Notatki gospodarcze

Będzie drogo i zimno

Ostatnio nasze notowania w UE nie wyglądają najlepiej. Pod względem wysokości zarobków na przykład jesteśmy w UE na trzecim miejscu... od końca, a w porównaniu ze Szwedami zarabiamy aż ośmiokrotnie mniej, w dodatku jedną trzecią zarobków przejadamy. Mało natomiast wydajemy na kulturę. Do teatrów, kin i na koncerty przeciętny obywatel już dawno nie chodzi.

Budżet mamy dziurawy jak szwajcarski ser, więc władze próbują go łatać starym sposobem – wciąż jeszcze wysokimi podatkami. Tymczasem „zacofana” Rosja łata swoje dziury w budżecie obniżając podatki. My wprawdzie też od lipca je nieco obniżyliśmy, ale jest to kropla w morzu, tym bardziej, gdy się uwzględni czekający nas duży wzrost cen na ogrzewanie, gorącą wodę, żywność. Jesienią natomiast, gdy zostaną oszacowane straty wywołane suszą, zostaniemy zaskoczeni kolejnymi podwyżkami. „Sos!” wołają sypiące się miejskie dzielnice sypialne, ale nikt nie ma pieniędzy na rewitalizację bloków wielkopłytowych.

Litwa na tle innych krajów. Litwa, niestety, nie należy do krajów stabilnych ekonomicznie, a i w wielu innych dziedzinach nie ma zbyt dobrych notowań. Faktem jest, że swoją statystyką dość poważnie obniżyliśmy wiele średnich wskaźników unijnych, w tym w dziedzinie zarobków. Analizy gospodarczej kilkunastu krajów unijnych dokonała europejska spółka „Eurostat”. W ciągu ostatnich dziesięciu lat w rozwiniętych krajach UE miesięczna gaża wzrosła dokładnie o tyle, ile w tej chwili wynosi nasza średnia miesięczna gaża, czyli o około 510 euro (a propos – czy wielu z nas aż tyle zarabia?). A więc we wspomnianych krajach gaże co roku wzrastały średnio o 51 euro, podczas gdy u nas o 50 litów... raz na 2-3 lata.

A oto jak wygląda budżet domowy obywateli niektórych krajów europejskich.

Szwedzi wydają 12,3 proc. swoich zarobków na żywność, 3,7 – na alkohol, 5,2 – na obuwie i odzież, 28 – na usługi komunalne, 12,9 – na transport, 11,9 – na kulturę i 0,3 na naukę. Brytyjczycy 8,9 proc. na żywność, 3,9 – na alkohol, 6,1 – na obuwie i odzież, 6,4 – na meble, 18,7 – na usługi komunalne, 15 – na transport, 12 – na wypoczynek i kulturę, 1,4 na naukę. Polacy – 19,4 proc. na żywność, 6,6 – na alkohol, 2,4 – na obuwie i odzież, 24 – na usługi komunalne, 15,6 – na transport, 7,2 – na wypoczynek i kulturę, 1,7 – na naukę. Litwini – 31,5 proc. na żywność, 7,2 – na alkohol, 6,1 – na obuwie i odzież, 5 – na meble, 15,8 – na usługi komunalne, 12,8 – na transport, 6,7 – na wypoczynek i kulturę, 0,7 – na naukę.

Jak widzimy, w porównaniu z innymi krajami, najwięcej pieniędzy przejadamy (dużo też przepijamy), ale nie wynika to bynajmniej z naszej żarłoczności, tylko z dysproporcji między dochodami i cenami na żywność. Badania spółki „Eurostat” wskazują też, że w porównaniu z obywatelami innych krajów nie udaje nam się nic zaoszczędzić. W końcu miesiąca przeciętny Litwin ledwie wiąże koniec z końcem.

Podatki i ulgi. Przez wiele lat ściągano z nas 33 procent podatku dochodowego i choć od 1 lipca płacimy 27, to i tak w porównaniu z sąsiadami, fiskus nam wciąż zabiera najwięcej. W Rosji np. podatek dochodowy wynosi zaledwie 13 proc., na Łotwie – 20. A przecież oprócz podatku dochodowego obciążeni jesteśmy jeszcze wieloma innymi. Przedsiębiorcy twierdzą, że po rozliczeniu się z fiskusem od jednego zarobionego lita zostaje im zaledwie 25 centów. Reszta w różnej postaci trafia do budżetu. I to właśnie dzięki wysokim podatkom wciąż nie możemy sobie poradzić z szarą strefą gospodarczą, im niższe bowiem są podatki, tym więcej obywateli je uczciwie płaci, gdyż podwójna księgowość to zawsze ryzyko. Czy tego nie rozumieją nasi politycy? Rozumieją, ale są pazerni – chcą jak najwięcej i natychmiast, tymczasem na pozytywny wynik obniżenia podatków trzeba nieco poczekać. A od tego poczekania budżet by się nie zawalił. Na jego wpływy składają się bowiem aż cztery rodzaje podatków: od zysku, VAT (od wartości dodanej), od dochodów i akcyzowy. Podatek dochodowy to zaledwie 16 proc. naszych wpływów budżetowych, kolejnych 18,6 proc. – to akcyza i aż 45 proc. to podatek VAT. Praktycznie każdy z nas płaci go po kilka razy dziennie: np. za jazdę autobusem, wypitą w kawiarni filiżankę kawy, kupioną żywność itp. Zmienia się jedynie jego wysokość.

