ROSYJSKI W STOLICY BIAŁORUSI

Jestem Polakiem, uczącym się języka rosyjskiego w stolicy Białorusi. Dlaczego właśnie tu i dlaczego rosyjskiego? Rosjanie powiadają, że są na świecie cztery języki. Angielski to język międzynarodowej komunikacji, francuski to język miłości, niemiecki to język ładu i porządku a rosyjski… łączy to wszystko w sobie. Może to jest powód. A tak poważnie to znajomość rosyjskiego jest coraz bardziej potrzebna, zwłaszcza w kontaktach handlowych. Kilkanaście lat temu, kiedy jako język naszego wielkiego „bratniego narodu” był powszechnie narzucany, mało kto uczył się go z zaangażowaniem. Później wszyscy rozpoczęli naukę: angielskiego, niemieckiego, francuskiego, hiszpańskiego. Obecnie, kiedy sytuacja polityczno-ekonomiczna za wschodnią granicą niedawno rozszerzonej Unii Europejskiej ustabilizowała się, zachodnie korporacje coraz częściej inwestują na Wschodzie. Coraz częściej także poszukują ludzi, którzy posługują się językiem rosyjskim.

Dlaczego Mińsk? To dłuższa historia. Ucząc się w Wilnie poznałem Feliksa, studenta z Lipska. Podczas jednej z rozmów powiedział, że jego macierzysta uczelnia, Uniwersytet w Lipsku, organizuje co roku miesięczne kursy nauki języka rosyjskiego, właśnie w Mińsku. Nawiązałem kontakt z osobą odpowiedzialną za ten projekt i zarezerwowałem miejsce dla siebie i pary moich znajomych. Zachęciła nas przede wszystkim cena. Miesięczny kurs (80 godzin lekcyjnych) wraz z zakwaterowaniem w pobliskim akademiku, kosztował 105 euro.

Mińsk jest czystym miastem, ma szerokie ulice, budynki wspaniałą iluminację… Wydaje się być jednorodny architektonicznie. Starych budynków jest raczej niewiele, dominuje zabudowa w stylu powojennego socrealizmu, z charakterystyczną dla niego symboliką. Kute, odlewane, rzeźbione czy namalowane sierpy, młoty, sowieckie gwiazdy, rzeźby i płaskorzeźby chłopów i robotników widoczne są na każdym kroku. Mińsk może robić wrażenie, zwłaszcza na kimś, kto przyjeżdża na Białoruś z nastawieniem, że jest to jeden z najbiedniejszych krajów w Europie. Rzeczywiście jest, ale w stolicy praktycznie się tego nie zauważa. Wystarczy jednak wyjechać kilkanaście kilometrów za jej granice. Rzuca się w oczy to, że kraj nie rozwija się równomiernie, a cała uwaga władz jest skoncentrowana na stolicy, jako wizytówce Białorusi.

Akademik, w którym nas zakwaterowano, był przyzwoity. W trzyosobowych pokojach było dość dużo miejsca. Co dwa dni do naszych drzwi pukała sympatyczna pani, która odkurzała dywan i opróżniała kubeł. Na każdym piętrze była duża kuchnia, prysznice w piwnicy, tylko ubikacje budziły pewne zastrzeżenia, ale po pewnym czasie nawet do tego można się było przyzwyczaić.

Mieszkając dłużej w jednym miejscu dostrzega się często rzeczy, które są praktycznie niezauważalne albo nie zwraca się na nie uwagi podczas wizyt turystycznych. Wiele z nich było dla mnie pewnego rodzaju osobliwością, czasem zastanawiałem się nad ich sensem, czasem wywoływały uśmiech. Z większością z nich zetknąłem się pierwszy raz. Na przykład, każdego wieczoru około godziny 23 akademik patroluje grupa studentów należąca do tak zwanego „bezpieczeństwa”. Ich zadaniem jest wyłączyć światła w kuchniach każdego piętra, wyłączyć bezpieczniki przy kuchenkach, poprosić studentów o zakończenie głośniejszych spotkań i rozejście się do pokojów. Zabierają przy okazji, oczywiście jeśli znajdą, niedozwolony na terenie akademika wysokoprocentowy alkohol. Jego posiadanie stanowi potencjalne źródło poważnych kłopotów. „Bezpieczeństwo” – to pewnego rodzaju milicja akademika. Przyjmowani są do niej tylko chłopcy, każdy z nich posiada identyfikator, każdy też otrzymuje coś w rodzaju wynagrodzenia za swoją służbę, 3000 rubli (ok. 5 litów) za miesiąc.

