(...) ta cała reszta, to istnienie, bez którego wszyscy mogą się obejść (...)

                                                                                                                Andrzej Stasiuk

Jedną z wakacyjnych atrakcji może być także umiejętnie dobrana, przyjemna, dobra lektura. Nie podejmuję się definiowania kategorii „dobra lektura”, gdyż jest ona wielce subiektywna, dla każdego oznacza zazwyczaj co innego.

Starając się dobierać lektury dla najszerszego grona czytelników chciałoby się pójść ścieżką średniego kalibru: nie proponować książek bardzo ambitnych, wysoce intelektualnych, o zagmatwanym stylu i jednocześnie nie zboczyć na łatwiznę, nie promować rzeczy płytkich, głupich, tzw. „jednorazówek”. Uważam, że literatura powinna skłaniać do refleksji, powinna wzbudzać pytania, powinna prowadzić ku czemuś lepszemu.

Prezentując kiedyś młodą polską prozę wśród liczących się nazwisk „generacji 1960” (tzn. pisarzy, urodzonych w latach 60. XX w.) wymieniliśmy, m.in., Waldemara Borzestowskiego, Andrzeja Stasiuka, Olgę Tokarczuk i in. właśnie dlatego, że spełniają pewne kryteria, że zasługują na promowanie. O prozie Olgi Tokarczuk pisaliśmy nawet obszerniej przed paroma laty.

Tym razem przyjrzyjmy się bardziej z bliska twórczości Andrzeja Stasiuka, tym bardziej, że tematyka wielu jego książek ma czasem w sobie coś jakby z wakacyjnej przygody, zmuszającej do głębszego zastanowienia się, może nawet zmiany kierunku myślenia i działania. Przygodą niekoniecznie musi tu być jakieś atrakcyjne, wyskokowe, egzotyczne wydarzenie. Chodzi głównie o to, że akcja większości utworów rogrywa się w otwartej przestrzeni, w plenerze, że bohater lubi zmieniać miejsce, zwiedzać, szukać mocniejszych wrażeń, że znajduje też czas na autorefleksję, kontemplację, a to są właśnie atuty wakacyjno-urlopowego czasu, nie zawsze może właściwie wykorzystywane.

Na początek, dla bliższej znajomości z autorem, coś w rodzaju notki biograficznej, która nie układa się tym razem zbyt konwencjonalnie: szkoła, studia itd.

Andrzej Stasiuk (1960) urodził się w Warszawie. Już jako uczeń nie przepadał za szkolnym rygorem, dyscypliną, do tego stopnia, że, jak wieść niesie, po ukończeniu szkoły podstawowej miał kłopoty z utrzymaniem się w kolejnych placówkach edukacyjnych. Nawet późniejsza musztra wojskowa niewiele tu pomogła, gdyż Stasiuk po prostu uciekł z wojska, co okupił półtorarocznym pobytem w więzieniu, przebiegającym także nie bez zgrzytów.

W wyniku otrzymaliśmy Mury Hebronu (1992), książkę, która stała się oficjalnym debiutem pisarza. Tytuł nawiązuje do biblijnego miasta w środkowej Palestynie, w Judei, znanego jako miejsce pobytu izraelskich patriarchów Abrahama, Izaaka, Jakuba, jako pierwsza stolica Dawida. Murami Hebronu są w książce Stasiuka mury więzienia. Panujących tutaj zasad egzystencji nie da się określić inaczej niż używając przymiotników: brutalne, koszmarne, nieludzkie. Pisarz obficie tu wykorzystał swoją więzienną edukację, odtwarzając język i mentalność więźniów oraz podobnych do nich nadzorców, niemal jednoznacznie dając do zrozumienia, że w większości wypadków powrót do normalnego życia jest raczej niemożliwy. Ciemna, nie przynosząca nadziei książka, dobrze więc, że pisarz na tym nie poprzestał.

Dość szybko, bo już po paru latach, Stasiuk zaskoczył nieco odbiorcę, wydając Wiersze miłosne i nie (1994), których i sam tytuł, i zawartość świadczą już o powrocie na bardziej utarte przez literaturę szlaki tematyczne: miłość i śmierć, samotność i lęk, przyroda, zwierzęta, reminiscencje lekturowe itp.

