdżają z Rudomina, Skojdziszek, Pogir, Niemenczyna i innych miejscowości. Staramy się im pomagać, np. poprzez dublowanie prób w miejscu ich zamieszkania, poprzez zwrot kosztów dojazdu, chociaż mamy z tym trudności.

Wprowadził pan folklor Wileńszczyzny w świat. Jak, na przykład, odbierany był on w Australii?

Bardzo dobrze. Żartujemy czasem, że najtrudniej jest występować u siebie w domu. Zgodnie chyba z tym, że nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. Do koncertów w Wilnie szykujemy się nie mniej niż do występów zagranicznych. Jak wiadomo, na miejscu odbierani jesteśmy bardzo dobrze, a w krajach zagranicznych – wprost znakomicie. Najlepiej, gdy koncertujemy przed Polonią różnych krajów. Tak było podczas dwukrotnego tournee w USA, Wielkiej Brytanii, Australii. Wszyscy wyrażają zachwyt z tego powodu, że większość pieśni słyszą po raz pierwszy, podobnie, jeśli chodzi o tańce. Cenią niezwykle sobie autentyzm i oryginalność. A mają z czym porównać, bowiem Polonię na całym świecie odwiedza dużo polskich zespołów. Ciekawe, że folklor Wileńszczyzny odbierany jest z dużym zainteresowaniem przez widownię, która nigdy nic wspólnego nie miała z naszymi terenami. Byliśmy ogromnie zaskoczeni we Francji. Prócz koncertów dla licznej Polonii francuskiej mieliśmy występy dla wyłącznie francuskiej publiczności. Trema – oczywista: jak wypadniemy. Przed każdym numerem – kilkuzdaniowy komentarz dotyczący treści i… po każdej piosence – burza oklasków, co nas ogromnie uradowało, a po koncercie niemal piętnastominutowa owacja publiczności na stojąco. Takiego przyjęcia nie mieliśmy nawet wśród polonijnej lub polskiej publiczności.

Wróćmy w nasze strony. „Wileńszczyzna” – polskość. Pan nie szafował deklaracjami, pan po prostu robił. Pamiętamy, że to właśnie „Wileńszczyzna” zainaugurowała po raz pierwszy w powojennej historii Wilna obchody rocznic 11 Listopada, 3 Maja.

W tym kontekście przypominam kilka zdarzeń. Jedno – chyba na 10-lecie zespołu. Przygotowaliśmy wtedy trzy programy. Trzy koncerty podczas trzech wieczorów: „Wesele wileńskie”, „Z dymem pożarów” oraz zbiorowy galowy program. Jako drugi koncert, na renomowanej wówczas scenie – pałacu ZZ na Górze Bouffałowej – pokazaliśmy „Z dymem pożarów”. Aplauz publiczności. Nazajutrz rano zbieramy się na kolejną próbę. Przychodzą zespołowcy, i każdy ku mojemu zaskoczeniu, z informacją, że koncertu nie będzie, że to koniec „Wileńszczyzny”, że została rozwiązana. Na tyle program ten był zaskakujący z uwagi na swoją wymowę patriotyczną, że ludzie nie wierzyli, że po czymś takim zespół będzie jeszcze dalej działać. Inny przykład: ten sam program mieliśmy pokazać na międzynarodowej konferencji naukowej organizowanej przez „Uniwersytet Polski w Wilnie”. Impreza odbywała się w Domu Nauczyciela, wszystko zostało uzgodnione. Za dwie godziny przed występem otrzymuję wiadomość: koncert jest odwołany. No cóż – mówimy – nie dają nam sali – to jeszcze nie koniec świata. Naprzeciwko przy kościele św. Katarzyny znajduje się skwer Stanisława Moniuszki. Po zakończeniu konferencji dla jej uczestników wystawimy „Z dymem pożarów” właśnie tam. Z prawdziwym ogniskiem, nie sceniczną butaforią. Co prawda, zjawiła się policja i cały czas obserwowała. Nie wkroczyła jednak do akcji. Szkoda, może by urozmaiciła program.

Poszukiwanie i odświeżanie folkloru.

