„(...) pamiętam taką dolinę z dzieciństwa i młodości”

(Tadeusz Konwicki)

Okrągłe daty są piękną okazją do przypomnienia czyjegoś dorobku, do ponownego odczytania zawartego w nim przesłania, do aktualizowania bądź zweryfikowania zawartych w nim treści. W bieżącym miesiącu (22 czerwca) swoje 80 urodziny obchodzi Tadeusz Konwicki, polski pisarz współczesny, znany dobrze na Litwie ze względu na swoje wileńskie pochodzenie.

Przyszły literat i reżyser filmowy urodził się w Nowej Wilejce przy dziś już nieistniejącej ulicy Letniej. Będąc w wieku szkolnym, od 1938 r., uczęszczał do Gimnazjum Zygmunta Augusta w Wilnie, tego samego, które nieco wcześniej ukończył Czesław Miłosz. Podczas okupacji niemieckiej uzyskał maturę na tajnych kompletach gimnazjalnych. W latach 1944-1945 działał w partyzantce akowskiej na Wileńszczyźnie. Niektóre przeżycia i emocje tego epizodu w życiorysie odmalował w jakimś stopniu w powieści Rojsty (napisana w 1948, wydana w 1956), w której przedstawił partyzantkę w odbiegający od stereotypu sposób.

Po zakończeniu wojny przeniósł się do Krakowa, gdzie studiował m. in. polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim.

W latach 1946-1950 był zatrudniony w redakcji Odrodzenia. W związku z tą pracą znalazł się w 1947 roku w Warszawie, która stała się odtąd miejscem stałego zamieszkania, działalności zawodowej i literackiej. W latach 1950-1958 Konwicki był członkiem redakcyjnym Nowej Kultury.

Od połowy lat 50. realizuje się także jako scenarzysta i reżyser filmowy, w l. 1956–1968 jest kierownikiem literackim Zespołu Filmowego „Kadr”, w l. 1970-1978 – Zespołu Filmowego „Pryzmat”. Jako twórcy filmu autorskiego Konwickiemu zawdzięczamy następujące ekranizacje: Ostatni dzień lata (1957), Zaduszki (1965), Salto (1970), Jak daleko stąd, jak blisko (1971). Przeniósł na ekran wybrane dzieła swoich wielkich ziomków: Dolinę Issy Czesława Miłosza (w roku 1982) oraz Dziady A. Mickiewicza (w 1989, film Lawa).

Jako pisarz zaistniał na początku lat 50., wydając Przy budowie, reportaż z budowy Nowej Huty, napisany, jak parę też innych powieści, zgodnie z duchem propagowanego wówczas realizmu socjalistycznego.

Po przełomowym roku 1956 zacznie otrząsać się ze swoich młodzieńczych złudzeń, zdecydowanie odrzuci konwencję, lansowaną przez koniunkturalną politykę kulturalną. Dopiero wtedy zaistnieje ów „prawdziwy” Konwicki, który ucieka raczej od opisywania swojego „tu i teraz”, gdyż powojenna Warszawa jakby nie stała się miejscem zakorzenienia. Odnosi się takie wrażenie zwłaszcza przy lekturze utworów Konwickiego, w których jednoznacznie daje się do zrozumienia, że nic i nigdzie nie dało mu takiego natchnienia, jak Dolina zapamiętana z dzieciństwa. Oczywiście, teksty literackie nie zawsze są wiarygodne, jeżeli chodzi o ujawnianie autentycznych przeżyć pisarza, gdyż nie zawsze jest łatwo oddzielić autentyzm od świadomego, na przykład, mitologizowania.

Obraz owej nadzwyczajnej Doliny kreuje nieraz Konwicki także w rozmowach z innymi pisarzami, z krytykami literackimi itp. W rozmowach ze Stanisławem Nowickim (pod danym pseudonimem ukrywa się Stanisław Bereś) Pół wieku czyśćca Konwicki, na przykład, podkreślił, że Warszawa w jego utworach jest opisywana jakby od niechcenia, głównie ze względu na to, iż tam się mieszka. Ona mnie nic nie obchodzi – akcentuje pisarz. Nawet w tym stwierdzeniu można jednak odczuć częściową autokreację.