Stasiuk-poeta, jak i Stasiuk-prozaik, jest przede wszystkim wielbicielem konkretu, jest zagorzałym realistą, nie pozbawionym jednak nieraz odczuć metafizycznych. Jego wiersze zawierają często motywy, które będą niejednokrotnie rozwijane w prozie. Oto jeden z przykładów:

Siedziałem obok kierowcy.

Czternaście godzin jazdy z długą przerwą

na pijaństwo. Z przeciwka nadciągały obłoki

błota i nierealnych świateł. Samochód

był mądry i stary. Zakręty brał po omacku.

Właściwie mogłoby nas nie być.

 

Papierosy miały smak miasta opuszczanego

o zmierzchu, w porze gdy każda podróż

wygląda na ucieczkę. Nam też paliło się pod stopami.

Musieliśmy ruszać nim wytrzeźwiejemy.

 

Stacje benzynowe, noc jak kawa

rozlana na czarnym stoliku. Śmierć to się

zbliżała, to znowu oddalała i byliśmy jak

te długonogie owady ślizgające się po powierzchni wody

za lekkie by utonąć i zarazem bezskrzydłe.

Charakteryzując całokształt zbioru poetyckiego, Helena Zaworska uwypukliła, m.in., ambiwalencję, cechującą poezję Stasiuka: Za miłością czai się niemiłość, za życiem – śmierć, za pogodą – burza, za człowieczeństwem – zwierzęcość, za zgodą na życie – aż samobójcza niezgoda. Słowem, poetycki obraz życia, jak zawsze, rozpiętego na antypodach.

Prawdziwe uznanie, wyrażone też poprzez nagrody, przyniosła pisarzowi powieść Biały kruk (1994). Jej tematem jest wypad piątki trzydziestolatków (a więc ówczesnych rówieśników autora) w góry, swego rodzaju ucieczka od szarzyzny i monotonii życia. Jeden z nich, o imieniu Kostek, jest pisarzem. Drugi, Wasyl (imię pojawiające się też w opowiadaniach Stasiuka), jest zwolennikiem działania, czynnego urozmaicania życia. Do paczki kumplów należy też bezimienny narrator.

Chęć działania przyjmuje jednak nieoczekiwany obrót, doprowadza do zabicia człowieka. Wyprawa w góry, która miała być niemal powrotem do natury, dzieciństwa, przyjaźni, przygody przekształca się w ucieczkę z miejsca wypadku. Kostek (przypadkowy zabójca wopisty) i Wasyl już nigdy nie wrócą do domu. Płacą najwyższą cenę za konsekwencje swych działań i rozumowań.

Już tutaj ujawniła się dość wyraźnie silna strona pisarstwa Stasiuka, która polega, jak się wydaje, nie tyle na konstruowaniu wartkich fabuł czy prowadzeniu czytelnika ku jakiejś myśli przewodniej, ile na umiejętności opowiadania, relacjonowania, na walorach językowych prozy.

Godne uwagi są spostrzeżenia Michała Cichego, jednego z recenzentów, który napisał o danej powieści: Sens „Białego kruka” budzi moje wątpliwości, ale język tej powieści bywa czasami olśniewający. Poetyckie retrospekcje z dzieciństwa i opisy zimowego pejzażu gór wybijają się w tej książce przed fabułę.

Na inną stronę medalu zwrócił natomiast uwagę Jarosław Klejnocki: Książkę tę przepełnia duch zgorzknienia i smutku, natychmiast przywodzący na myśl powieści Tadeusza Konwickiego.

Jeżeli poprzednie książki Stasiuka były promowane przez nowe oficyny wydawnicze, pisma preferujące bądź uważające za wyłączność właśnie młodą literaturę, to Opowieści galicyjskie ukazały się pod patronatem prestiżowego tytułu, jak katolicki Tygodnik Powszechny.