Najpierw – „Zaloty na Wileńszczyźnie”, bo od nich wszystko się zaczyna. Po jakimś czasie został stworzony już pełny program tematyczny – „Wesele wileńskie” – oparte właśnie na zwyczajach, obrzędach wileńskich wesel. Następnie – „Z dymem pożarów”, „Kaziuki”, „Noc Świętojańska”. Uważamy, że ciągle rośniemy, zarówno koncepcyjnie, jak i artystycznie i że „Noc” jest w tej chwili najbardziej artystycznym programem opartym na folklorze.

„Wileńszczyzna” jest jedynym na Litwie polskim zespołem, który ma bogaty repertuar muzyki poważnej i religijnej. Przypomnę chociażby wykonanie Mszy e-moll z okazji 120. rocznicy śmierci Stanisława Moniuszki w kościele św. Jana i w Ostrej Bramie, śpiew „Wileńszczyzny” w kościele Św. Krzyża w Warszawie podczas Mszy św. transmitowanej przez Program I Polskiego Radia na cały świat. Udział w uroczystościach Opieki Matki Boskiej Ostrobramskiej, wykonanie „Litanii Ostrobramskich” Moniuszki itd.

Dodam – telewizyjna Msza św. z Ostrej Bramy transmitowana przez „Polonię” na cały świat. Cieszyliśmy się z tego ogromnie. Przecież pod opiekę Matki Boskiej Ostrobramskiej od samego początku oddaliśmy się i pod Jej opieką działamy, od pierwszych dni, kiedy jeszcze nie mogliśmy o tym głośno mówić. Repertuar religijny mamy rzeczywiście obszerny. Całą Mszę e-moll nagraliśmy też na płycie. Wspomnę również Rzeszów, gdy przed otwarciem międzynarodowego festiwalu, właśnie „Wileńszczyzna” dostąpiła zaszczytu śpiewania w Katedrze Rzeszowskiej. Podobnie było podczas Mszy telewizyjnej w Ostrej Bramie w Wilnie. W dodatku – sukces na międzynarodowym festiwalu w Rumi, imprezie o wielkiej randze, na którą zjeżdżają z całego świata najsilniejsze zespoły z repertuarem religijnym – np. tej rangi co chór Białostockiej AM, najsłynniejsze zespoły katedralne. Otrzymaliśmy, co prawda, zaproszenie, ale znając poziom i wymagania festiwalu liczyliśmy na jedno – posłuchania najwybitniejszych. A jednak zdobyliśmy dwie nagrody, jedna z nich – za najlepszą interpretację pieśni religijnych. Z drugiej strony – ten repertuar przyczynia się do podnoszenia naszego poziomu artystycznego, klasyka jest czynnikiem stymulującym poziom wykonania i ostatecznie rzutuje na zasadniczy repertuar zespołu.

Jest to poziom wysoki. Dowodem – wykonanie podczas uroczystości obchodów w Wilnie rocznicy Konstytucji 3 Maja z udziałem m. in. prezydentów Valdasa Adamkusa i Lecha Kaczyńskiego – krótkiego polsko-litewskiego programu i przepięknego, tak bardzo wiosennego „Walca wiedeńskiego” Johanna Straussa – utworu, którego wykonanie jednoznacznie ocenione zostało przez zgromadzonych jako ukłon w kierunku Unii Europejskiej, do której oba kraje należą i tę przynależność wysoko cenią.

Nie osiada pan na laurach?

Jakich laurach? Widzę pracę przed sobą…

Mam wrażenie, że laury to nie tylko nagrody zdobywane przez zespół, to też np. zapraszanie przez Ambasadę RP na Litwie „Wileńszczyzny” do uświetnienia uroczystości – jak ostatnia – trzeciomajowa – organizowanych przez tę placówkę dyplomatyczną. Co przyniesie najbliższa przyszłość?

Szykujemy się do jubileuszu. Odłożyliśmy go ze względu na nawał imprez majowych. 9 września, sobota, godz. 17.00, Narodowy Teatr Opery i Baletu – koncert jubileuszowy. Pierwsza część – nowa wersja „Nocy Świętojańskiej”, druga – obrazek folklorystyczny „Kiermasz wileński”.

Rozmawiała Halina Jotkiałło

Wstecz