Z biblioteki „Magazynu Wileńskiego”

Wilniana z Syberią w tle

Taki tytuł ma najnowsza książka, która w sierpniu br. ukazała się w druku nakładem naszego Wydawnictwa Polskiego w Wilnie. Jest to ponad 400-stronicowa powieść biograficzno-wspomnieniowa. Interesująco, z literackim zacięciem przedstawiona jest w niej saga rodziny Siewruków z Wileńszczyzny, wpisana w trudną historię Polski XIX i XX wieków.

Michał Siewruk, autor książki, kreśli losy pięciu pokoleń rodu, z którego się wywodzi. Rozpoczyna akcję powieści powstaniem listopadowym 1830 roku i przygodami swojego niepokornego pradziada, studenta uniwersytetu w Petersburgu, który za udział w działalności spiskowej przeciwko carowi zostaje zesłany na 10 lat katorgi do Syberii. Swą opowieść o pradziadku-sybiraku autor oparł na dzienniczku, który buntowniczy i dzielny antenat po sobie zostawił.

Nie tylko jednak tę część opowieści, lecz również dalsze, dotyczące młodszych pokoleń Siewruków, autor snuje z wielką dokładnością i wiarygodnością, łącząc ich losy – na przeciągu 127 lat – w spójną całość. Aż do czasów drugiej wojny światowej, tzw. kolektywizacji na Wileńszczyźnie i masowych wywózek polskich rodzin ziemiańskich, które dotknęły samego autora i jego rodziców. Ośmioletnia gehenna Michała Siewruka i jego najbliższych na Syberii, ich walka o życie i własną godność kończy się powrotem w 1957 roku do Polski, do Białegostoku. Tu autor książki, członek Związku Sybiraków i Związku Inwalidów Wojennych, mieszka do dziś. Bywa też często na Litwie, ponieważ czyni starania o zwrot zagrabionego niegdyś majątku rodowego Kłąci na Wileńszczyźnie (obecnie – to rejon orański), który jest dla niego i był dla jego przodków tą małą i najbliższą ojczyzną.

Książkę Michała Siewruka czyta się „jednym tchem”, ponieważ napisana jest prostym, a jednocześnie bardzo plastycznym językiem, z bogatymi dialogami, okraszona dyskretnym humorem. Zawiera ona olbrzymią ilość informacji i spostrzeżeń z codzienności kresowej, z życia polskich środowisk na Wileńszczyźnie. Jak również – o ludności Syberii: tubylczej, rdzennej i zesłańczej, charakterystyk carskich i sowieckich przedstawicieli władz. Powieść zawiera wiele wątków, w tym również – miłosne, ale nie jest to lektura rozrywkowa, a wzbogacająca naszą wiedzę zarówno o życiu rodów polskich na Wileńszczyźnie, w przekroju wydarzeń historycznych, walk narodowowyzwoleńczych wiernych Synów swej Ojczyzny, jak również o losach polskich Sybiraków. To książka nie tylko dla tych, co mocno wrastają w Ziemię Wileńską (będą mieli okazję przy jej lekturze do wzruszeń), ale też dla młodszych, bo – jak autor zaznacza – pisał tę opowieść przede wszystkim z myślą o naszej młodzieży.

Dalej zamieszczamy kilka urywków z książki.

Zapraszamy do lektury!

Helena Ostrowska

* * *

(...) Nie zawiodło Tażana jego psie przeczucie: dobę później, o czwartej nad ranem wtargnęła w ciszę i spokój dworu grupa uzbrojonych i cywilnych osób, przerywając sen dorosłych i dzieci. Przynieśli straszną nowinę: Siewruków, jako niebłagonadiożnych, wywożono na Sybir!.. (...)

(...) Gdy weszli do domu, oficer zażądał: „Waszy dokumienty”.

Dokumenty i wszelkie papiery zawsze były pod opieką Stasi. Rzuciła się do sypialni, zapomniawszy o tym, że nie było już tam mebli, a więc i tego, czego szukała. „Zaraz, zaraz, spokojnie” – próbowała panować nad sytuacją. Wreszcie znalazła dokumenty w dziecięcym pokoju i podała je oficerowi. Ten zajrzał do paszportów, zmarszczył czoło, dłuższą chwilę nadrabiał miną, wreszcie podał je komisarzowi mówiąc:

– Ni chrena nie razbieriosz.

Komisarz zawołał Litwinów.

– Jak, waszym zdaniem, towarzysze, mamy wpisać te nazwiska do protokołu?

Litwini zastanawiali się, naradzali w swoim języku, wreszcie jeden z nich, ubrany w sukienną kapotę – po czym widać było, że to „wczorajszy” parobek, a dzisiaj już „towarzysz” – powiedział:

– Siaurukas będzie po naszemu. Siaurukas trzeba wpisać, a żonę – Siaurukienie.