Nazwany zbiorek zawiera opowiadania, które były publikowane wcześniej właśnie na łamach Tygodnika... Niespełna stustronicowa książeczka wpisuje się w pewnym stopniu w bogaty w literaturze polskiej nurt wiejski, gdyż ukazuje bolesne przemiany wsi galicyjskiej na początku lat 90. XX w. Epitet „galicyjskie” nie jest tu tylko wyróżnikiem przestrzennym, uwypukla tradycyjną dla obszaru biedę, nędzę, beznadziejnosć, cechujące wieś polską (i nie tylko polską) od zawsze, a zwłaszcza w okresach mniej czy bardziej burzliwych przemian społeczno-egzystencjalnych. Czyż nie jest taką przemianą rozpad PGR-ów na początku lat 90. i, odpowiednio, w naszych realiach, rozpad sowchozów i kołchozów? Zjawisko na pozór pozytywne, likwidacja pozostałości starego systemu społeczno-ekonomicznego, ale znowu nie do ocenienia bez ambiwalencji, bez sprzecznych uczuć: zbyt wysoką cenę płacą nieraz bohaterowie, którzy nie mogą, nie są w stanie, z tych czy innych przyczyn, natychmiastowo, sprawnie, bezbłędnie przystosować się do nowych warunków.

Książka skomponowana jest w ten sposób, że każde niemal opowiadanie prezentuje nazwanego najczęściej po imieniu bohatera, dla przykładu: Józek, Władek, Janek, Maryśka, czasem też ze wskazaniem jakichś funkcji: Kowal Kruk, Rudy Sierżant. Nieliczne tylko opowiadania wysuwają na pierwszy plan relacje czasowo-przestrzenne: Miejsce, Knajpa, Noc, Noc Druga. Nie są one przypadkowe.

Książka wygodna dla dzisiejszego czytelnika: opowiadania można przecież czytać wybiórczo, chociaż, dzięki jedności czasowo-przestrzennej, jak i relacjom pomiędzy poszczególnymi bohaterami, zamienia się ona w cykl czy nawet w luźno skonstruowaną powieść. Bohaterów łączy przede wszystkim szarzyzna dnia powszedniego, żmudna, ogłupiająca, nie przynosząca należytych dochodów praca, niewybredna rozrywka w knajpie ze wszystkimi jej atrybutami: alkohol, dym papierosa, kłótnia, zwada itp. W wyniku, m.in., przedwczesna starość czterdziestolatków, z trudem przystosowujących się do nowej rzeczywistości. Oto, na przykład, wstępna prezentacja Józka, tytułowego bohatera pierwszego opowiadania:

Czterdzieści parę lat, twarz lisa przechery i ciało wyschnięte na wiór. Ostatni traktorzysta w PGR, bo traktor też ostatni, a nowych już nie będzie. Nigdy. Ale Józek nie zna tego słowa, wszak przynależy ono do dziedziny wyobraźni, i po staremu, w znieruchomiałym czasie usiłuje w żelazne truchło tchnąć trochę życia. Bo jego ciągnik jest na chodzie tylko dlatego, że Józek wie, co komu odkręcić.(...)

Zamiast PGR-u podstawmy „sowchoz” czy powstałą na jego bazie spółkę akcyjną i mamy także obrazek z podwileńskiej wsi. Przedwczesne starzenie, nieoczekiwana śmierć – wyraziste, zamknięte zakończenie realistycznego obrazka. I zarazem otwarte, gdyż obserwujący bohaterów narrator, nieraz jakby w ich imieniu, poszukuje sensu każdej drogi życiowej:

Ilekroć o nim myślę, zastanawiam się, czy został zbawiony. On i rzesze jemu podobnych. Bo przecież w jakimś sensie byli nowym plemieniem, ludem, do którego nie dotarła dobra nowina ani żaden nowy Paweł apostoł. Ten kościół na wzgórzu, do którego przychodził w niedzielę, był świadectwem dualizmu świata. Można było doń wejść, obmyć się z przewin, by ponownie zanurzyć się w rzeczywistość, w której kategorie cnoty i grzechu były nieprzejrzyste, przenikały się nawzajem, zupełnie tak jak ciemność i światło przed pierwszym dniem stworzenia. Czy w umyśle Józka nie mogła powstać intuicja, że świątynia jest licencjonowana przez otaczający ją chaos? Ustanowiona po to, by on, Józek, mógł raz w tygodniu poddawać się swoistej psychoterapii, zapewniającej spokój duszy?