Dolina dzieciństwa utrwaliła się dobrze w pamięci, gdyż mały Tadeusz bardzo dużo czasu spędzał właśnie w plenerze, w swego rodzaju „Niagarze zieleni”, jak sam określił okolice swojej „małej ojczyzny”. Przyczyniły się do tego okoliczności życiowe. Bardzo wcześnie, bo już w roku 1929, utracił ojca, zelżała więc kontrola nad dzieckiem, wychowywanym w Kolonii Wileńskiej (ul. Dolna 22) głównie przez dziadków Blinstrubów. Cierpiał w dodatku na klaustrofobię (lęk zamkniętej przestrzeni), co także zmuszało do unikania domu. Spędzało się więc czas na mniej czy bardziej świadomym poznawaniu przestrzeni dzieciństwa ze wpisanymi w nią obiektami.

Zarówno w swojej twórczości, jak i we wspomnianych rozmowach nie omieszka pisarz podkreślić, że egzotyka ziemi, z której pochodzi, polegała, m. in., na tym, iż mieszanka narodowa, religijna, kulturowa, językowa była tu jakby czymś naturalnym, nikt niczemu się nie dziwił, nie wytykał nikomu inności.

Przytaczając argumenty, usprawiedliwiające obsesyjne na pozór przywiązanie do Wileńszczyzny, Konwicki charakteryzuje ją także jako ziemię oryginałów, powołując się na kresowe czy też litewsko-wileńskie rodowody takich, na przykład, osobowości, jak Piłsudski, Cat-Mackiewicz, Wańkowicz, Miłosz i wielu innych z Mickiewiczem, oczywiście, na czele.

Zdaniem pisarza, poprzez Wileńszczyznę łatwiej przypomnieć ku pokrzepieniu serc to wszystko, co było ładne w dawnej Polsce, łatwiej między innymi dlatego, że na Wileńszczyźnie wiek XIX trwał znacznie dłużej, bo cywilizacja przyszła z pewnym opóźnieniem.

Jest to w dodatku, a może przede wszystkim, miejsce, w którym były zapoczątkowane różne ważne wtajemniczenia życiowe, miejsce, do którego jestem najbardziej przywiązany i z którego poznawałem świat – jak mówi o tej przestrzeni swego życia sam pisarz.

W danym kontekście nie sposób też nie przywołać innej doliny, Doliny Issy Czesława Miłosza, napisanej z podobnych pobudek, z jakich powstawały powieści Konwickiego. Nieprzypadkowo chyba wśród ekranizowanych przez Konwickiego własnych i cudzych utworów literackich mamy także arcydzieło Miłosza.

Sam pisarz, w rozmowach ze wspominanym już S. Beresiem, wyodrębnił w swojej dojrzałej twórczości kilka istotnych cyklów tematycznych.

Pierwszy z nich scharakteryzował jako rekreacyjno-smętkowy, pisany dla przyjemności czytelnika i własnej w złych okresach życia. Składałyby się nań głównie te powieści, w których twórca, w taki czy inny sposób, wraca myślami na Wileńszczyznę, a więc Dziura w niebie (1959), Zwierzoczłekoupiór (1969), Kronika wypadków miłosnych (1974). Dodajmy też powieść Bohiń (1987), która jeszcze nie istniała w momencie prowadzonych w okresie stanu wojennego rozmów z nazwanym historykiem literatury. W tego rodzaju utworach, mówiąc językiem pisarza, jest (...)na różne sposoby transponowana, uwspółcześniana, mitologizowana, umagiczniana i demonizowana dolina (...) dzieciństwa i młodości.

Drugi cykl powieściowy ma, zdaniem pisarza, charakter egzystencjalny, dominuje tutaj zaduma nad życiem, losem, kondycją ludzką. Taka sytuacja występuje w powieściach Sennik współczesny (1963), Wniebowstąpienie (1967), Nic albo nic (1971). Najlepszą powieścią wymienionego cyklu jest, bez wątpienia, Sennik współczesny. Głównie ta powieść przyczyniła się w swoim czasie do wzrostu sławy pisarza, uplasowała go obok autorów, realizujących model intelektualnej powieści XX-wiecznej.

