Na tropach bohaterów opowieści Józefa Mackiewicza

"Krasnyj pomieszczik"

(Mickuńskie impresje)

(Ciąg dalszy. Początek w nr nr 7, 8 br.)

„Stary Pilar gospodarował kiepsko.

Jego para gniadych, zaprzężonych do żółtej bryczki, wlokła się zazwyczaj jakimś niemożebnym truchtem po pylnym gościńcu. I Kaziuk na koźle nie był żadnym stangretem, lecz parobkiem o niedbałym zachowaniu. Brak gotówki we dworze oddzwaniał nawet w obluzowanej podkowie. Toteż Romuś, gdy przyszedł nań czas gimnazjalny, ulokowany został „na stancji” w Wilnie, możliwie niekosztownej [...]

[...] Romuś chudy, jakiś piegowaty na twarzy, srebrne guziki przy szynelu gimnazjalnym przeświecające rudzizną, czapka na przekór przepisom, naturalnie „w blin”; ręce najczęściej w kieszeniach, kołnierz palta podniesiony nawet w dni niesłotne”. (Józef Mackiewicz „Mój szwagier – szef GPU”)

Stary, łagodny tata Pilar...

Romuś, przyszły szef GPU w Mińsku, najstarszy z czterech synów Aleksandra Pilara von Pilchau, właściciela Mickun, od dziecka zauroczony wujem Dzierżyńskim. Nie ojcem rodzonym (jak by wypadało), ale właśnie „tym wujem Feliksem”, który dla drugich niejedno miał imię: „Jakub”, „Jacek”, „Józef” (przydomki konspiracyjne), a znów dla trzecich, okolicznych chłopów był po prostu „krasnym pomieszczikiem”. Wysoki, szczupły, wszędobylski, nieuchwytny, odważny...

Wysoki i odważny – to bardzo ważne. Romuś, piegowaty na twarzy, krótkowidz, z oczyma często zmrużonymi, niewysokiego wzrostu (miał to po tacie, „starym” Pilarze), jako dorastający chłopak, zmierzający do „nadrealizacji”, służący wzorem dla młodszych braci, na kim sam osobiście miałby się wzorować?

Stary Pilar gospodarował rzeczywiście kiepsko. O czym dzisiaj, Anno Domini 2006, dociera wiadomość do niżej podpisanej aż zza oceanu, ze Stanów. Pisze Władysław Szabłowski, „z tych” Szabłowskich, z dziada pradziada – mickuńskich.

Z tego co Tata mówi, to stary Pilar prawie nie zajmował się majątkiem. Nosił się ze składanym krzesełkiem, które mógł złożyć w laskę, więc siadywał sobie na nim, gdzie chciał i kiedy mu się chciało. Mierzył około 1.60 cm wzrostu. Był człowiekiem łagodnym. Jak krowa ojcu uciekła i weszła w szkodę, na dworskie pole, to Pilar się nie gniewał, a nawet pogłaskał ojca po głowie. Dziadek Ignacy kazał tacie pocałować Pilara w rękę – za to, że oddał mu krowę.

Pilarowie chodzili do mickuńskiego kościoła, podczas mszy siadywali za barierkami, przy księdzu.

Pilarowa bardzo lubiła konie.

Ziemia w Mickunach – to piaski, przeto dużego urodzaju nie było. Dochody dawał młyn, który należał do majątku, no i lasy. (Mam zdjęcie naszej rodziny przy tym młynie – mogę przesłać).

Zarządcą majątku Pilarów był Szostak (liczna rodzina: pięciu synów i jedna córka). Po Szostakach majątkiem zarządzała rodzina Lachowiczów. Lokajem był Sarakowski.

Tak na dobrą sprawę, w domu Pilarów panował matriarchat. Ciągle przyjeżdżały, przemieszkiwały liczne oddziałki różnych bliskich i dalekich ciotek, wujenek, stryjenek, kuzynek...