Z tymi pytaniami narratora wkraczamy już w wymiar metafizyczny, niejednokrotnie pogłębiający i rozszerzający wymowę Opowieści galicyjskich. Jedni, mimo twardego, beznadziejnego żywota, a może właśnie dzięki niemu, przynajmniej sporadycznie potrzebują jeszcze zanurzenia się w sacrum, inni rozumują już po nowemu. Kioskarz Władek, bohater kolejnego opowiadania, czuje się prawie jak twórca nowego kościoła, nowej sfery sacrum. Ani prawdziwa świątynia, ani naturalne piękno pejzażu nie wabi tak ludzkiego oka, jak barwna witryna jego kiosku.

Władek, w odróżnieniu od Józka, to bohater, któremu się na pozór powiodło:

No więc Władek, właściciel tego ołtarza, przy którym kościelny, majowy, jest jak dalekie odbicie; jego pastelowe, zwiewne i nietrwałe barwy zwiędną jak kwiaty i zetleją jak wstążki.(...) Czterdzieści lat oczekiwania, hibernacji w stanie nędzy, by w dwa lata przepoczwarzyć się w posłańca i zwiastuna nowej ogólnoświatowej religii, która zniesie przeciwieństwa, unieważni spory i ukonkretni pragnienia.(...)

Jednakże prawdziwe epicentrum życia wiejskiego mieści się nie tyle przy władkowym kiosku- „ołtarzu”, ile w knajpie. Jeżeli Opowiadania galicyjskie traktować jako spójną całość, to w układzie kompozycyjnym utwór Knajpa zajmuje miejsce centralne. Tutaj najczęściej krzyżują się drogi mieszkańców opisywanej prowincji.

Zakończenie, mimo swojego małoprawdopodobieństwa, jest mile zaskakujące. Błądzący po okolicy duch Kościejnego (zjawa nieżyjącego, postać pokrewna widmowym bohaterom Konwickiego), przy pomocy Rudego Sierżanta, w sobotnie popołudnie wywleka mężczyzn z knajpy i prowadzi ich do kościoła, gdzie dokonuje się przynajmniej tymczasowa przemiana, jakieś chwilowe przeistoczenie:

(...)wszyscy na mgnienie stali się przejrzyści jak aniołowie albo jak własne najskrytsze sny, których nigdy nie pamiętali, budząc się o wszystkich tych świtach, jakie im były pisane, na moment blask skruszył, spopielił ich kości, rozpylił ciała, by zapomniały o swoich imionach i kształtach, o swoim bólu i ciężarze i o czasie, który gnieździ się w żyłach i podobny jest do gorącego piasku albo ołowiu, i nigdy, ale to nigdy, nie pozwala zaznać odpoczynku.

Lecz żaden zegar nie zmierzył tej chwili.

Krążek słońca wpadł w czarną skarbonkę Cergowej i Rudy Sierżant zobaczył, że stojący przed samym ołtarzem Kościejny uśmiecha się do niego i kiwa, by podszedł i nastawił ucha, póki nie jest jeszcze za późno.

Właśnie, póki nie jest jeszcze za późno. Dany wątek jest w pewnym stopniu kontynuowany w zbiorze opowiadań Przez rzekę (1996), w którym trzy wstępne utwory są powrotem do okresu dzieciństwa. Występuje tu nawet dziecięcy narrator, który, zgodnie z możliwościami swojego wieku, ocenia Chodzenie do kościoła, Chodzenie do biblioteki, Chodzenie na religię. Świat wartości, często trudnych i niezrozumiałych, narzucany jest przez dorosłych. Skoro się ma w nim udział, szuka się jakichś własnych, bardziej atrakcyjnych motywacji bądź okoliczności, sprzyjających wymknięciu się spod opieki rodziców czy wychowawców.

