2006 – Rokiem Języka Polskiego

Jego Wysokość SŁOWO

Szacowny kunszt

To tylko na pierwszy rzut oka może się wydawać, że rozmowa o Wiktorze Hugo, Romainie Rollandzie, Lwie Tołstoju, Aleksandrze Puszkinie czy Rudyardzie Kiplingu dotyczy jedynie literatury, przy tym obcej. Nic bardziej mylnego. Ma ona jak najściślejszy związek z polszczyzną, przy tym z reguły polszczyzną piękną. Chodzi bowiem o polskie tłumaczenia dzieł i arcydzieł literatury światowej. To dzięki największym mistrzom słowa: Kochanowskiemu, Mickiewiczowi, Słowackiemu, Tuwimowi, Parandowskiemu, Boyowi możemy czytać utwory napisane w innych językach. Oczywiście, najlepiej czytać je w oryginale, ale – bagatela! – trzeba te inne języki znać.

Nie tyle w poszukiwaniu tematu do kolejnego odcinka Słowa, co chcąc uchwycić nieuchwytne, przywołać tamte dawne, a czasem najdawniejsze wzruszenia, jakie dawał pierwszy kontakt z dobrą książką, sięgnęłam do „Nędzników” Wiktora Hugo, „Luźnych kartek” i „Alchemii słowa” Jana Parandowskiego. Z Wiktorem Hugo zaprzyjaźniłam się bardzo dawno, jeszcze w szkole podstawowej, i bardzo serdecznie, co jest rzeczą jak najbardziej naturalną, jako że my, Polacy, mamy we krwi szacunek, podziw i sentyment – niestety, nieodwzajemnione – do Francji, a zwłaszcza jej kultury. Poza tym, jak można nie kochać twórcy postaci Jeana Valjana? Przy tym ceniłam Hugo nie tylko za talent literacki, ale i za stosunek do będącej pod rozbiorami Polski. Parandowski zjawił się w moim życiu później, bo dopiero w roku 1961, kiedy to jako początkująca nauczycielka pojechałam do Warszawy na dopiero co organizowane kursy polonistyczne. „Alchemię słowa”, z dedykacją i pieczątką ZNP, zaliczam do najpiękniejszych darów, jakie kiedykolwiek otrzymałam, a jej autora zamieściłam w swoim prywatnym panteonie literackim bardzo wysoko. Książka ta była dla mnie prawdziwym olśnieniem. Nieoczekiwanie jednak sprawiła mi też ogromną przykrość. Właśnie z niej się dowiedziałam, że twórca świętobliwego Myriela, Jeana Valjana, z miłością, dobrocią i hojnością pochylający się na kartach swych książek nad nieszczęściem i nędzą ludzką, w życiu postępował całkiem inaczej.

Społeczeństwo polskie zareagowało na „Nędzników” tak żywo, że polska literatura przekładowa może się poszczycić swoistym rekordem: jedna z gazet warszawskich nabyła od wydawcy Wiktora Hugo kopię rękopisu i zaczęła drukować jej przekład w odcinkach na tydzień przed ukazaniem się francuskiego oryginału. Ten pierwszy przekład (Edwarda Sulickiego i Felicjana Faleńskiego) stał się podstawą wszystkich późniejszych wydań, mimo że wywołał zastrzeżenia co do tytułu. Tytuł ten, który powinien brzmieć „Nędzarze”, być może dziwi niejednego współczesnego czytelnika. Chodzi o to, że w XIX wieku wyraz „nędznik” oznaczał również człowieka ubogiego, nędzarza. Dziś ma on znaczenie wyłącznie pejoratywne, oznacza człowieka nieuczciwego, łajdaka. Tradycji jednak stało się zadość i ten pierwszy tytuł pozostał, stając się zresztą powodem trwających przez całe dziesięciolecia dyskusji. Stefan Żeromski w swych dziennikach kilkakrotnie wspomina o powieści Wiktora Hugo „Nędzarze”.

Podobnych przykładów pewnego nieporozumienia z tytułami utworów jest więcej. Dobitnym świadectwem kiczu przekładowego, z niepojętym pietyzmem konserwowanego, jest, według pisarza i tłumacza Gabriela Karskiego, tytuł powieści Aleksandra Dumasa-syna „Dama kameliowa”, choć poprawnie powinien brzmieć „Dama z kameliami”, podobnie jak mamy „Damę z łasiczką”, a nie „Łasiczkową damę”.