Aleksander Pilar w oczach swych dorastających synów rzeczywiście musiał jawić się jako „od dawna stary”. Składane w laskę krzesełko, aksamitny sposób bycia, nadczuła miłość do synów naturalnie nie pasowały go na rycerza, nie kreowały na ojca-gieroja. Ponadto, ścinała go z życia poważna choroba, gasł jak słaby płomień świeczki...

Natomiast wuj Feliks...

„Niesamowity obłąkaniec,jeden z największych nieszczęśliwców ludzkości...”

W 1903 Dzierżyński napisał wspomnienia o Antku Rosole, współwięźniu w latach 1899–1901. Wspomnienia te poprzedza wiersz, wzorowany na Adamie Mickiewiczu:

Śpij więc cicho, spokojnie! Brat twój tu na ziemi

Wiecznie wierny przysiędze, w jasne pójdzie słońca,

Walczyć będzie do grobu z chmurami ciemnemi,

Tysiąc razy odparty, wstanie – aż do końca...

Antek Rosoł, to esdek, chory na gruźlicę. Dzierżyński na rękach wynosił go na dziedziniec z celi, aby ten mógł zaczerpnąć świeżego powietrza. Spełniał przy nim najniższe posługi. Nie tylko zresztą przy nim. Prof. Jerzy S. Łątka w swoim „Krwawym Apostole” powołuje się na nie opublikowane wspomnienia Horwitza-Waleckiego, w których znajduje się marginalna informacja, iż Dzierżyński zaproponował kolegom, że będzie za nich wszystkich opróżniał kubeł kloaczny celi. „Oddawał za nich duszę i ciało, wyręczając od najbardziej stresujących czynności”.

„Zszedł z tego świata niesamowity obłąkaniec, jeden z największych nieszczęśliwców ludzkości” – w ostatnim zdaniu zadedykowanej żonie Eugenii powieści biograficznej „Dzierżyński – czerwony kat” napisał Bogdan Jaxa-Ronikier.

Natomiast sam Dzierżyński bynajmniej za nieszczęśliwca się nie uważał. Wręcz odwrotnie.

25 stycznia 1898 pisał do siostry Aldony:

„Nazywasz mnie „biedakiem”, mocno się mylisz. Prawda, nie mogę powiedzieć o sobie, że jestem zadowolony i szczęśliwy, ale to nie dlatego, że siedzę w więzieniu. Mogę powiedzieć z przekonaniem, że jestem bardziej szczęśliwy od tych, którzy na wolności wiodą bezmyślne życie. I jeśliby mi przyszło wybierać: więzienie albo życie na wolności, bez myśli, wybrałbym więzienie, inaczej nie warto egzystować”.

„Już wtedy Dzierżyński kreował się na męczennika, którego posłannictwem jest walczyć i cierpieć za innych. Ten pielęgnowany i rozwijany mit pozwoli mu przetrwać w więzieniach oraz na zsyłkach 11 lat”. (Prof. Jerzy S. Łątka).

31 grudnia, na Sylwestra, 1907/1908, w „Pamiętniku więźnia” Dzierżyński pisał:

„Po raz piąty już w więzieniu spotykam Rok Nowy (1898, 1901, 1902, 1907, po raz pierwszy 11 lat temu). W więzieniu dojrzałem – w męce, samotności i tęsknocie za światem i życiem. A jednak zwątpienie o sprawie nigdy nie zajrzało mi jeszcze w oczy – i teraz, w czasie gdy pogrzebano na długie lata może wszystkie niedawne nadzieje w potokach krwi, gdy przygwożdżono je do słupów szubieniczych, gdy mnogie tysiące bojowników wolności zamknięto do lochów lub rzucono w zaspy śnieżne Syberii – i teraz dumny jestem”.

Z więziennej celi w 1902 pisał do siostry:

„Aldono, nie gniewaj się! – zapamiętaj, że w duszach takich ludzi jak ja jest iskra, która daje szczęście nawet na stosie”.

