Jego Wysokość SŁOWO

2006 – Rokiem Języka Polskiego  

Dopóki Wilia płynie...

Zadaniem i gorącym pragnieniem redak-cji „Magazynu Wileńskiego” i autorki ukazującej się od trzech lat niniejszej rubryki, poświęconej językowi polskiemu, jest zwiększenie wrażliwości językowej naszych czytelników, ukazanie piękna mowy ojczystej. Chcemy też wspólnie zastanowić się nad rolą, jaką odgrywa ona w życiu narodu. Także – a może zwłaszcza – w życiu Polaków, mieszkających poza Polską. Bowiem dla wielu z nas jest ta polszczyzna bardzo ważną – jeśli nie najważniejszą – częścią składową ojczyzny, jej uosobieniem. To tam, za Bugiem, ludzie mają Polskę wokół siebie. Na co dzień, w świątki i piątki, jak się u nas mówi. A my ją mamy tylko w świątki. Na co dzień otaczają nas przecież realia inne, niepolskie. Nawet jeśli jako lojalni obywatele kraju, w którym wypadło nam mieszkać, jesteśmy „do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych, szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych”, do tej małej ojczyzny szczerze przywiązani, to jednak najbardziej osobiste doznania i wzruszenia wiążą się tylko ze słowem ojczystym. Wspomnienia pacierza, którego uczyła matka, wiersza tak pięknego, że tylko w myślach dawał się powtarzać, bo na głos ani rusz: łamał się ze wzruszenia. Tak właśnie było, kiedy ledwo poznawszy litery czytałam wiersze Staffa i Słowackiego, najczęściej nie bardzo rozumiejąc, ale zachłystując się jakimś niepojętym czarem słów, magią wiersza i języka.

Po tej nieco sentymentalnej i dość niedzisiejszej dygresji osobistej przechodzę do właściwego tematu dzisiejszej naszej pogadanki. W tym roku, jak widocznie czytelnicy zauważyli, więcej uwagi poświęcamy dziejom naszego języka. Dzieje się tak w związku z Rokiem Języka Polskiego, za jaki ten Anno Domini 2006 Senat Rzeczpospolitej Polskiej ogłosił. Oto fragment tej mądrej i pięknej Uchwały:

Polszczyzna łączyła w przeszłości i łączy dziś wszystkich Polaków, bez względu na miejsce zamieszkania, wiek, poglądy polityczne i wszelkie inne różnice czy odrębności. Nie ma innego dobra tak powszechnego i tak ważnego dla nas wszystkich jak język ojczysty. Po polsku rozmawiamy, przekazujemy swoje uczucia, uczymy mówić nasze dzieci, wyznajemy wiarę, piszemy wiersze. Możemy mieć różne poglądy, zajmować różne stanowiska w wielu kwestiach, możemy się spierać, dyskutować, ale zawsze będziemy to robić po polsku i nie jest obojętne, czy będzie to język różnorodny i bogaty, piękny i poprawny, etyczny i estetyczny, czy też ubogi i prymitywny, pełen sloganów i nieporadnych sformułowań, niepotrzebnych zapożyczeń i wulgaryzmów.

Polacy Wileńszczyzny od wieków myślą, czują i rozmawiają po polsku. Że nasza polszczyzna jest nieco inna od ogólnopolskiej? Tak, ale nie musimy się tym martwić. Odmiany regionalne, gwary nie zubożają języka. Wręcz odwrotnie – stanowią o jego bogactwie. Chociażby przez to, że tu jak w skarbcu przechowały się stare formy, wyrazy, zwroty, które już dawno w języku ogólnopolskim zostały zastąpione przez inne, nowe, lepiej współgrające ze współczesnością. Ileż to wyrazów, form i zwrotów, znanych dziś tylko Polakom Wileńszczyzny, znajdujemy, na przykład, w listach filomatów! Kiedy czytamy, że pan Jan (Czeczot) rozhultaił się i listów nie pisze, czy też wyznanie Adama: oddawszy profesorowi moje roboty, chęć mnie brała pójść do Anieli (a swoją drogą szkoda, że historia tak zupełnie zapomniała o tej Anieli, u której nasz wieszcz „co dzień zwykł bywać” i podobno to jej dedykował balladę „To lubię”, a imię Maryla znalazło się tam później), czy też zwroty zostawując, złując się, szkarpetki, tameczny, tamej, to my, wilniuki, czujemy się jak u siebie w domu. Do dziś się u nas tak mówi.