Mówiąc o podatkach, należy też wspomnieć o ulgach podatkowych. Mamy ich pięć rodzajów. Możemy częściowo odpisać od podatku wydatki na naukę, ubezpieczenie wkładów w funduszu emerytalnym, kredyt na budowę i remont mieszkania oraz zakup sprzętu komputerowego. Czasem duże ulgi podatkowe stosuje się też wobec banków, potężnych koncernów, ale zdarza się to coraz rzadziej. Po przystąpieniu do UE jest to bowiem ryzykowne.

Sezon się skończył, sezon nadciąga... Latem nieco odetchnęliśmy od sezonu grzewczego, jednak nadciąga następny. I straszy nas znacznymi podwyżkami. Jakie będą, dokładnie jeszcze nie wiemy, ale jest już pewne, że w tym sezonie grzewczym ogrzewanie i gorąca woda będą nas kosztowały o 20-25 proc. drożej niż poprzednio. Najdrożej, jak zawsze, będą płacić najbiedniejsi. Ponad 70 proc. użytkowników dostarczanej scentralizowanie energii cieplnej to mieszkańcy domów jednorodzinnych i mieszkań w domach wielkopłytowych; ponad 12 proc. ciepła zużywają organizacje budżetowe i mniej więcej tyle samo przedsiębiorstwa przemysłowe. Dostawcy energii cieplnej twierdzą, że ceny na ogrzewanie już mniej więcej się ustabilizowały. W międzyczasie jednak wielu użytkowników odłączyło się od scentralizowanego systemu ogrzewania i to ponoć przyniosło instytucji sporo strat... za które zapłacą pozostali użytkownicy. Cokolwiek twierdzą dostawcy, scentralizowany system ogrzewania jest prawie trzykrotnie droższy od autonomicznego. Za 3-pokojowe mieszkanie (tylko za ogrzewanie i gorącą wodę) w sezonie grzewczym (6 miesięcy) płacimy średnio 400 litów miesięcznie, tymczasem mieszkanie o tej samej powierzchni ogrzewane autonomicznie pochłania rocznie 1000-1200 litów.

Niemal wszyscy biadolą, że nasz aktualny system grzewczy pożera pieniądze niczym legendarny smok, jednak na jego odnowę potrzebujemy 3 mld litów. Tymczasem wg prezydenta Stowarzyszenia Zaopatrzeniowców w Energię Cieplną Vytautasa Stasiunasa, w latach 2001-2005 zainwestowano w te prace 709 mln litów, na rok bieżący zaplanowano jeszcze 249 mln. Dostawcy twierdzą, że jest to stanowczo za mało, by mogli obniżyć taryfy. Niestety, w budżecie nie ma wolnych 3 miliardów, a prywatni inwestorzy też nie chcą długo czekać na zyski. Obliczono, że w nowych budowanych energooszczędnie mieszkaniach ogrzewanie jednego metra kwadratowego kosztuje trzy razy taniej niż w starych blokach wielkopłytowych. Te domy potrzebują ocieplania. Szkopuł w tym, że zostali w nich głównie ludzie biedniejsi – emeryci, renciści i rodziny wielodzietne, często asocjalne. Trudno więc liczyć, że będą partycypować w kosztach ocieplania bloku lub w rekonstrukcji systemu grzewczego. Tych ludzi często nie stać nawet na zabudowanie balkonów, wymianę okien i drzwi, więc co tu mówić o obudowie ścian i remoncie dachów. W wyniku zimą nieraz grzejemy powietrze na dworze, a sami w mieszkaniach marzniemy. Istnieją podejrzenia, że dostawcy energii znacznie zawyżają taryfy i łupią klienta niemiłosiernie. Jest jeszcze coś. Osobiście co miesiąc, nawet latem, za tzw. nadzór nad systemem grzewczym w dwóch pokojach płacę prawie 12 litów. Nigdy jednak nie miałam przyjemności oglądać żadnego specjalisty, który by cokolwiek przy tym systemie majstrował, nikt z moich znajomych – również. Czasem ktoś zajrzy 2-3 dni przed rozpoczęciem sezonu grzewczego, ale też niezwykle rzadko. Pytanie – za co płacimy? Przykładów takiego szachrajstwa jest w naszym systemie usług komunalnych co niemiara. Ktoś powie, że mamy przecież specjalną Komisję ds. Regulacji Cen. Tak, mamy, ale wyróżnia się ona opóźnionym refleksem, a czasem też brakiem chęci do podejmowania interwencji. Specjaliści z Litewskiego Instytutu Wolnego Rynku są zdania, że jedynym wyjściem z tej sytuacji jest złamanie monopolu na rynku grzewczym i wtedy problem rozwiąże konkurencja.