Do trzeciego cyklu powieściowego, nazwanego polityczno-paszkwilanckim, zaliczył pisarz takie powieści, jak Kompleks polski (1977), Mała apokalipsa (1979). Mieściłaby się w nim także powieść Rzeka podziemna, podziemne ptaki (1984). Jest to dokument wtargnięcia w politykę, groteskowy już często obraz rzeczywistości PRL-u. Wszystkie książki danego cyklu opublikował Konwicki w niezależnym obiegu wydawniczym.

Wśród tych utworów wyróżnia się w jakiś sposób Mała apokalipsa, powieść-utopia, powieść-ostrzeżenie. Pokazana jest tutaj dokonująca się na oczach czytelnika perspektywa wstępowania Polski w skład ZSRR. Główny bohater jak widmo krąży po Warszawie, żeby dokonać protestacyjnego samospalenia pod Pałacem Kultury i Nauki, ale nie ma to już większego znaczenia, wszystko jakby przesądzone i już ostatecznie zdegradowane. Tym bardziej, że i sam protestujący idzie na swoją Golgotę, jak to określa, jakby bez przekonania, popychany przez opozycję. Nie wiadomo, zresztą, czy dojdzie.

I wreszcie, najtrudniejszy bodaj do zdefiniowania, cykl eseistyczny, określony przez pisarza dość opisowo: (...) tego nie dowiecie się w szkole, książki awanturnicze, pisane tekstem otwartym. Chodzi tu o tzw. niby-dzienniki czy łże-dzienniki, jak je określa sam autor. Takie książki pojawiły się w dorobku Konwickiego w połowie lat 70. i były pisane na przemian z prozą fabularną. Powstał w wyniku tzw. tryptyk eseistyczny, na który składają się: Kalendarz i klepsydra (1976), Wschody i zachody księżyca (1982), Nowy świat i okolice (1986). W podobnej konwencji są też napisane Zorze wieczorne (1991), w których eseistyka jest przeplatana fragmentami powieści fabularnej oraz Pamflet na siebie (1995).

Eseistyka, jak wiadomo, jest bardzo luźnym gatunkiem pisarstwa. Narratora nie sposób tutaj nie utożsamiać z autorem, który nie musi w danym wypadku ograniczać się do jakiegoś konkretnego tematu, nie musi budować fabuły, ma prawo do snucia luźnych refleksji.

Wypróbował również pisarz pióra w stworzeniu czegoś w rodzaju popularnej powieści kryminalnej, widocznie, żeby nie było nieporozumień, nazywając swoje dzieło Czytadłem (1992).

Autor tych licznych dzisiaj powieści na dobre zadomowił się w literaturze zwłaszcza po wydaniu na początku lat 60. Sennika współczesnego. Skupiło się w nim wiele istotnych cech, które są wyznacznikami literatury wieku XX. Zwrócił się tutaj Konwicki w stronę prozy, która, według znawców przedmiotu, zmierza do „poetyckiej nieprzezroczystości”, jest prozą „szczególnie zorganizowaną”. W trakcie lektury odbiorca chcąc nie chcąc musi zadawać sobie pytanie nie tylko dotyczące tego, co tu jest przedmiotem opisu, lecz także: jak to jest zrobione? Nie da się czytać tej powieści tak, jak się czyta tradycyjne powieści realistyczne. Dlaczego?

Występuje tutaj bohater, który, jak większość bohaterów tej i innych powieści Konwickiego, jest jakby „chory na pamięć”. Poznajemy go zresztą w ekstremalnych okolicznościach, które uzasadniają chyba w wielkim stopniu to, co później się dzieje. Budzi się on jakby ze snu, lecz niebawem się okazuje, że nie był to zwykły sen. Paweł (bo takie ma imię) targnął się na własne życie. Chciał się powiesić, został odratowany. Widzimy jedynie to, co jest w zasięgu jego świadomości. Zaciera się jakby granica między jawą a snem.

Narracja jest zróżnicowana jakby celowo „na opak”. O wypadkach rozgrywających się „tu i teraz” relacjonuje się w gramatycznych formach czasu przeszłego: Nie otwierałem oczu i nie wiedziałem, jak rozbudzony z przedwieczornego snu, gdzie jestem i kim jestem. W ustach piekł jadowity smak żółci, po skroniach przebiegały łaskotliwe stonogi pulsu. Leżałem w ciężkim worku z bólu i potu.(...)