Regionalne, gwarowe, a nawet potoczne nie oznacza wcale niepoprawne. Niepoprawne, a nawet śmieszne staje się wtedy, kiedy zabraknie nam wyczucia językowego, jak na przykład w pewnej polskiej reklamie środka czyszczącego sanitaria, gdzie się posłużono cytatem Tam sięgaj, gdzie wzrok nie sięga Mickiewicza. Trudno też zapomnieć tytułu z naszego dziennika „Kurier Wileński”: Władze litewskie olały pogrzeb Miłosza. Zacznijmy od tego, że dość często używany w Polsce kolokwializm olewać jest obrzydliwym wulgaryzmem i jako taki nie powinien w ogóle być stosowany w środkach masowego przekazu. Jak wszystko, co modne, wulgaryzm ten dotarł również do nas. Niestety, pozbawieni wrażliwości językowej dziennikarze, chcąc się wykazać władaniem „współczesną polszczyzną”, skwapliwie wzięli go sobie na warsztat. Po drugie, są sytuacje, które wymagają tak zwanego stylu wysokiego. Niewątpliwie z taką sytuacją dziennikarz (notabene studiował w Polsce) miał do czynienia, pisząc o pogrzebie Miłosza. W efekcie wyszło tak, jakby ktoś w niezbyt czystych gumiakach wszedł na salony (językowe również).

Chodzi tu zresztą nie tylko o brak wrażliwości językowej, lecz o rzeczy bardziej naganne: o zwykłe lekceważenie i języka, i czytelnika. Bo przecież wiele wątpliwości mogą rozstrzygnąć słowniki.

Żenującym wydają się argumenty, że „nie ważne, jak piszemy, grunt, żeby ludzie nas rozumieli”, że gazeta nie jest pismem literackim, więc nie należy się czepiać jego języka. Ostatnio jednak – jak wynika ze stopki redakcyjnej – zaszły zmiany w kierownictwie redakcji, co pozwala mieć nadzieję, że nowy naczelny nie będzie tak po macoszemu traktować szaty myśli naszych i nie będziemy już czytać o patrolach, które przejechali się (!) po Starówce i zobaczyli (!) dwoje (!) mężczyzn.

Nie ulega wątpliwości, że rola polskiego dziennika ukazującego się poza granicami, jest trudna do przecenienia. Ma być ważnym czynnikiem skupiającym społeczność polską, sprzyjać zachowaniu, rozkwitowi mowy ojczystej. Mowy, która na naszych terenach od wieków rozbrzmiewała najpiękniejszymi dźwiękami, by wreszcie, sięgając gdzieś daleko, gdzieś do niebios progu, wybuchnąć „Panem Tadeuszem”, „Balladami”, „Beniowskim”. Wybuchnąć polskim romantyzmem.

Niedawno wielki przyjaciel rozsianych po świecie Polaków, prezes Stowarzyszenia „Wspólnota Polska” profesor Andrzej Stelmachowski powiedział: Na zjeździe Polaków we Francji mówią po francusku, gdzieś indziej – po angielsku, na Litwie wszyscy mówią po polsku. A jakże inaczej? Myśmy tu zawsze mówili po polsku. Jako na spadkobiercach polszczyzny wielkich romantyków ciąży na nas obowiązek szczególnej troski o słowo ojczyste. Tylko dlaczego tak często to swoje najwyższe dobro ranimy lekceważeniem, błędami, wulgaryzmami, byle jakim mówieniem, byle jakim pisaniem?

Nie chciałabym, aby powyższe słowa o bylejakości zabrzmiały jako uogólnienie czy też zarzut skierowany do całej naszej wileńskiej braci dziennikarskiej. Tak nie jest. Trafiają nam przecież do rąk teksty napisane nie tylko poprawną, ale też piękną, żywą polszczyzną. Z przyjemnością słuchamy „Radia znad Wilii”, które pieści nam ucho nie tylko miłymi młodymi głosami, ale i dobrym językiem.

Ogromną radością są też nam, ludziom, którym „bliżej niż dalej”, olimpiady polonistyczne. Są bowiem świadectwem, że młodzi Polacy czują potrzebę bliższego, głębszego kontaktu z najpiękniejszym językiem świata, jakim jest dla każdego człowieka jego rodzinny język. To święto mowy ojczystej, które stało się nieodłącznym elementem kulturalnego krajobrazu Wileńszczyzny i w którym tak licznie uczestniczy młodzież, pozwala nam wierzyć, że – pozwolę sobie na parafrazę – „dopóki Wilia płynie, polskość tu nie zginie”. I tu mała dygresja. Jak chyba każdemu z nas, los mi poskąpił wielu rzeczy, ale najbardziej mi żal tych olimpiad z języka polskiego i literatury, których nie mieliśmy w moich szkolnych czasach. Po wielu latach dane mi było w nich uczestniczyć. W charakterze jurora. I tak oto w ciągu szesnastu lat, kiedy to każdy kolejny marzec zakwitał nie tylko pierwszymi wiosennymi tulipanami, ale i kolejną olimpiadą, wzruszenie mieszało się z zazdrością, gdy patrzyłam na pochyloną nad białymi kartkami młodzież, czy też słuchałam uczniowskich opowieści o pierwszych zabytkach piśmiennictwa polskiego albo o pamiętnikach Paska. Wzruszenie jednak i radość przeważały. Radość, że ten ogromny trud, którego co roku podejmują się młodzi, będzie procentować – bez względu na wyniki podczas eliminacji – również w ich dalszym życiu bliższą, bardziej osobistą więzią z polszczyzną i polskością.

Podobnie jak nie można cenić i szanować twórczości jakiegoś pisarza, jeśli się ani jednej jego książki nie przeczytało, a nawet więcej – nie można mieć o nim żadnego sądu, tak samo trudno kochać i szanować coś, czego nie znamy. Języka również. Po to, by go naprawdę cenić, musimy o nim wiedzieć jak najwięcej.