Ciekawa jest też historia tytułu epopei Lwa Tołstoja „Wojna i pokój”. W języku rosyjskim mamy homonimy mir ‘świat’ oraz mir ‘pokój, stan niewojenny’. Porównajmy hasło: miru mir, dosłownie światu pokój. Podobnie jak w polskim: pokój ‘izba mieszkalna’ i pokój ‘stan niewojenny’. Krótko mówiąc, kłopoty z tymi homonimami i tyle. W dawnej pisowni rosyjskiej oba te wyrazy różniły się graficznie, bowiem występowały dwie litery oznaczające głoskę - i. Były to dzisiejsze -u oraz łacińskie - i. Z przedrewolucyjnych wydań powieści wynika, że Tołstoj nazwał swoją epopeję „Wojna i świat”, a nie „Wojna i pokój”, jak mamy po polsku. Jednakże nie jest to wina polskich tłumaczy. Właśnie w ten sposób, jako pokój, mir został potraktowany w Rosji radzieckiej, kiedy to po reformie ortografii rosyjskiej i usunięciu łacińskiej litery (i) oba wyrazy przybrały tę samą postać graficzną. Zresztą tyle się w zalanym krwią rewolucji i dwóch strasznych wojen XX wieku mówiło o pokoju, że o świecie całkowicie zapomniano.

Skoro jesteśmy przy temacie rosyjskim, przypomnijmy o Placu Czerwonym w Moskwie. Pomijając defilady, kiedy to cały upstrzony jest wszelkimi hasłami i transparentami, z reguły wypisanymi na czerwonym płótnie, plac ten nie jest wcale czerwony. Wyraz krasnyj pierwotnie oznaczał w języku starosłowiańskim ‘piękny’. (Zresztą w cerkiewnym języku i dziś nie oznacza koloru). Stąd: krasna diewica – piękna, hoża dziewczyna; krasnyj ugoł – w izbie honorowy kąt z ikonami; krasnyj ugołok – świetlica i in. Tak więc nazwa placu koło głównego budynku miejskiego - kremla - początkowo oznaczała nie jego barwę, lecz urodę. Z czasem drugie znaczenie wyrazu, oznaczające kolor, zaczęło dominować i plac stał się czerwony. Zresztą w języku polskim również mamy wyraz kraśny i wiele od niego pochodnych, na przykład: okrasa (apetyczne skwareczki, które „upiększają” potrawę), kraszanka (pisanka pomalowana na jeden kolor, niekoniecznie czerwony), krasnal, krasnoludek (od czerwonej czapeczki tak zwany), krasomówca (człowiek pięknie mówiący, orator); kraśnieć (czerwienić się) itd. Widzimy więc, że w polszczyźnie wyraz kraśny również oznaczał i piękność, i (później) czerwoną barwę. Widocznie czerwony uważany był za ładniejszy od innych, występujących w przyrodzie, mniej jaskrawych kolorów.

Praca tłumacza – to trud ciężki i często niewdzięczny. O przekładach mówi się, że są jak kobiety: jeśli piękny, to niewierny, a jeśli wierny, to niepiękny. Te i piękne, i wierne noszą nazwę kongenialnych. To właśnie tłumacze sprawiają, że napisany w jednym tylko języku utwór jakby się rodzi od nowa, jaśnieje pełnym blaskiem w wielu krajach, wielu kulturach, nierzadko stając się ich częścią składową, dla czytelnika jest on niemalże anonimem, choć, oczywiście, nazwisko jego jest gdzieś tam (małymi literami) wydrukowane. Zresztą nie zawsze. Oto mam przed sobą dwutomowe wydanie „Nędzników” z roku 1954 przez wydawnictwo „Iskry”. Nie ma tu nazwiska tłumacza, jedynie adnotacja, że „przekład Biblioteki Arcydzieł Literackich z r. 1931 został przejrzany i poprawiony przy współpracy...” itd. (Znam przykłady, kiedy to w latach 50. „przeglądano i poprawiano” pod względem ideologicznym nie tylko tłumaczy, ale i autorów). Niektórzy krytycy literaccy są zdania, że poezje Wisławy Szymborskiej zostały odznaczone nagrodą Nobla w dużej mierze dzięki doskonałym tłumaczeniom na język szwedzki. Tu się w całej pełni potwierdziła opinia Ignacego Krasickiego o pracy tłumacza: szacowny kunszt. Niestety, z żalem muszę przyznać, że nazwiska tego tłumacza nie zachowałam w pamięci, co zresztą potwierdza tezę o stosunku czytelnika do tłumacza.