Wtedy oficer usiadł przy kuchennym stole i zabrał się do pisania. Trwało to chwilę, ponieważ wpisał tylko nazwiska. Następnie zwrócił się do Stasi i Piotra, żeby go uważnie wysłuchali, ponieważ ma do odczytania uchwałę Rady Ministrów. Wszystko to się działo w obszernej kuchni. Nieproszeni goście również rozsiedli się przy kuchennym stole, na szerokich, wypolerowanych ławach.

– Otóż informuję was – oficer zwrócił bladą, chorowitą twarz na wszystkich obecnych, jakby to, co chciał odczytać, również ich miało dotyczyć – że zgodnie z postanowieniem Rady Ministrów podlegacie, jako kułacy, wysiedleniu z zajmowanego folwarku i odtransportowaniu – w celu osiedlenia na oddalonych terenach Związku Radzieckiego.

Odczytując to, oficer ani razu nie spojrzał na Piotra i Stasię stojących naprzeciwko, co chwilę jednak, odrywając oczy od kartki papieru, zerkał na Michałka, uważnie przysłuchującego się obcej mowie.

– Uchwałą Rady Ministrów – czytał dalej – kułackie gospodarstwo skonfiskować, a dobra materialne przekazać do skarbu państwa.(...)

(...) Michałek obserwował ojca: jak zbladł po odczytaniu wyroku, a później – jak popłynęły po jego policzkach łzy, których chłopiec nigdy przedtem u niego nie widział. Przeraził się nie na żarty. W jednej chwili w jego dziecięcej główce zrodziło się postanowienie: „Teraz albo nigdy”. Chłopiec wiedział, gdzie jest schowany nagan, pozostawiony przez cofające się sowieckie wojsko.(...)

(...) Piotr jako ostatni opuszczał dom, w stanie głębokiej apatii, o niczym nie myśląc i niczego wokół siebie nie widząc. Nie widział też, że wszyscy mężczyźni stojący na podwórzu – sąsiedzi dalsi i bliżsi, jak na komendę zdjęli czapki. Tylko Oganiewicz, chowając się za plecami innych, czapki nie zdjął, a jego zbójeckie oczy patrzyły na wszystko, co się działo, z pogardą i złością. Piotr nie widział również tego widoku, jak bociany na stodole tłukły się dziobami, walcząc o miejsce w gnieździe, a może na ziemi… Ale Michałek widział wszystko i zapamiętał na całe życie.

Dzień był słoneczny, a czyste wiosenne powietrze upajało. Kolumna wozów, „wynajęta” u okolicznych mieszkańców, ruszyła. Zaterkotały wypełnione po brzegi ciężkie wozy, robiąc głębokie koleiny w grząskim gruncie.

Zgromadzone kobiety zapłakały. Józia jakiś czas biegła obok wozu, na którym wywożono, Bóg wie dokąd, niedawnych jej gospodarzy. Twarz miała mokrą od łez, więc ciągle zaczepiała o coś nogami – wydawało się, że zaraz upadnie. Raz po raz powtarzała swą prośbę o przysłanie nowego adresu. Władek kroczył za nią, powtarzając jak w amoku: „Znakiem tego, znakiem tego…”. Wreszcie przytomnie powiedział: „Wszystkiego tu dopilnuję”.

Przy klonie Piotr poprosił woźnicę zatrzymać się. Stanął na ogromnym kamieniu i objął drzewo jak najserdeczniejszego przyjaciela, przytulając się policzkiem do jego czarnej, z głębokimi bruzdami kory. Jadący z tyłu jako ostatni lejtnant z komisarzem popatrzyli na siebie znacząco. (...)

* * *

(...) Pociąg stał też drugiego dnia i trzeciego. Rano na trzeci dzień w powietrzu zjawiły się śnieżynki. Pochmurny przedwiosenny dzień dopiero się zaczynał. W wagonie było wilgotno i zimno. Nikt jeszcze z podróżnych leżących w ubraniach nie odważył się wyleźć ze swych barłogów. Ale oto zbliżał się już charakterystyczny dźwięk odsuwanych drzwi i ci, którym wypadała kolej wynosić kubeł, musieli wstawać. W wagonie Siewruków nikt jednak nie odzywał się i nie wstawał. Staś puścił oko do Michałka, a tego akurat długo namawiać nie trzeba było: zerwał się na równe nogi i już stał czekając na otwarcie drzwi. Piotr obserwował, jak chłopcy zręcznie znosili z platformy kubeł z fekaliami i serce mu, podobnie jak w Kłąciach, drgnęło z żalu. „Oto dziedzic nosi cudze odchody – pomyślał. – Czyż można jeszcze bardziej upokorzyć człowieka, kochającego ojca?”. Piotr schwycił się za skronie: poczuł straszliwy ból głowy i szum w uszach. Zdążył tylko wykrzyknąć „Stacha!” i już leżał na wpół przytomny, zlany zimnym potem.