Kolejne opowiadania ukazują właśnie świat, układany po swojemu, już bez nadzoru opiekunów. Wygląda on jednak niezbyt powabnie. Jego nieodłączne rekwizyty to znowu piwo, wino, papierosy, przygodne miłostki a nawet marihuana. Nieustanna wędrówka, droga bohatera jest postrzegana przez niektórych krytyków jako błądzenie po labiryncie, jako chaos, bezład itp. Jeżeli w dzieciństwie wtajemniczanie w wartości mogło wydawać się za wczesne, to teraz mamy bohatera, który stwarza wrażenie, że jest już za późno.

Wśród wydanych w latach 90. książek Stasiuka na pierwsze miejsce zdecydowanie wysuwa się Dukla (1997). Można by ją uznać za mikropowieść, ewentualnie dłuższe opowiadanie. Miasteczko i okolice Beskidu Niskiego do tego stopnia zauroczyły pisarza, że opuścił Warszawę, zamieszkał najpierw w Wołowcu, potem w Czarnem, gdzie od 1996, razem z żoną, prowadzi własne wydawnictwo.

Dukla, zmierzająca niby w stronę powieści, jest utworem prawie afabularnym, a już na pewno pozbawionym wartkiego rozwoju wydarzeń. Zdecydowanie przeważają tutaj opisy, w dodatku przywołujące nie tyle wydarzenia z życia bohatera, jego bliskich i znajomych, ile samą materię, bardzo sensualistycznie (zmysłowo) przedstawioną rzeczywistość otaczającą.

Ze względu na zdecydowaną przewagę opisu, na zamiłowanie do szczegółu i konkretu, wprowadzane nieraz wręcz wyliczanki wpadających w oko bohatera przedmiotów, smakowanych od strony ich materialności, proza Stasiuka otrzymuje nieraz miano „gęstej prozy”, a więc prozy, wymagającej bardziej kontemplacyjnej, nieśpiesznej lektury:

No więc Dukla, parę uliczek na krzyż, jeden kościół, jeden klasztor i zręby synagogi, gdzie parę metrów nad ziemią wczepiają się w mur karłowate brzózki. Była niedziela i przed Marią Magdaleną ksiądz święcił stado wymytych samochodów. Kawałek dalej Ukraińcy na zakurzonych żiguli rozłożyli swoje towary i z rękami na piersiach przyglądali się tej pogańskiej ceremonii. Ich auta przemierzyły wielkie przestrzenie bez żadnych błogosławieństw. Towar mieli tandetny i eleganccy wierni mijali ich z wyższością. W niedzielę przedmioty stają się trochę mniej realne, a pokusy chadzają jak psy przy nodze. To były przeważnie narzędzia: wiertarki, młotki, piły i ślusarka, więc nic dziwnego, że tuż po sumie wyglądały odrobinę bluźnierczo.(...)

Głównym tematem kontemplacji staje się sama aura, „duch” tej dziwnej, niby niczym się nie wyróżniającej i jednocześnie przykuwającej do siebie miejscowości. Coś w rodzaju fabuły jest układanką wspomnień z wielokrotnych pobytów bohatera w Dukli, który próbuje jakby rozwikłać zagadkę „przyciągalności” tego miejsca:

No i wciąż wracam do tej Dukli, żeby oglądać ją w różnych światłach i porach. Na przykład wtedy w lipcu, gdy niebo zasnute było duszną, mleczną poświatą burzowej pogody. Wypite w peteteku piwo natychmiast występowało na skórę. Byłem sam i pomyślałem, że obejrzę sobie wszystko dokładnie, żeby w końcu dopaść ducha miejsca, pochwycić tę woń, o której istnieniu byłem zawsze przekonany, bo miejsca i miasta wydzielają zapachy jak zwierzęta, trzeba tylko uparcie je tropić, aż trafi się na właściwy ślad i w końcu na kryjówkę.(...)

Rzeczywiście, magnesem jest tu samo miejsce, nie ludzie w nim poznani. Czyż można zaliczyć do znajomych dziewczynę w białej sukience, zobaczoną tu kiedyś na dyskotece?

Większą atrakcją aktualnego pobytu bohatera w Dukli jest wizyta papieża, która jest kontemplowana znowu bardziej od strony materii, nie zaś znaczenia sakralno-liturgicznego. Bohater próbuje wyobrazić Jana Pawła II w jego zwyczajnej, codziennej ludzkiej egzystencji. Cokolwiek jawi się na drodze bohatera, nie służy zawiązaniu akcji, ani nie prowadzi do momentu kulminacyjnego, lecz jest poddawane zafascynowanej materią refleksji bohatera. Ta sama zasada jest zachowana w dołączonych do Dukli małych formach narracyjnych.