A przecież tłumacz poezji – zwłaszcza poezji! – zasługuje, by o nim pamiętać i darzyć go szacunkiem niemal takim, jakim się darzy autora. I tu w pierwszej kolei wymienić należy Tadeusza Boya-Żeleńskiego, jednego z najwybitniejszych, a bezspornie najbardziej zasłużonego z polskich tłumaczy, zamordowanego przez hitlerowców we Lwowie. Ten poeta, satyryk, krytyk teatralny, publicysta, tłumacz, znany raczej jako autor głośnych „Słówek”, niesprawiedliwie jest dziś przemilczany. A przecież to jego doskonałym przekładom zawdzięczamy znajomość z literaturą francuską od Villona poczynając, poprzez Moliera, Balzaca i Stendhala, aż do pisarzy XX wieku. Rola historyczna tych tłumaczeń jest olbrzymia jako reakcja przeciwko przekładom bezkrwistym, nijakim.

Jest takie włoskie powiedzenie: traduttore – traditore, czyli: tłumacz jest zdrajcą, co, niestety, niekiedy jest prawdą. Tłumacz, nawet doskonale znający oba języki – i ten, z którego tłumaczy, i na który tłumaczy, jeśli sam nie ma tej iskry Bożej, talentem zwanej, może wyrządzić wielką krzywdę utworowi, niejako zdradzić autora. Zresztą spod pióra wybitnych mistrzów słowa, wyzyskiwanych przez wydawców „z iście plantatorską bezwzględnością”, ograniczanych terminami urągającymi zdrowemu rozsądkowi, jak pisał Jan Parandowski, wychodziły tłumaczenia i niedokładne, i niedoskonałe pod względem artystycznym. Tak się właśnie stało z utworami wielkiego dramaturga norweskiego Henrika Ibsena, który na początku XX wieku stał się w Europie – na swoje nieszczęście – modny. W Polsce wystawiano szybko, jeden po drugim wszystkie jego dramaty. W pośpiechu tłumaczył je byle kto, byle jak. Na domiar złego, najczęściej tłumaczono nie z oryginału, tylko z przekładów niemieckich. Znikło całe piękno i precyzja stylu pisarza. Bohaterowie Ibsena przemawiali gazeciarskim głosem artykułów wstępnych. W wyniku – obraz wielkiego pisarza został zbanalizowany i przez wiele dziesięcioleci dla polskiego odbiorcy właściwie nieznany.

Podobnie było też z niektórymi utworami wybitnego pisarza angielskiego Josepha Conrada (Teodora Józefa Konrada Korzeniowskiego). Zanim Aniela Zagórska, doskonała tłumaczka, która całe swe życie poświęciła tłumaczeniom utworów Conrada, wprowadziła go do literatury polskiej, takie arcydzieło, jak „Lord Jim” dotarło do polskiego czytelnika odarte ze wszystkich czarów i poszarpane z barbarzyńską samowolą.

Chociaż proza ma także swoje trudności, swoją muzykę, barwę, klimat, swoją rytmikę, jest ona bezsprzecznie łatwiejsza do tłumaczenia niż poezja, gdzie tłumacz jest niewolnikiem cudzych słów, frazeologii, cudzych myśli, cudzych obrazów i wszystko to powinno być w zgodzie ze sztuką rymotwórczą. To jest bardzo trudne: obcy utwór poetycki wdrożyć w polski kształt językowy, związać z tradycją polskiego słownictwa, nie odbierając przy tym oryginałowi jego swoistych cech narodowych. Oczywiście, dotyczy to poezji klasycznej. Dziś tłumacze mają nieco łatwiejsze życie, bowiem, jak zauważył niegdyś w „Sensie poetyckim” nieco złośliwie Julian Przyboś, z poezji został wygnany rym, rytm, a wreszcie i sens. Cytuję z pamięci, więc nie ubieram tej mądrej myśli w cudzysłów.