Dlaczego boimy się rewitalizacji? Jak już wspomnieliśmy, stare domy w tzw. dzielnicach sypialnych wymagają renowacji, a przede wszystkim ocieplenia. I choć samorządy gorąco do tego namawiają i nawet gwarantują 30-procentowy udział w kosztach, lokatorzy jakoś do odnowy swoich domów nie kwapią się. Na ten krok decydują się jedynie nieliczni. Przyczyn jest kilka. Jedną z nich jest ta, że lokatorom z tych osławionych wydzielanych przez samorządy 30 proc. pozostaje zaledwie 6-7. Resztę pochłaniają koszty projektu, ubezpieczenie, odsetki bankowe (bez kredytu trudno się na taki krok zdecydować) itp. A jeśli się uwzględni, że w Wilnie taki projekt kosztuje 300-400 tysięcy litów, to nie ma się czemu dziwić.

Obecnie w stolicy w takim programie rewitalizacji bloków bierze udział zaledwie 40 wspólnot mieszkaniowych, z tego tylko 19 z dzielnic sypialnych. W małych miasteczkach jest jeszcze gorzej. Co prawda, mówi się, że już wkrótce na ten cel będzie można pozyskać środki z funduszy unijnych, jednak prawo do tego będzie miało zaledwie 14 samorządów (gdzie stan domów jest najbardziej opłakany). Tym niemniej na dzień dzisiejszy w kraju jest zatwierdzonych sto tego typu projektów. Ich wartość szacowana jest na 33 mln litów, z czego prawie 8 mln sfinansuje państwo. Ale to i tak kropla w morzu. W okresie 16 lat niepodległości ocieplono zaledwie kilkadziesiąt z 38 tysięcy wymagających tego domów. Do 2020 roku zaplanowano u nas rewitalizację 70 proc. starych bloków, ale jest to raczej mało realne. Nie ma na to pieniędzy państwo, nie mają też obywatele. Zresztą ludzie boją się rewitalizacji mieszkań z kilku powodów. Średnio metr takich prac remontowych kosztuje 500 litów, natomiast na zwrot takiej inwestycji można liczyć dopiero po 25 latach. Wielu może tego nie dożyć. Nie kalkuluje im się. Poza tym taka inwestycja nie zawsze jest udana. Przykładem stołeczna dzielnica Żyrmuny, gdzie dokonano już rewitalizacji niektórych bloków. Wiele osób narzekało, że po takim remoncie nie domykały się okna, więc za dodatkową opłatą trzeba było zatrudniać fachowców do poprawienia fuszerki.

Słoneczna klęska. Departament Statystyki podaje, że ostatnio bardzo zdrożały u nas artykuły spożywcze, a najbardziej produkty roślinne, bo prawie o 24 procent. Zresztą, co tam dane departamentu, każdy wie, co się dzieje, wystarczy spojrzeć na ceny i na to, ile ostatnio wydajemy na żywność. Co się dzieje, też nietrudno się domyślić. Primo: nasi producenci i handlowcy próbują zrównać ceny z unijnymi, choć politycy nam solennie przyrzekali, że przystąpienie do Unii nie uderzy obywatela po kieszeni. Secundo: na podwyżkę cen wpłynął też fakt, że zmalał przemyt towarów z Polski. Tretio: zdrożała (i ciągle drożeje) ropa, a to zawsze powoduje lawinowy wzrost cen na wszystko. Tyle na dziś. Ale będzie jeszcze wrześniowa podwyżka, której przyczyną jest tegoroczna słoneczna klęska żywiołowa... czyli skutki suszy. Wszystko więc wskazuje na to, że w najbliższym czasie będzie u nas drogo i zimno.

Julitta Tryk

Wstecz