Do krótkich form narracyjnych wróci Stasiuk także w mini-zbior-ku Zima (2001). Stanowi on swego rodzaju uzupełnienie, dopowiedzenie do Opowiadań galicyjskich. Galerię postaci, występujących w Opowieściach... wzbogacają tym razem wyniesieni do tytułów bohaterowie: Paweł (błąkający się po okolicy rencista), Mietek (planujący wyjazd na Śląsk do brata i wciąż pozostający na miejscu), Grzesiek (tropiciel metalu).

Relacje czasowo-przestrzenne rozszerzają się o Zimę i Paris-London-New York, które to opowiadanie mogło mieć także tytuł „Heniek”, gdyż jego bohaterem jest, czymś pokrewny Władkowi z Opowieści..., kolejny czterdziestolatek, handlujący tym razem ciuchami i jednocześnie spełniający niemałoważną misję, o czym nie bez ironii rozważa narrator:

(...)Koszula jest najbliższa ciału i komunia świata z metafory płynnie przeistacza się w konkret, który jest galicyjską wersją Sądu Ostatecznego, gdzie zrównanie nastąpi nie przez nagość, ale paradoksalną wspólnotę stroju jako w Berlinie, tako i w Gorlicach, i dalej na południe, gdzie wśród zapachu olchowego dymu szczekają psy z zimnymi łańcuchami wokół szyi(...)

Bardzo pojemne myślowo, realistyczne i zarazem metafizyczne, autotematyczne i poetyckie jest opowiadanie Zima. Zdradza tu autor przyczynę swojego przywiązania do świata rzeczy:

(...)Tak (tzn. od konkretów – H.T.) chciałbym zaczynać wszystkie historie. Od ciał i rzeczy, ponieważ nie starcza mi wiary we wskrzeszenie jednych i drugich. Jeśli nawet ciała powstaną, to co będą robiły bez całej reszty? Jak odnajdą się w przestrzeni, jeśli oczywiście i przestrzeń zostanie wskrzeszona? Co zrobią bez swoich psów, domów i zmian pogody? Ten lęk nawiedza mnie, ilekroć znajduję okruszynę wiary w to, że ktoś kiedyś pozbiera mnie do kupy, postawi na nogi, da lekkiego klapsa i powie: no, idź. A ja wtedy zapytam: gdzie, dokąd, którędy, po co i po czym, bo przede mną najprawdopodobniej będzie tylko najlepszego gatunku nieskończoność pół na pół z wiecznością.

Dlatego mam obsesję rzeczy, zdarzeń, nic niewartych szczegółów, wyliczanek, lubię wiedzieć, co jak się nazywa, i dlatego wolę biedne okolice niż bogate, bo w nich przedmioty mają prawdziwą wartość i bardzo możliwe, że ludzie je choć trochę kochają, nie mając o tym nawet pojęcia. Od wielbienia rzeczy są bogacze.(...)

Podobna technika opowiadania występuje też w eseistyce Stasiuka. Idąc za rozpowszechnionym dziś modelem prozy opublikował on takie, m.in., książki: Jak zostałem pisarzem (1998) oraz Jadąc do Babadag (2004).

Ostatnia pomnożyła sławę autora, przynosząc mu w 2005 r. nagrodę literacką Nike. Jest ona relacją z podróży po na pozór mniej atrakcyjnych krajach Europy. Wydawnictwo Czarne zaopatrzyło książkę następującą notką:

„Jadąc do Babadag” to książka o podróży przez zapomnianą Europę. Polska, Słowacja, Węgry, Rumunia, Słowenia, Albania, Mołdawia – przez te kraje podróżuje autor. Samochodem, autostopem, pociągiem. Ale jednocześnie jest to podróż w głąb świadomości mieszkańca tej części Europy, która zawsze była uważana za gorszą, zapóźnioną, prymitywną i zacofaną.