„Ja wierzę, że Bóg Chrystus to Miłość”

Prof. Jerzy S. Łątka w swoim „Krwawym Apostole” pisze, że w więzieniu w światopoglądzie Dzierżyńskiego dokonała się niezwykła przemiana, której poświęconych jest kilka jego listów do siostry Aldony i szwagra Giedymina. Do tej pory [1993] nie były one przez nikogo cytowane, gdyż ich styl oraz treści nie mieściły się w żadnym stereotypie, zarówno – bohatera rewolucji, jak i jej krwawego oprawcy. Listy te jednak są faktem. Są one materialnym zapisem stanu ducha i świadomości Dzierżyńskiego, a dotyczą stosunku do spraw wiary. Jak wynika z kilku wzmianek, w 1895 pod wpływem materialistycznej literatury (i najpewniej na skutek ciężkiej choroby matki) Feliks Dzierżyński zerwał z religią. Takoż – przez cały rok namiętnie udowadniał, że Boga nie ma. Tymczasem kilka lat później, w liście do siostry Aldony i szwagra Gedymina z drugiej połowy 1901 roku, z siedleckiego więzienia, Feliks Dzierżyński pisze wstrząsające w swojej wymowie zdania:

„Kochany Gedyminie i Aldono. Listy Wasze, Ewangelię i fotografię dzieciaków otrzymałem i serdecznością Waszą mocno jestem wzruszony. Lecz jesteśmy poniekąd w nieporozumieniu; przykro mi było – przyznam się szczerze, gdy zrozumiałem, że liczycie mnie za „nawróconą zbłąkaną owieczkę”, że teraz życie me, myśli i czyny skierują się na właściwe tory, że zło teraz minie, bo Bóg będzie czuwał nade mną, jednym słowem sądzicie, że stałem się znowu katolikiem.

Nie! Nim ja nie jestem! Ja jestem tylko chrześcijaninem, ja wierzę tylko w naukę Chrystusa, w jego Ewangelię; w miłość Jego niezmierzoną ku ludziom nieszczęśliwym, ja wierzę, że On pozostawił dla zbawienia nas wszystkich swą naukę zapieczętowaną tak haniebną śmiercią, że On mieszka tylko w sercach naszych, w sercach tych co przykazania Jego wypełniają, a nie w gmachach, obrazach, w żelazie, w drzewie, że On jest żywym dla dobrych, a martwym dla złych i że Jego chwalić [czcić] można tylko w czynach, prawdzie i duchu, że Jego wyznawcą być można na dziś tylko będąc prześladowanym za miłość ku swoim bliźnim i oddając za nich i za siebie zarazem swą duszę i ciało; ja wierzę, że Bóg Chrystus to Miłość”.

„Słowa te – pisze prof. Jerzy S. Łątka – czytałem w listopadzie 1989 roku. Wiedziałem już o Dzierżyńskim prawie wszystko. Przetarłem oczy. Uważnie przyglądałem się charakterowi pisma i złożonego pod nim podpisu, ani chybi Feliks. Dokument na pewno oryginalny. Pieczątka na liście Prosmotrieno Tow.Prok. Dowód – cenzura więzienna list także przeczytała”.

„Innego Boga oprócz Niego nie mam – pisał dalej Dzierżyński. – Gdzie miłość – prawda, gdzie nie ma nienawiści, walki, gdzie tylko braterstwo, tam żyje Chrystus. A przykazania jego miłości są: nie zabijaj, nie kradnij, nakarm głodnego, napój spragnionego, nie przysięgaj, nie sądź, rozdaj swe bogactwa, idź w ślady Jego, nie miej innych nauczycieli oprócz Niego, nie oszukuj, nie cudzołóż ciałem ani duszą twą.