Właśnie dlatego w ciągu kilkunastu lat pisałam felietony na tematy językowe, które miały na celu zainteresować uczniów (przede wszystkim klas młodszych) różnymi ciekawymi historiami z dziejów języka, zwłaszcza bogactwem polskiej frazeologii, przekonać ich, że wiedza o języku to nie tylko uczenie się reguł gramatycznych (bez których jednak ani rusz), ale niezwykle ciekawa, pasjonująca sprawa. Poczta, jaką otrzymywałam, świadczyła, że te żartobliwe, wesołe Przecinki miały swoich wdzięcznych czytelników. Dla czytelników dorosłych redagowałam rubrykę językową Szata myśli naszych. Udało mi się zaprosić do współpracy profesor Zofię Kurzową.

Niniejsza rubryka Jego Wysokość SŁOWO prowadzona jest z myślą o czytelnikach dorosłych, jak też młodzieży szkolnej, o wszystkich tych, komu sprawy języka ojczystego naprawdę leżą na sercu. Czy coś tej naszej polszczyźnie kresowej zagraża? I tak, i nie. Nie, jeśli chodzi o dalsze jej tu funkcjonowanie. Nie takie koleje losu zwycięsko przetrwała, opierając się silnym naciskom rusyfikacji, kiedy to nie tylko polskich szkół nie było, ale nawet rozmowa po polsku w miejscach publicznych była zabroniona. (W roku 1868 Eliza Orzeszkowa pisała do Józefa Sikorskiego: Zaszły tu u nas pewne zmiany. System rządzenia nami nabrał nowej energii. Najsurowiej powtórzono zakaz mówienia po polsku wszędzie. Zdzierają ogromne sztrafy pieniężne: dzieją się z tego powodu najkomiczniejsze fakta: ja na ulicy ze znajomymi i w sklepach z kupcami mówię po chłopsku, tj. po rusińsku, to samo czynią prawie wszyscy – stąd śmiech ogólny. Po ulicach pełno policji; chwytają za kołnierze znajomych, którzy witają się słowami: „Jak się masz!”.

Dziś nikt nikogo za kołnierz nie chwyta, po polsku mówić nie zabrania. Mamy na Litwie szkoły polskie, książki, podręczniki (co prawda, z każdym rokiem przeciwnicy szkolnictwa polskiego kroczek po kroczku idą do przodu wprowadzając do szkół polskich wszelakie innowacje, na przykład, zlikwidowanie egzaminu maturalnego z języka i literatury polskiej, który nawet w czasach stalinizmu był obowiązkowy, podręczniki w języku litewskim), mamy wielu doskonałych polonistów, traktujących nauczanie języka polskiego i literatury jako swego rodzaju misję patriotyczną. Pamiętajmy też o dobroczynnym wpływie licznych zespołów artystycznych.

Wszystko to prawda. Dlaczego wobec tego, jeśli jest tak dobrze, to czemu jest tak źle, jak zwykł mawiać nasz prawie krajan, bo lwowianin, trener piłkarzy polskich, świętej pamięci Kazimierz Górski? A jest źle, jest. Wystarczy posłuchać, jak rozmawiają ze sobą w autobusach i trolejbusach uczniowie szkół polskich. Prawdopodobnie na lekcjach odpowiadają w miarę poprawnie, jednakże na co dzień funkcjonują w dwóch standardach językowych. Ten drugi – to mowa przeplatana rosyjskimi wyrazami, zwrotami, a często całymi zdaniami. Taki współczesny makaronizm, o którym, tyle że polsko-łacińskim, wspominaliśmy w poprzednim odcinku, pisząc o polszczyźnie doby średniopolskiej.

Daje się też zauważyć całkiem nowe zjawisko. Niedawno rozmawiałam z nauczycielką wileńskiej Syrokomlówki. Okazuje się, że niektórym uczniom łatwiej jest wyrazić jakąś myśl po litewsku niż po polsku. No i bądź tu, człowieku, mądry: masz się cieszyć, że z litewskim jest tak dobrze, czy martwić, że z polskim jest tak źle?

Mimo niezłomnej pewności, że „dopóki Wilia płynie”, nie zaginie tu polszczyzna, nie mogę się pozbyć niepokoju o jej jakość. Zbyt lekko rozgrzeszamy siebie z wszelkiego rodzaju błędów, rusycyzmów, kolokwializmów, a nawet wulgaryzmów traktując to wszystko jako „gwarę wileńską”, choć z gwarą tą, która właściwie jest dziś w stanie szczątkowym, ten niedbały, byle jaki język, jaki często słyszymy, nie ma nic wspólnego.

O słowo ojczyste, które jest „podstawowym składnikiem tożsamości Polaków i dobrem kultury narodowej” (z Uchwały Senatu RP o języku) powinniśmy dbać na każdym miejscu i o każdej dobie”. W tym jednak roku szczególnie okażmy mu szacunek. Jest przecież jakby solenizantem.

Łucja Brzozowska

Wstecz