Niecodzienny był dla mnie także widok dyżurnych przy drzwiach wejściowych. Jest to rodzaj pracy społecznej. Kobiecie, która wykonuje obowiązki portiera, towarzyszy zazwyczaj dwóch lub trzech studentów, z których jeden zapisuje do wielkiego zeszytu, kto odwiedza mieszkańców akademika. Spisuje ich personalia i numer pokoju, do którego się udają. Zostawia miejsce na podpis osoby przyjmującej gości, która potwierdza dane zebrane przez dyżurnego. Pozostawia także na recepcji, aż do wyjścia gości, swoją przepustkę. Dwóch pozostałych dyżurnych czyta gazety, gapi się w sufit lub oddaje się błogiemu nicnierobieniu.

Było i więcej osobliwości w naszym akademiku. W jego piwnicy mieszczą się duże na 18 stanowisk łaźnie. Tradycyjnie – panowie kąpią się po prawej, panie po lewej. Poza tym nic szczególnego, po prostu 18 wykafelkowanych boksów, każdy ze sterczącą ze ściany rurą. Jedyne, co było zastanawiające, to trzygodzinna przerwa (od 13 do 16) w ich funkcjonowaniu. Myślałem początkowo, że może przeznaczona jest na sprzątanie, choć wystarczyłoby na to połowę tego czasu. By to sprawdzić pewnego dnia celowo zostawiłem w łaźni opakowanie po mydle. Leżało tam dzień, leżało drugi, trzeciego dnia sam je sprzątnąłem.

Niezależnie od tego, ile ciuchów na zmianę weźmie się ze sobą na taki pobyt, prędzej czy później każdego czeka problem ze zrobieniem prania. Poszedłem więc na portiernię, zapytałem o klucz i poprosiłem o wytłumaczenie, jak dojść do pralni. Pani sprowadziła mnie schodami w dół. Na końcu piwnicznego korytarza znajdowało się właściwe pomieszczenie. Niestety, wbrew moim oczekiwaniom, nie było tam pralki, a jedynie dwie wanny i siedem misek. Następne dwie godziny spędziłem na ręcznym szorowaniu tego, co da się tą metodą uprać. Reszta, czyli, na przykład, duże ręczniki czy dżinsy, których pranie ręczne jest trudne, musi poczekać na powrót do domu.

Stołówka uniwersytecka przy naszym wydziale pamiętała lata Związku Radzieckiego i to chyba nawet nie te ostatnie. Duża sala z wybetonowaną podłogą, kilkadziesiąt stołów, czasem ścieranych wilgotną szmatą przez pulchną kobietę w czarnym plastikowym fartuchu. Aluminiowe łyżki i widelce. Noże, nie wiedzieć czemu, wyłącznie plastikowe i dostępne tylko przy kasie. Kasjerka podawała je na wyraźną prośbę. Ceny niskie… podobnie jak standard obsługi i jakość serwowanych posiłków. Jedyną interesującą w stołówce rzeczą był taśmociąg zabierający brudne naczynia, zakończony otworem w ścianie. Połykał on stosy tac z talerzami, kubkami, sztućcami. Co jakiś czas „wypluwał” czyste tace, tak jakby same się umyły, a przecież ktoś to robił tam, za ścianą.

Akademik, w którym nas zakwaterowano, znajduje się vis-a-vis jednej z największych na Białorusi gorzelni „Kryształ”. Produkuje się tu wódkę o tej samej nazwie. Sądząc po dolatującym stamtąd zapachu, bez przerwy. Przez całą bowiem dobę unosi się w okolicy specyficzny słodkawy zapach zacieru. Jak już wspomniałem, oficjalnie w akademiku spożywanie alkoholu jest zabronione, ale (jak chyba na całym świecie) także tu rzeczywistość znacznie odbiega od zakazów i przepisów. Pije się znaczne ilości, ale głównie piwa, zazwyczaj z dużych plastikowych butelek. Ciekawym zjawiskiem jest picie wszelkiego rodzaju alkoholu na świeżym powietrzu. Wydaje się, że nawet temperatura bliska 0 stopni nie ma dla pijących żadnego znaczenia. Nie jest to tylko białoruska specyfika, bo zjawisko to masowo obserwowałem też w Rosji. Często widziało się grupki ludzi stojących przy jakimś murku, siedzących przed blokiem, stojących dookoła parkowej ławki nad plastikowymi kubkami i przezroczystym napojem w butelce. Z wesołego zachowania tych ludzi dało się wywnioskować, że nie była to woda mineralna. Wysokoprocentowy alkohol można kupić w sklepach do godziny 23. Przepis ten miał ograniczyć spożycie. Trudno powiedzieć, jak bardzo i czy w ogóle się do tego przyczynił. Z całą pewnością spowodował wzrost liczby melin.

Wbrew różnego rodzaju utrudnieniom i ewentualnym niespodziankom, warto pojechać na Białoruś, warto poznać ten kraj i jego mieszkańców, którzy w zdecydowanej większości są bardzo mili, przyjaźni i otwarci na świat. Należy o tym pamiętać, by wprowadzane wobec Białorusi różnego rodzaju sankcje i restrykcje nie odbiły się na Bogu ducha winnych Białorusinach.

Marcin Koczan, Mińsk

Wstecz