Stasia była już przy nim, bezradnie i ze strachem patrząc na męża, masując mu skronie. Wpadła na pomysł, żeby dać mężowi powąchać perfum francuskich: przecież tak lubił, gdy nimi pachniała. Odkręciła szklany koreczek i podniosła flakonik do nosa Piotra, natarła perfumami skronie. Piotr uśmiechnął się. Rozdały się oklaski: Stasia nie zauważyła nawet, że towarzysze podróży byli na nogach i jej kibicowali. Piotr nadal leżał, z lekkim uśmiechem na twarzy. Był to uśmiech zawstydzenia za chwilową słabość zdrowego, potężnego mężczyzny, za którego się uważał.(...)

* * *

(...) Nikt nie chciał spać. Wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, co ich spotkało. Jeszcze na początku podróży mogli się łudzić, że jest to zły sen, że koszmar ten zniknie. Teraz nieszczęście, które ich dotknęło, nabrało wyraźnych wymiarów. Nieodwracalne nieszczęście. Przecież wyraźnie im powiedziano: „Na wiecznoje posielenije”. A przysłowiową kroplę goryczy dopełnił predsiedatiel – gdy wysiedli z ciężarówki i niepewnie rozglądali się wokół, oceniając miejsce ich nowego przytułku, powiedział: „Wchodźcie, wchodźcie, obywatele. Będziecie teraz u nas żyć, pracować i umierać”. (...)

(...) Siedzieli więc przy zimnym piecu – kto na czym – i na przemian modlili się i rozmawiali. Leżąc z siostrą na piecu Michałek zauważył, że w rozmowie dorosłych najczęściej powtarza się frazes: „Co to będzie, co to będzie?”. Kiedy zaczęło świtać, Stasia wstała, żeby wyprostować nogi. Przez okno dostrzegła, że ktoś do nich idzie. Była to babuleńka – niewysokiego wzrostu, kołysząca się, jak kaczka, na krzywych nogach. Nie pukając, cichym krokiem weszła do izby. Rozejrzała się po kątach, prawdopodobnie szukając ikony, a nie znalazłszy, przeżegnała się trzykrotnie, za każdym razem nisko się kłaniając. W ręku trzymała półlitrowy słoik z mlekiem.

– Nam wczoraj skazali, że banditow przywieźli… Ale ja widziałam dzieci. Jakież z nich mogą być bandity?.. (...)

(...) Ludzie siedzący na podłodze, niewyspani, z zaczerwienionymi oczami, jakby utracili dar mowy – zaskoczyła ich dobroć serca tej odważnej kobiety. Wreszcie Stasia podeszła do niej i, wzruszona, objęła babuleńkę ramieniem.

– Iii, nu co ty, gołubuszka? Nie płacz. My, Sybiraki, sami jesteśmy biedni, ale innym z głodu umrzeć nie pozwolimy. – Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale dostrzegła przez okno „Buldoga”, który właśnie nadjeżdżał, stojąc na wozie i smagając batem szkapę.

– Oo, jediet Wańka, wasz brigadir proklatyj.

Wszedł „brigadir” i, spojrzawszy na babcię niechętnie, zwrócił się do niej:

– A ty tut, Łukieria, czego? Poszła won! (...)

* * *

(...) …Nareszcie tak długo oczekiwana przez Sybiraków wiosna jest w pełnym rozkwicie. Wszędzie zielona trawka i polany kwiatów. To była pierwsza wiosna deportowanych. Minął już miesiąc jak tu mieszkali, a raczej nocowali, w wydzielonym dla nich budynku. Od świtu do zmroku ciężko pracowali. Piotr całymi dniami w kuźni machał ciężkim młotem, naprawiając brony i pługi. Był tak bardzo umęczony tą pracą, że wieczorem nie miał już sił na rozmowę z najbliższymi, tylko od razu szedł do łóżka. Stasia, wraz z innymi kobietami, początkowo zatrudniona była przy sortowaniu i oczyszczaniu wszelkich nasion i sadzonek, później – do szycia i łatania worków. Mielenkiewicz dowoził do fermy – na ogromnym byku, w wielgachnej beczce – wodę z rzeki. Od całodziennego czerpania tej wody, w nocy miał straszliwe bóle rąk. Dla inteligenta, który przez całe życie nie znał innej pracy oprócz tej, z ołówkiem w ręku, obecna była ponad jego siły. Gorsza od katorgi. Ale nie narzekał. Jego żona Ada – przesympatyczna osoba, kowieńska arystokratka, która nie zaznała biedy, teraz na równi z innymi, o głodzie i w brudzie „szuflowała” zboże i dźwigała worki z ziemniakami.(...)