Nawet tłumacze tej miary co Puszkin nie zawsze potrafili dorównać oryginałowi. Znane jest jego prześliczne, a według Jarosława Iwaszkiewicza kongenialne tłumaczenie ballady Mickiewicza „Trzech Budrysów”. Mnie jednak nie daje spokoju pewne porównanie. Otóż u Mickiewiczowskiej Laszki - kochanki „oczy błyszczą się jak dwie gwiazdeczki”, natomiast u Puszkinowskiej „i głaza jej goriat kak dwie swieczki”. Te płonące świeczki bardziej kojarzą mi się z innym, zapamiętanym z dzieciństwa z matczynej opowieści obrazem: lutowa zamieć śnieżna, zabłąkany podróżny idzie w kierunku światełek, które bierze za świeczki w oknie, a są to płonące oczy wilcze. Na szczęście jednak Matka Boska Gromniczna odgania wilki i ratuje podróżnego. Legenda piękna, pasują do niej te świeczki, ale do „Laszki-kochanki” – raczej nie.

Miał też swego ciernia jako tłumacz inny poeta. Ten, który odkrył Polakom piękno poezji rosyjskiej, podobnie jak Boy – literatury francuskiej. Chodzi o Juliana Tuwima, kongenialnego tłumacza Aleksandra Puszkina, Michaiła Lermontowa, Nikołaja Niekrasowa, Aleksandra Gribojedowa, Nikołaja Gogola, Fiodora Tiutczewa, Walerego Briusowa, Konstantina Balmonta, Andrieja Biełego i wielu innych. Nie należy tu zapominać, że tłumaczenie poezji rosyjskiej jest wyjątkowo trudne ze względu na ruchomy akcent (między innymi akcentowane ostatnie sylaby, czego w języku polskim nie ma), a także na obfitość rymów męskich, na jamby, które stanowią jeden z naturalnych rytmów języka rosyjskiego, a w polszczyźnie występują rzadko.

Ten cierń, o którym wspomniałam, związany jest z tłumaczeniem znanego wiersza Puszkina „Zimnij wieczer”. Pierwszy wers tego utworu Buria mgłoju niebo krojet poeta przetłumaczył Burza mgłami niebo kryje. Poetę zwiodło – choć prawdopodobnie dobrze znał rosyjski, bo się uczył w rosyjskiej szkole – podobieństwo wyrazów buria i burza, choć rosyjska burza nie jest odpowiednikiem polskiej burzy, tylko polskiej zamieci. Polskiej burzy odpowiada rosyjska groza. Przyjaciel Tuwima, Seweryn Pollak wspomina, że na dzień przed śmiercią (pamiętam tę smutną wiadomość o śmierci poety, którą podało radio 27 grudnia 1953 roku) w ostatniej z nim rozmowie Tuwim wrócił do tej zadry poetyckiej: w tym Zimowym wieczorze musiała być zamieć, a nie burza.

Te kilka myśli na temat tłumaczenia poezji rosyjskiej pozwolę sobie zakończyć pierwszymi wersami Eugeniusza Oniegina w czterech różnych tłumaczeniach. A propos: kto mi wytłumaczy, dlaczego piszemy Onega, a nazwisko, pochodzące od nazwy tej rzeki nie Onegin, tylko Oniegin?

Aleksander Puszkin:

Moj diadia samych czestnych prawił,

Kogda nie w szutku zaniemog,

On uważat’ siebia zastawił

I łuczsze wydumat’ nie mog.

Adam Ważyk:

Mój zacny stryj dał znać o sobie,

Kiedy na dobre już zaniemógł:

Jedź tu doglądać go w chorobie...

Na lepszy pomysł wpaść by nie mógł.

 

Dołęga Benedytt

(pseudonim Jakuba Jurkiewicza):

Mój stryj staruszek dobry i poczciwy,

gdy szczerze na śmierć zaczął się

sposobić,

pozyskał u mnie szacunek prawdziwy,

bo nie mógł nad to nic lepszego zrobić.

Leo Belmont: (tłumaczenie to wydane zostało w Wilnie w 1952 r.):

Stryjaszek mój, poczciwiec sobie,

Gdy nie na żarty opadł z sił,

Szanować kazał się w chorobie;

To wcale niezły pomysł był.

Julian Tuwim (niestety, przetłumaczył tylko fragmenty poematu):

Mój zacny wujek, biedaczysko,

Gdy niemoc go zwaliła z nóg,

Szacunku żądał – oto wszystko,

I cóż lepszego zrobić mógł?

Być może jest więcej tłumaczeń tego poematu. Ale tylko te udało mi się zgromadzić. A które z nich najbardziej się Wam podoba?

Łucja Brzozowska

PS Czytałam w prasie polskiej o tłumaczeniach powieści (?) Doroty Masłowskiej „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną” na inne języki. Zastanawiam się, jak tłumacze poradzili sobie z licznymi przekleństwami polskimi?

Wstecz