Nie ten jest chrześcijaninem, kto ma imię Nauczyciela swego na ustach, lecz ten, który spełnia wolę i przykazania Jego. A więc ja jakim przedtem byłem, takim i teraz jestem, co przedtem mię bolało to i teraz boli, co przedtem kochałem to i teraz kocham, co przedtem mnie cieszyło to i teraz cieszy, co przedtem myślałem to i teraz myślę […], jak przedtem zamieszkiwał we mnie Chrystus – chociaż nie wiedziałem o tym – tak i teraz mieszka, jak dawniej nienawidziłem zło tak i teraz go nienawidzę […]”

Ogółem jest tego kilkanaście stron wywodów podpartych następnie obszernymi cytatami z Biblii, którą Dzierżyński znał znakomicie. Wiara Feliksa Dzierżyńskiego stanowiła temat kilku innych listów do siostry Aldony. W jednym z nich pisał:

„Więc nie gniewaj się na mnie za wiarę moją, w niej na nienawiść ku ludziom nie ma miejsca, bom ja znienawidził bogactwa, żem pokochał ludzi, bo widzę i czuję wszystkiemi strunami duszy swej, że nie Chrystus dziś jest Bogiem dla ludzi, lecz mammona, złoty cielec, który przekształcił dusze ludzkie w bydlęce […]”

Dzierżyński – utrzymuje autor „Krwawego Apostoła” – w czasach pobytu w więzieniu naprawdę czuł się prześladowanym za miłość ku swym bliźnim i oddając za nich i za siebie zarazem swą duszę i ciało, uważał się za najlepszego apostoła swoiście pojmowanego chrześcijaństwa. Dowodzi tego także jego zachowanie wobec kolegów z więziennych cel. Wszystkie zapisane wspomnienia zaświadczają, że był on niezwykle uczynny.

W jednej z dłuższych przerw między przesiadywaniem w więzieniach i konspirowaniem na wolności, 10 listopada 1910, w kościele pw. św. Mikołaja w Krakowie, Feliks Dzierżyński wziął ślub w obrządku rzymskokatolickim z Zofią Julią Muszkat. Feliks i Zofia stanowili typowy związek partnerski dwojga rewolucjonistów. Śluby kościelne wśród esdeków nie były w modzie. Należy przypuszczać, że na ten ślub kościelny Feliks Dzierżyński zdecydował się nie pod presją panny Zosi (czy tzw. „środowiska” krakowskiego), wynikał on po prostu z jego religijnych potrzeb.

Od swej wiary nie odstąpił. Czego świadectwem – jego list do siostry Aldony datowany dniem 15 kwietnia 1919, a więc w okresie, kiedy „czerwony terror” stał się głównym instrumentem politycznym bolszewików:

„Pozostałem tym samym, choć dla wielu nie ma imienia bardziej strasznego od mego… Miłość i dziś, jak przed laty, to dla mnie wszystko. W duszy słyszę i czuję jej hymn. Hymn ten woła do walki, do nieugiętej woli, do niezmordowanej pracy. I dziś poza ideą, poza dążeniem do sprawiedliwości, nic nie waży się na szali mych czynów…”

Pół roku wcześniej, 24 listopada 1918, Feliks Dzierżyński w liście do żony Zofii pisał:

„Marzę. Chciałbym być poetą, by wyśpiewać Wam pieśń życia i miłości”.

„Gość” na plebanii w Wyszkowie

„Na odgłos strzałów, rozlegających się za Bugiem, dr Julian Marchlewski, jego kolega Feliks Dzierżyński pomazany od stóp do głów krwią ludzką i szanowany weteran socjalizmu – Feliks Kon – dali drapaka z Wyszkowa. – Pozostał po nich wielki swąd spalonej benzyny, trochę cukru oraz wspomnienia dyskursów prowadzonych przy stole i pod jabłoniami cienistego sadu. […]

[…] Feliksa Dzierżyńskiego mam szczęście nie znać osobiście. Nigdy nie byłem w promieniu jego jurysdykcji i cieszę się świadomością, iż nigdy nie widziałem ani jego twarzy, ani nie dotykałem ręki krwią obmazanej po łokieć, ani słyszałem wyrazów z jego ust wychodzących. Wyznaję, iż to imię i nazwisko, wymówione w mej obecności sprawia na mnie obmierzłe wrażenie duszności i jakby torsji”. (Stefan Żeromski „Na plebanii w Wyszkowie”).