I odwrotnie, wtedy gdy pamięć bohatera wskrzesza wypadki minione (czy to epizody z partyzantki, czy niechlubnego momentu wstępowania do partii), występuje aktualizujący czas teraźniejszy:

(...) Nagle słyszę za sobą pianie koguta. Koguty pieją zwykle przed piątą. A z taką pilnością – na zmianę pogody. Lecz mnie przychodzi bezsensownie na myśl jakiś strzępek historii świętego Piotra i trzykrotnego piania kura. Staram się to przypomnieć sobie i ułożyć w przyzwoity kształt. Chcę wiedzieć, dlaczego takie przypomnienie podpełzło właśnie dzisiejszej nocy.

Spod krzaków podnosi się najpierw jeden cień, potem drugi. Nawet nie zdejmuję broni.(...)

Możliwości narracji na tym się nie wyczerpują. W odtwarzanych obrazach dzieciństwa i młodości stosuje się często narrację drugoosobową, co daje bohaterowi okazję jakby rozmawiać ze sobą, takim sobą, który już dawno nie istnieje:

(...) Szedłeś drogą biegnącą parowem o zboczach prostopadłych, z wiecznie osypującym się piaskiem. Dopiero co pożegnała cię matka. Została na progu domu, odprowadzając cię wzrokiem, gdy skręciłeś w prawo i oddalałeś się ciężkim krokiem starego chłopa w stronę miasta utopionego w siwych tumanach. (...)w oczach jej była ufność, bezmyślna, irytująca pewność, że wrócisz zwycięzcą.

Niosłeś w ręku ciemną teczkę starodawnego kroju, poprutą doszczętnie, gdyż dratwa już dawno zbutwiała. Ta skóra, zzieleniała od pleśni, pachniała liśćmi, którymi wymoszczona była podłoga strychu. Wasz dom był dziwnym domem. Domem-pielgrzymem, domem-rozstajem, domem otwartych drzwi i okien. Przychodzili doń różni ludzie, mieszkali, ile im trzeba było, i odchodzili w nieznane. Jednym droga wiodła w górę, drugim w dół. A jeśli wracali, to już pewnie innym szlakiem, gdyż nigdy nie widziałeś w tych klitkach, dzielonych wedle potrzeby jak chleb, tych samych, znajomych ludzi.(...)

Akcja rozgrywa się w niezidentyfikowanej miejscowości nad Sołą, która to miejscowość do złudzenia przypomina bohaterowi Wileńszczyznę. Jest rzeka, jest las, jest dolina, są tory kolejowe.

Czas akcji jest mniej więcej równoległy do czasu powstawania powieści, powiedzmy przełom lat 50-60.

Paweł, przybysz w miasteczku nad Sołą, jak też inni bohaterowie powieści, żyją jakby w dwóch wymiarach, w dwóch rzeczywistościach, w niepowabnym „dzisiaj” i bardziej dostojnym „wczoraj”. Duchowo właśnie bardziej tkwią w owym dniu wczorajszym. W nowej, powojennej rzeczywistości wszyscy są jakby trochę zdegradowani, wypędzeni z jakiegoś raju, dlatego wszystko „mierzą” według obrazów i systemu wartości, jakie wyłaniają się z pamięci.

Owo zakotwiczenie w przeszłości uwypuklone jest nieraz w podwójnych imionach bohaterów, w stosowaniu anachronicznych określeń ich statusu itp. Razem z Pawłem pracują przy bocznicy kolejowej, dla przykładu, partyzant Jasiu Krupa, hrabia Pac czy torowy Dębicki (dawniej Dobas). Regina, sąsiadka Pawła, zwykła sklepowa, stale pamięta o tym, że jeszcze przed kilkoma laty była żoną dyrektora. Ildefons i Malwina Korsakowie, u których mieszka Paweł, wszystko mierzą według „kroju” spod Ejszyszek: U nas na wschodzie, w Ejszyszkach, tam dopiero trzymałam wódeczkę – usprawiedliwiała się fałszywie pani Malwina (siostra Ildefonsa) itp. Albo, innym razem, ta sama Malwina: (...) No i przyjechaliśmy, i znaleźliśmy tę dolinę, co taka samiutka jak nasza pod Ejszyszkami. Za to dziękować Panu Bogu. Ale takiej ziemi, tłuściutkiej, panie, niczym masło, pachnącej, leciutkiej, to nigdzie nie znaleźć. Bo u nas, na wschodzie, i lasy inne, i pola równiejsze, i rzeki spokojne. Zostali tam nasi wszyscy, poumierali od wojen różnych, od złych ludzi, od morowego powietrza. Leżą, panie, pochowani w swojej ziemi i Pana Boga chwalą. A nam, biednym, to aż strach o śmierci pomyśleć. Żyć, to można jeszcze żyć gdzie bądź, ale umierać trzeba tylko na swojej ziemi.(...) Nietrudno w tym filozofowaniu Korsakówny rozpoznać stylizację na mowę wileńską.