* * *

(...) Mimo różnych przeszkód, Piotr przy koszeniu wyprzedził pozostałych kosiarzy tak bardzo, że nie mogli go dostrzec. W południe, okrężną drogą, przywieziono im kaszę owsianą. Do każdej miski z kaszą gruba Matriona wlewała łyżeczkę deserową oleju słonecznikowego, za każdym razem mówiąc „na zdorowieczko”.

Wśród siedzących na trawie miejscowych mieszkańców byli obecni prawie wszyscy deportowani. Miejscowi przecierali oczy ze zdumienia, patrząc jak Piotr kosi. Predsiedatiel Lisienkow, gdy uporał się z kaszą, podszedł do Piotra i przysiadł przed nim na szeroko rozstawionych nogach. Twarz miał otwartą, a spojrzenie przychylne.

– Wot, powiedz ty mnie, Pietro, w twoich dokumentach napisane, że ty burżuj. Kakoj że ty burżuj, jeżeli ty tak kosisz? – uśmiechnął się i wokół jego oczu, jak igliwie drzewa, rozsypały się zmarszczki.

– U nas burżujów nie ma, są tylko dobrzy gospodarze. A zapis w dokumentach nie jest trafny.

– Nu tak szto, ty nie był bogatym?

– Teraz jestem biedny, a ty masz krowę, więc rozkułaczmy ciebie i wyślijmy, na przykład, na Kamczatkę. Będzie sprawiedliwie. Co ty na to?

– Cha, cha, cha, byłem na Kamczatce... dlategom żyw został.

* * *

(...) Nieznajoma stała jak zahipnotyzowana: w jasnych, świecących się szczęściem oczach tego chłopca ujrzała taką głębię, że już wiedziała, iż nie ma dla niej ratunku. Stali tak, wpatrzeni w siebie, pośrodku peronu, nie widząc, jak tłum – niby rzeka – omija ich jak wyspę. Michałek na przemian – to stawał się czerwony, to znów blady. Peron stał się prawie pusty, a oni stali jak zaczarowani i patrzyli na siebie. Michałek ochłonął jako pierwszy i sięgnął po walizkę. Teraz, ciągle wpatrzeni w siebie, szli w kierunku przystanku autobusowego. Chłopiec gorączkowo szukał w pamięci odpowiednich słów i nie znajdował – obawiał się palnąć jakieś głupstwo i ośmieszyć się.

– Ale jesteś ładna, aż oczy bolą!

– Nie wolno ci tak mówić – powiedziała i zarumieniła się, odwracając głowę.

– A to dlaczego?

– Bo jesteś za młody.

– Ale czuję, że zostałem trafiony w serce potężnym ładunkiem i bez twojej pomocy po prostu umrę – zażartował, ale czuł, że stało się z nim coś poważnego.

Spojrzała na niego badawczo: żartuje czy mówi poważnie? Gdy już byli na miejscu i stanęli w cieniu topoli, powiedziała:

– Pożartowaliśmy sobie i wystarczy… Dziękuję ci, żeś mnie odprowadził na przystanek.

Od tych jej słów stracił na chwilę pewność siebie i zapomniał języka w gębie. „To tobie, bracie, nie kołchozowe dziewczęta, które same się przyklejają jak smoła. Pierwsze lazą do chłopców całować się, wiele sobie pozwalają, szczególnie wiosną, gdy się młoda krew burzy. A tu, bracie, potrzebna jest dyplomacja”.

Dziewczyna czekała na odpowiedź, a Michałek do bólu przygryzł dolną wargę i milczał.

– Mam na imię Misza, a ty?

– Irina – podała drobną rączkę, rumieniąc się i skromnie zasłaniając oczy długimi rzęsami. (...)

Książka jest do nabycia w księgarniach wileńskich, w tym - w księgarni „Przyjaźń” przy alei Giedymina 2, jak również w redakcji „Magazynu Wileńskiego”. Cena książki w redakcji – 23 Lt.

Dla Czytelników w Polsce i w innych krajach, zainteresowanych publikacją, książkę wysyłamy pocztą, po opłaceniu kosztów na konto w Warszawie (jak przy prenumeracie „M.W.” – informacja na wewnętrznej okładce pisma – i zawiadomieniu o opłacie redakcji). Cena z wysyłką pocztową 45 zł.

Wstecz