Z chwilą, gdy wojska Michaiła Tuchaczewskiego podeszły pod samą Warszawę, tzw. Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski wraz z jego przewodniczącym Julianem Marchlewskim (miał być bolszewickim premierem Polski) dotarł do Wyszkowa i na tamtejszej plebanii oczekiwał zwycięstwa Armii Czerwonej nad „białą, burżuazyjną Polską”. Przez tydzień, przy stole i pod jabłoniami cienistego plebańskiego sadu, popijając herbatę słodzoną przywiezionym z Rosji cukrem, członkowie „polskiego rządu” – Marchlewski, Kon i Dzierżyński – prowadzili rozmowy z „goszczącym” ich (mimo własnej woli) proboszczem wyszkowskiej parafii, księdzem Wiktorem Mieczkowskim. Wybornie władający piórem, ks. Mieczkowski spisze „ku pamięci” potomnych relacje „z tych dyskursów” i opublikuje je później w interesującym szkicu „Wyszkowska ziemia warszawska”.

„Pójdziemy na Francję i Anglię, gdzie mamy dużo zwolenników wśród klasy robotniczej – zapewniali. Myśleli nawet o Ameryce […] Wzięcie Warszawy uważali za kwestię paru dni, bo „tam z tyłu walczą komuniści polscy”.

Wspólny wątek do rozmów ksiądz Mieczkowski znalazł właśnie z Feliksem Dzierżyńskim.

„Chrystus pierwszy rewolucjonista i za rewolucję życie oddał – powiedział najmłodszy z gości – a Kościół katolicki spaczył jego idee, ucząc o wolnej woli, której nie ma i być nie powinno. Komuna wychowa człowieka tak, że tylko dobrze robić będzie…Opowiadali, że komunizm znajdzie lekarstwo na wszystkie bolączki, gdyż nie będzie już ani wojen, ani pieniędzy, ani głupiego patriotyzmu, bo nie będzie narodowości, wszyscy będą braćmi. Zauważyłem, że w teorii wygląda to bardzo obiecująco, ale gdybyśmy byli chrześcijanami nie tylko z imienia, ale w uczynkach, nie trzeba byłoby ani socjalizmu, ani komunizmu, ani tak gwałtownych przewrotów. Jesteśmy niestety tylko ochrzczeni, a uczynki nasze pogańskie i dzikość zwierzęca, trzeba zabić najprzód w człowieku wilka, to wszystko się naprawi. Właśnie my go tropimy i bijemy, tym wilkiem jest kapitalizm i musimy celu dopiąć”.

Czasu na rozmowy „na płaszczyźnie ideologicznej” mieli dużo. Najchętniej i najżarliwiej dyskutował Żelazny Feliks.

„Dzierżyński, najmłodszy, czterdziestokilkuletni brunet, szczupły i wysoki, zdaje się najwięcej stanowczy i zdeklarowany, który gotów usunąć wszelkie przeszkody, choćby i w gwałtowny sposób”. „Jestem w zasadzie przeciwnikiem kary śmierci, a jednak podczas rewolucji trzeba ją stosować i często usuwać nawet drobne jednostki, które stają na przeszkodzie rewolucji. Jeżeli wieś się pali, a w środku stoi najpiękniejszy dom, to dla ratowania drugiej części wioski rozbieramy go, tak samo i w rewolucji, ideały nasze nie dzisiaj się urzeczywistnią, upłyną jeszcze wieki. Chrystianizm nie spełni swojej misji, wyręczy go komuna”.

Ksiądz wtrącił słuszną uwagę, że już za czasów apostolskich istniała przecież pewna forma komuny. Dzierżyński odparł, że „to była komuna li tylko spożywcza, a my staramy się zaprowadzić wytwórczą”.

„Głosili również – pisze ks. Mieczkowski – a sam Dzierżyński przyznał, że równości bezwzględnej być nie może. A gdym zauważył, że kiedyś opriczniki wyrżnęli bojarów, a następnie oni zostali bojarami i podporą tronu, to czy ta wielka liczba urzędników, która pracuje w Sowietach, nie będzie pewnego rodzaju nową burżuazją? Wygląda to dzisiaj tak, ale pomału i tu ład zaprowadzimy”.