Są też postacie niemal dosłownie rozdwojone. Ukrywający się w nadsołeckich lasach Huniady identyfikuje się jakby z Korwinem, przywódcą oddziału partyzanckiego, w którym służył Paweł. Józef Car, baptysta, autorytet moralny w miasteczku nad Sołą, przypomina bohaterowi nauczyciela z Wileńszczyzny. Najwnikliwsza lektura powieści nie zdradzi tajemnicy, czy to są osoby różne, czy tożsame, gdyż w powieści jest zastosowana jakby poetyka marzeń sennych.

Ta sama dwoistość dotyczy także kreowanego w powieści pejzażu, który, jak już wspomnieliśmy, przypomina strony rodzinne bohatera i pisarza. Ujawnia się to we wspomnieniach Korsaków, jak też w rozmowie Pawła z Józefem Carem:

(...) – Dlaczego pan wybrał to miejsce? Taką samą dolinę z rzeką na dnie, z taką samą linią toru kolejowego biegnącą środkiem, z dąbrową na drugim brzegu.

Patrzył na kilimek ułożony z pasem chłodnych barw.

Takich, jak ta, okolic jest bardzo wiele. W podobnych tej dolinie miejscach powstawały pierwsze miasta na naszej ziemi. Można o tym dowiedzieć się w szkole.

Nieprawda. Ta dolina jest szczególna w swoich torfowiskach, w rzece pełnej pamiątek, w lesie, który widział wiele pokoleń uzbrojonych ludzi. Ja pamiętam taką dolinę z dzieciństwa i młodości, pan także ją pamięta. Czy pan wie, że ilekroć chcę przejmująco opisać krajobraz, zawsze widzę tę dolinę zapamiętaną w najdrobniejszym fragmencie. (...)

Główny bohater jest więc wcieleniem ludzi obarczonych i piękną, i groźną pamięcią. W niewyjaśnionych okolicznościach przybywa nad Sołę i bez wyraźnego celu wyjeżdża stąd. A może nawet nie wyjeżdża, może to, co czytaliśmy, rozgrywało się tylko w jego świadomości, może to były tylko majaczenia i halucynacje chorego człowieka? Nie oczekujmy, że ktoś rozchwieje nasze czytelnicze wątpliwości. Oczywisty natomiast jest fakt, że Paweł symbolizuje sytuację wszystkich niezakorzenionych, wszystkich „wysadzonych z siodła”, których burzliwa historia XX wieku rozsiała, rozrzuciła po świecie. Zresztą, w powieści jakby niewielu tych osiadłych. Jeżeli nawet są, to oni też nie mogą być pewni swojego zakotwiczenia, gdyż w wyniku przemian cywilizacyjnych planuje się budowę tamy i zanosi się na to, że miasteczko ma być zalane wodą.

Jeżeli w Senniku współczesnym Wileńszczyzna jawi nam się jako przestrzeń przywoływana głównie w pamięci bohaterów, to w cyklu rekreacyjno-smętkowym pisarz chętnie przenosi akcję bezpośrednio w swoje strony rodzinne.

Jedną z najbardziej „wileńskich” powieści Tadeusza Konwickiego jest Kronika wypadków miłosnych. Jej akcja jest umieszczona na Wileńszczyźnie, ściślej w „małej ojczyźnie” samego pisarza, którą stanowią tak swojskie nam miejscowości, jak Nowa Wilejka (tutaj się urodził przyszły pisarz), jak Kolonia Wileńska (głównie tutaj upływało jego dzieciństwo), czy wreszcie Wilno (miasto nauk gimnazjalnych Konwickiego). Ta przestrzeń, występująca prawie we wszystkich głośniejszych powieściach pisarza, jest łatwo rozpoznawalna. Jak dowiedzieliśmy się (o tym przekonał już Sennik...), nieodłączną cechę kreowanego przez Konwickiego krajobrazu stanowią najczęściej takie elementy, jak dolina, rzeka, las, tory kolejowe.