Jednak autor ogląda te kraje w sposób pozbawiony kompleksów. Czasami ma się nawet wrażenie, że to jedyne kraje na ziemi, co pozwala uniknąć nudnych i jałowych porównań z Zachodem bądź Wschodem. „Jadąc...” to książka przygodowa i podróżnicza. Nie tylko w sensie geograficznym, ale także – a może przede wszystkim – duchowym.

Ze względu na podjęty temat książka może się kojarzyć z Rodzinną Europą Czesława Miłosza, ze względu na oryginalną selekcję opisywanych faktów – z wierszem Zbigniewa Herberta Rovigo, którego autor składa hołd nieznanemu włoskiemu miasteczku za to, że jest ono dobrym wcieleniem arcydzieła przeciętności. Mniej natomiast wspólnego ma ona z eseistyką Herberta, w której, podróżujący głównie po Europie Zachodniej, znany poeta jest przede wszystkim koneserem sztuki, chociaż nie wyrugowuje też czasem z pola widzenia spraw bardziej powszednich.

Stasiuk, wbrew tradycyjnym opisom podróży, eksponującym kulturalne, architektoniczne osobliwości zwiedzanych krain, na pierwszy plan wysuwa właśnie to, co zwykło się raczej ukrywać relacjonując pobyt za granicą. Dla przykładu fragment obrazka z Albanii:

Na plaży w Sarandzie ludzie odgarniali śmieci i robili sobie miejsce. Odsuwali plastikowe butelki, kartony, puszki, opróżnione cuda cywilizacji, foliowe torby Boss, Marlboro i Tesco, by odsłonić spłachetki piasku, na których rozkładali się całymi rodzinami. Wiatr niósł w głąb lądu przezroczyste strzępki i rozwieszał na drzewach. Wiało z zachodu. Nigdy w życiu nie widziałem takiego syfu i takiego spokoju, z jakim ludzie żyli wśród odpadków, do których co chwilę dorzucali nowe. Spłachetki uprzątniętej plaży miały wielkość koca albo grupki siedzących osób. Było coś pysznego i pogardliwego w tych gestach odrzucających zużyte rzeczy, jakaś wielkopańskość konsumpcji i teatr obojętności wobec wszystkiego, co nie jest samym zaspokojeniem zachcianki. Wiało z zachodu dosłownie i metaforycznie. Wiatr nie przyniósł jednak niczego, co by miało jakąkolwiek wartość. (...)

Niezależnie od tego, kto i co jest przedmiotem opisu, autora wyraźnie fascynuje tu gorsza część materii. Ciągle zbacza on z głównych szlaków turystycznych, odwiedza jakieś zapadłe wsie i miasteczka, to, co znajduje się jakby na obrzeżach wielkiej cywilizacji, co jest skazane na pozór na wymarcie, a jednocześnie jest stałe, jednakowe, trwałe, można je znaleźć zawsze i wszędzie. Narzucające się w trakcie lektury wnioski niejednokrotnie potwierdza sam pisarz w autotematycznych partiach swojego dzieła:

No tak, nie da się ukryć, że interesuje mnie zanik, rozpad i wszystko, co nie jest takie, jakie być mogło albo być powinno. Wszystko, co zatrzymało się w pół kroku i nie ma siły, ochoty ani pomysłu, wszystko, co się zaniechało, spuściło z tonu i dało za wygraną, wszystko, co nie przetrwa, nie pozostawi po sobie śladów, wszystko, co się spełniło samo dla siebie i nie wzbudzi żadnego żalu, żałoby ani wspomnień. Czas teraźniejszy dokonany. Historie, które trwają tak długo, jak są opowiadane, i rzeczy, które istnieją tylko wtedy, gdy ktoś na nie patrzy.(...)

Zamiast podsumowującego zakończenia życzmy czytelnikom prozy Stasiuka przyjemnej, refleksyjnej lektury, Autorowi zaś dalszych twórczych pomysłów. Mającemu tak ukierunkowane pióro i zamiłowanie do podróży przydałoby się także odwiedzenie kiedyś Wileńszczyzny. Ileż tutaj materii stosownej dla jego pióra!

Halina Turkiewicz

Wstecz