Poza rozmowami przy stole i pod jabłoniami cienistego sadu, „nowy rząd” podejmował już konkretne decyzje polityczne.

„W nocy – pisze ks. Mieczkowski – przyjechał pełnomocnik tego rządu i z miejscowym komisarzem przeprowadzili rozdział Kościoła od Państwa; dali mi instrukcję, abym tylko o niebie mówił, a od polityki wara, bo kula w łeb”.

W dalszej relacji ks. Mieczkowskiego:

„W mieście i okolicy nie było krzyczących nadużyć, chyba tylko w poszczególnych wypadkach, bo mieli nakaz obchodzić się łagodnie z miejscową ludnością i byli za krótko. Zboże, bydło i świnie musieli (ludzie miejscowi) sami dobrowolnie dostarczać, za które płacono im sowieckimi rublami, a mieli ich bez liku. Liczono w mieście markę za rubla i kurs był przymusowy. Naprzód zabierano inwentarz dworski, następnie bogatszym gospodarzom, a nieraz nawet dawano krowy biednym, tylko przy opozycji zabrali wszystek dobytek. Z początku wyrobnicy byli kontenci, że mogli rabować i wszystkich zrównano, ale krótko to trwało. Zabronili zupełnie kopać kartofle, a nieposłusznych do kozy wsadzano”.

I dalej:

„Padło w Wyszkowie trzech żołnierzy, których wydali Żydzi bolszewikom”.

W innym miejscu, w relacji ks. Mieczkowskiego:

„– A co o mnie gazety warszawskie piszą? – zapytał [Dzierżyński]. Odpowiedziałem otwarcie, że nazywają katem Rosji.

– Czyż ja wyglądam na średniowiecznego Torquemadę? – zapytał śmiejąc się. W każdym razie wygląda na człowieka mocnej woli i najbardziej zdeklarowanego komunistę, który niełatwo ustępuje z placu boju.

– Matka chciała, bym został księdzem, a dzisiaj nazywają mnie Antychrystem – zakończył rozmowę.”

Niedoszły ksiądz, Torquemada, Antychryst...

Nie tylko „matka chciała...” Sam chciał, „czuł w sobie” powołanie, misję. Pragnął zostać księdzem albo zakonnikiem. Nie wskoczył jednak w sutannę, nie przywdział habitu. Na przeszkodzie stanęła... spódniczka, a nieco później chęć zbawienia ludzkości, zburzenia starego, „potwornego ładu” na tej ziemi...

„Opowiadał mi kiedyś – pisała w swych wspomnieniach żona Feliksa, Zofia – że będąc uczniem zakochał się w uczennicy położonego w pobliżu gimnazjum żeńskiego i wymieniał z nią czułe liściki. Listonoszem był, nie wiedząc o tym, ksiądz prefekt, który udzielał religii w obu zakładach naukowych – męskim i żeńskim. Liściki – Feliks i obiekt jego miłości – wkładali do kaloszy księżulka. Tak trwało przez czas pewien, póki ten sposób korespondowania nie został wykryty”.

Antychryst... Albo – Torquemada...

„Czasami nazywano Feliksa Dzierżyńskiego bolszewickim inkwizytorem. Porównywano go do dominikanina Tomasa Torquemady (1420–1498), hiszpańskiego inkwizytora, który w imię obrony czystości chrześcijaństwa torturami wymuszał zeznania, a wyroki śmierci z jego polecenia wykonywano w najpotworniejszy chyba sposób – poprzez spalenie na stosie. Na śmierć skazał on ponad 10 tys., a na galery i więzienia około 97 tys. osób.