Już na pierwszych stronach powieści, kiedy poznajemy dopiero głównego bohatera o imieniu Wicio, wracającego z ferii wielkanocnych u ciotki, mamy opis owej na pozór zwyczajnej i jednocześnie jakby niesamowitej przestrzeni, pamięć o której na długie lata stanie się niemal obsesją pisarza: Pociąg przejeżdżał przez miasteczko, a właściwie nawet przez miasto rozsypane na stoku rozległego wzgórza, ściślej mówiąc, nie wzgórza, lecz płaskowyżu, który teraz przez kilometry opadać będzie dosyć stromo ku rzeczce, nawet można powiedzieć sporej rzece, co czasem się zwęża mocno, a potem znowu rozlewa się szeroko jak poważna rzeka z prawdziwych atlasów.

To było miasteczko rodzinne Wicia. Tu się kiedyś urodził przy tej długiej ulicy biegnącej wzdłuż torów, ale w którym domu, tego nikt już nie pamiętał, nawet matka nie mogła sobie przypomnieć. Więc wpatrywał się w te parterowe domki uciekające szybko do tyłu, domki ceglane, czasem niedbale tynkowane, ale najczęściej z drzewa, wszystkie z ganeczkami, na których w letnie wieczory słucha się słowików i wącha mocne zapachy maciejki, wszystkie w ogródkach, jakby sadach, teraz nagich zupełnie, z ledwo widocznymi zgrubieniami zawiązujących się pąków.(...)

W miarę rozwoju akcji jawią się nam przed oczyma także inne osobliwości miasteczka i jego okolic, na przykład, Młyn Francuski, Puszkarnia czy ulica Dolna, przy której mieszkał niegdyś Konwicki. Jako że Wicio jest gimnazjalistą, widzimy go często na ulicach wileńskich, gdzie głównym jego celem jest zazwyczaj wypatrywanie obiektu swoich marzeń, Aliny. Razem czy osobno, bohaterowie zahaczają tu o Górę Zamkową i Górę Trzech Krzyży, o Cielętnik i plac Łukiski, o ulice Zamkową i Subocz, o kościół św. Kazimierza i Ostrą Bramę itp.

Za plecami bohaterów, podobnie, zresztą, jak w Dolinie Issy Miłosza, stoi jakby bardziej doświadczony narrator, który patrzy na ich perypetie, jak też na pejzaż wileński już z jakiejś perspektywy, perspektywy przemijania, odchodzenia. Zdradza on siebie w taki, na przykład, sposób:

(...) Wtedy odezwał się dzwon kościelny i dzwonił tak, jak wtedy dzwoniły o przedwieczornej porze wszystkie małe kościoły. Budził niepokój, rozpacz, nagły dotkliwy smutek, lecz zarazem przypominał kojące istnienie Pana Boga.(...) Innym razem tak oto komentuje niezmienny, zdawałoby się, nigdy i nigdzie, element pejzażowy: (...) Z boku stał między pniami księżyc z wyrysowaną dotkliwie mapą lądów i mórz tajemniczych, księżyc, który w owych latach był jeszcze początkiem tamtego świata, pierwszym szczeblem wieczności, okiem Pana Boga.(...) W tamtych latach, czyli przed wojną.

Jeżeli chodzi o czas akcji, rozpoczyna się ona wtedy, kiedy (...) wczesnowiosenna brzydota zrudziałych pagórków, niechlujnych skarp i nędznych drzew jak chude, zmoknięte ptaki, więc całe to rozpaczliwe ubóstwo przedwiośnia zasłaniało kolejno domki, uliczki brukowane polnym kamieniem, pokraczność jakiejś fabryki, zakole rzeki z przystanią oficerską, wszystkie te miejsca, w których żyli od lat albo odwiedzali je przygodnie i inni ludzie, teraz jeszcze anonimowi, ale w przyszłości mający zapisać w świadomości współczesnych swoją znajomość z tym miastem, swoją miłość i rozpacze przeżyte w tym mieście, które naprawdę było tylko bezładną kupą domów, jakich tyle widzi się na świecie.(...).