Dzierżyński nie palił ludzi na stosie, ale liczba jego ofiar jest niewspółmiernie wyższa od rezultatów działania katolickiego inkwizytora. Nie udowodniono mu stosowania fizycznej przemocy w celu wymuszania zeznań. Od Torquemady różni się także tym, że praktycznie wszystkie zachowane relacje zwracają uwagę na pewne rozdarcie jego osobowości, które artysta malarz mógłby przedstawić bardzo sugestywnie w postaci dwóch szczegółów: uduchowionej Chrystusowej twarzy i rąk po łokcie umazanych ludzką krwią” (Jerzy S. Łątka „Krwawy Apostoł”).

Dwanaście lat przed „tymczasowym pobytem” na wyszkowskiej parafii, Feliks Dzierżyński, jako więzień, pisał w swym „Pamiętniku...”

5 czerwca 1908

[...] „I gdyby znalazł się ktoś, kto by prawdziwie opisał całą grozę życia tego martwego domu, walki, upadek i wzlot dusz zamurowanych tu na rzeź, odtworzył, co się tu dzieje w duszach uwięzionych bohaterów – i podłych, i zwyczajnych ludzi, w duszach skazanych i prowadzonych, i prowadzących na szubienicę – wtedy by życie tego domu i mieszkańców jego stało się największą bronią i najjaśniejszą pochodnią w dalszej walce. I dlatego niezbędnym jest zbierać i podawać ludziom – nie kronikę skazanych i ofiar, lecz życie, wszystkie drgnienia dusz ich, szlachetne i podłe, ich upadki i zwycięstwa, ich cierpienia wielkie i radość w mękach – prawdę, całą prawdę – zaraźliwą tam, gdzie jest piękna i potężna, wzbudzająca pogardę dla ofiary, gdzie jest złamana i upodlona. To zrobić może tylko ten, kto sam dużo cierpiał i dużo kochał”.

6 czerwca 1908

Dziś widzenie miałem i pozdrowienia. Otrzymałem prześliczne kwiaty, owoce, czekoladę. Widziałem Stasię i Wandzię. Stałem na widzeniu tym jak nieprzytomny, nie mogłem myśli ani siebie zebrać. Słyszałem tylko: „jak ty dobrze wyglądasz” i jak mówiłem: „strasznie tu”, a potem prosiłem o książki jakieś, o bieliznę – niepotrzebną mi.

A potem wróciłem do celi z kwiatami – i tak dziwnie się czułem: żadnego bólu, żadnej skargi, nudziło mnie tylko jak przed wymiotami. A kwiaty śliczne – coś mi mówiły – czułem, lecz nie rozumiałem ich słów.

Potem z sądu ktoś wrócił i słychać było z korytarza głos jego twardy i równy: „stryk” i ochrypły, zły głos żandarma: „Nie wolno mówić”. Z rana, gdy byłem na spacerze, żołnierze wynosili z cel śmiertelnych całe fury słomy: widocznie tylu stracono, że nie miano dla nich sienników i łóżek, a teraz miejsce przygotowują dla 8-iu radomiaków skazanych wczoraj...

Na górze gdzieś kwili dziecko, tu urodzone niedawno...”

11 października 1908

„W nocy z 8 na 9-ego powieszono Montwiłła. Już w dzień 8-ego rozkuto go i zabrano do celi śmiertelnej. We wtorek 6-ego był sąd za udział w napadzie na pociąg z Wołyńcami pod Łapami. On sam nie łudził się i 7–ego pożegnał się z nami przez okno, gdy byliśmy na spacerze. Powieszono go o 1 w nocy. Kat Jegorka, jak zwykle, dostał 50 rubli. Ostatnie słowa Montwiłła na szafocie były: „Niech żyje niepodległa Polska!”

Dwanaście lat później autor cytowanego „Pamiętnika więźnia”, Feliks Dzierżyński , szlachcic herbu Sulima, w walce o „tę Niepodległą” będzie zdecydowanie stał po drugiej stronie barykady. „Żelazny Feliks” poszedł de facto przeciwko całemu swojemu narodowi. Dlaczego? Odpowiedź prosta: dlatego, że był „krasnym” ...

(Cdn.)

Alwida A. Bajor

Wstecz