Jest to przedwiośnie i wiosna roku 1939, co ma niemałoważne znaczenie dla wytworzenia aury świata przedstawionego. Bohaterowie, zajmując się jeszcze powszednimi dla nich sprawami, mają już przeczucie tragicznych wypadków bądź powtarzają zasłyszane wieści o mającej wybuchnąć wojnie.

Ponadto w powieści zbyt dużo mówi się o śmierci. Wystarczy podkreślić, że główny bohater jest synem wisielca, w domu rodzinnym obcuje często z umierającym dziadkiem. Tuż na początku akcji jest świadkiem śmierci człowieka, przejechanego przez pociąg. Alina, do której skierował swoje pierwsze młodzieńcze uczucie, także mówi więcej o śmierci niż o miłości.

Właściwą akcję niejednokrotnie przerywają jakby wyjęte z gazetowych kronik opisy nieszczęśliwych wypadków, które łączy to, iż są spowodowane przez ten czy inny zawód miłosny. One jakby zapowiadają finał, próbę samobójstwa głównej pary, Wicia i Aliny.

Jeszcze innym przerywnikiem fabuły są wstawki eseistyczne, zaczynające się od pewnego zdystansowania się do pisarskiego „tu i teraz”, czyli, powiedzmy, połowy lat 70., bo właśnie wtedy ukazała się powieść. Są one łatwo rozpoznawalne według zwrotów typu: W tamtych czasach..., W tamtych latach... (czytaj: przedwojennych, zbiegających się z okresem dzieciństwa Konwickiego), na przykład:

W tamtych czasach Litwa była nieokreślonym obszarem geograficznym, niejasną formacją etniczną, niezdefiniowaną sferą kulturową(...) Dożywała ona swoich dni w polszczyźnie wileńskiej, w pieśniach białoruskich, w przysłowiach litewskich, trwała jeszcze w ginącym obyczaju, w wybujałych chorobliwie na chwilę charakterach, w powolnej i gęstej dobroci ludzkiej. Odchodziła w niepamięć przez krajobraz pełen szalonych kwiatów, słodkich zapachów ziół, budzących tajemniczą grozę borów. Odchodziła w niezrozumianą i zapominaną co dzień dawność przez sadzawki rzewnego smutku, przez jeziora melancholii, przez meandryczne rzeki przeczuć.(...)

Ten bujny krajobraz sprzyjał też pojawianiu się oryginalnych ludzi, o których już była mowa. Pisarz jakby próbuje przypomnieć na kartach powieści niektóre barwniejsze postaci, może przypomnieć, a może wykreować? Co tu realne, co zmyślone, co obiektywne, co zmitologizowane, nie będziemy już dociekać.

Jacy byli ci ludzie o zlitewszczonych nazwiskach i spolszczonych duszach, o spolszczonych nazwiskach i zlitewszczonych duszach? Jacy byli ludzie modlący się do Jehowy i do prawosławnego Boga, lękający się Dewajtisa i Peruna, Czorta i Lucyfera, Zaduszek i Sądnego Dnia? Jacy byli ci potomkowie Tatarów, Polaków, Żydów, Litwinów, Białorusinów, Karaimów i wszystkich innych ludzi, których prześladowania, krzywda, nieszczęścia zagnały w północne puszcze i rojsty?

Rozbiegli się po świecie. Żyją samotnie w pojedynkę. Zapomnieli mowy, która była mową kilku języków. I tylko czasem zaskuczy w cudzym mieście śród obcych liter jesienny wiatr litewski i błyśnie raptem złe dobro albo dobre zło w mieszczańskiej głuszy, i odezwie się czasem w sercu normalności jakaś duszna i wabiąca nienormalność (...)

Mamy więc tu zarazem refleksje autotematyczne, wyjaśniające genezę obrazów wileńskich w twórczości nie tylko Konwickiego. Obcy świat, niepowabna współczesność, parafrazując Mickiewicza, „przenosi duszę utęsknioną do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych” tym razem „nad Wilią, Wilenką rozciągnionych”, wskrzesza kolejną „dolinę najpiękniejszą w świecie”, której romantyczne wspomnienie pełni funkcję terapeutyczną, odgradza od zwariowanego nieraz świata, zanim nastąpi to ostateczne „spotkanie z braćmi bogami”.

Halina Turkiewicz

Wstecz