O durnopatriotyzmie i... mnożeniu świętości

Dla felietonisty nie ma cudniejszych ludzi niż durnopatrioci, wykrywacze wrażego knucia na naszej ojczystej ziemi oraz ścigacze spisków godzących w narodowe symbole. Na szczęście oni czuwają, bo i wróg nie drzemie. Do szczególnej aktywizacji durnopatriotyzmu doszło u nas tak jakoś u schyłku lata. Może zawiniły erupcje wulkanów wylewnych na Marsie, może burze magnetyczne i rozbłyski na słońcu, a może wcześniejsze pospolite upały, w każdym bądź razie zanim jeszcze litewskie lasy sypnęły prawdziwkami, wyżej wymienieni sypnęli perłami narodowopatriotycznego intelektu.

Hasło wzywające oszołomów do boju z szarganiem świętości rzucił chyba pewien przeciętny choć czujny obywatel, który w jednym z rodzimych dzienników (już nie pamiętam, w którym) dał wyraz obywatelskiemu oburzeniu w związku z faktem, że jak się okazuje, litewskie flagi narodowe są produkowane... w Chinach. Toż to skandal! Jeden z oficjalnych znaków symbolizujących suwerenność państwa, zanim trafi na Litwę i załopocze np. na gmachu Sejmu czy rządu, plugawią nie wiadomo czy umyte (bo żółte) chińskie dłonie. W dodatku te dłonie trącą komunizmem. Bo co z tego, że ćwierć wieku temu Komunistyczna Partia Chin dokonała krytycznej oceny polityki Mao, uchwaliła nową konstytucję i rozpoczęła budowę gospodarki rynkowej, skoro liberalizacja nie objęła sfery politycznej. To państwo nadal deklaruje wierność ideom socjalizmu. Na wieść, że nasze trójkolory rodzą się w ten oto sposób i w takich warunkach, wściekłby się każdy prawy patriota. Bo każdy prawy patriota rozumie, że litewska flaga narodowa powinna być utkana gdzieś pod Kownem (bo Wilno skalane międzywojniem, w dodatku za bardzo wielonarodowe i kosmopolityczne), z przędzy wyprodukowanej przez litewskiego jedwabnika. Tkaczkami mają być piękne Litwinki, złotowłose i błękitnookie. Takie jak u Mickiewicza, o „czystym sercu i ślicznych jagodach”. Koniecznie dziewice. To marzenie durnopatrioty. Rzeczywistość jest taka, że nie mamy jeszcze litewskiej odmiany jedwabnika, a piękne Litwinki, miast na ojczyzny łonie tkać flagi, wolą saksy w obcej i dalekiej Irlandii. No i państwowe symbole zamawiamy tam, gdzie taniej. Co w tej sytuacji ma począć patriota pragnący posiadać czystą rasowo narodową flagę? Cofnąć się w czasie?.. Tak, ale byłoby to cofnięcie podwójne, bo i tak jest już cofnięty. Intelektualnie.

Niestety, durnopatriotyzm nie jest obcy też niektórym urzędnikom. Gdy nasza narodowa reprezentacja nieźle wystartowała w tegorocznych mistrzostwach świata w koszykówce (jak skończyła, to inny temat), niektórzy kierowcy zaczęli zdobić swe auta w trójbarwne chorągiewki. Jest to podpatrzony na Zachodzie bardzo sympatyczny przejaw spontanicznego patriotyzmu, szczera demonstracja dumy ze swojego kraju. I oto znalazł się jakiś nadgorliwy dziennikarz, który poleciał do Komisji Heraldycznej z zapytaniem, czy te łopoczące na dachach aut chorągiewki nie są przypadkiem szargania narodowego symbolu. Urzędniczka z Komisji uspokoiła żurnalistę, że nikt nie będzie kierowców za to karał. Szkopuł tylko w tym, że i te małe chorągiewki są made in China. W dodatku są sprzedawane po 10 litów sztuka. I w związku z tym wspomniana urzędniczka zagrzmiała: Nie należy produkować brzydkich chorągiewek. Ich kolory nie odpowiadają ustalonym wymogom. Wszak za 10 litów można wyprodukować rzecz jakościową i w tym celu nie są potrzebne żadne regulacje ustawowe. No czyż to nie urocze, że jakaś (dosadnie mówiąc) przemądrzała biurwa z wyżyn swojego stołka poucza, co i za ile można u nas wyprodukować? Wcale nie wykluczam, że za dychę dałoby się stworzyć cud śliczności trójkolorek, jednak skoro na Litwie nikt tego nie robi, oznacza to, że naszym się nie opłaca, a Chińczykom – tak. W tej sytuacji nasi durnopatrioci mają do wyboru dwie opcje: albo pogodzić się z faktem, że zasady wolnego rynku kierują również tak wzniosłą dziedziną jak produkcja narodowej symboliki, albo (zamiast pyskować na Chińczyków) zająć się taką produkcją w ramach społecznych. Niestety, okazuje się, że ludzie zawsze czujni i gotowi do obrony ojczystych symboli (szczególnie wówczas, gdy nikt ich nie atakuje), zdolni są jedynie do rzeczy wzniosłych. A klepanie chorągiewek, nawet najpiękniejszych, nie przynosi takiej sławy jak histeryczne wrzaski o szarganiu świętości.

Sposobów tego szargania jest co niemiara. To tragedia! Będzie duży skandal! – zawodziła w okresie letniej erupcji durnopatriotyzmu wicemer Kowna. Ten akt rozpaczy wywołał fakt, że na okres urlopów w zamku kowieńskim zatrudniono studentki-praktykantki z Łotwy, które porozumiewają się z turystami (o, zgrozo!) po rosyjsku. Za tragedię i skandal fakt ten uznano bynajmniej nie dlatego, że studentki nie potrafiły się ze zwiedzającymi porozumieć, jeno dlatego, że przebrzydłą ruszczyzną zostały zbrukane mury kolebki litewskości (a propos – pierwotnie wzniesionej przez Krzyżaków), jak ktoś wzniośle określił zamek kowieński. Co prawda, okazało się, że Łotyszki bynajmniej nie oprowadzają turystów po zamku i nie wciskają im po rosyjsku jakichś dyrdymałów na temat kolebki litewskości, jeno obsługują rozlokowane w zamku Kowieńskie Regionalne Centrum Informacji Turystycznej. Poza tym posługują się też angielskim... ale klienci już nie bardzo, stąd ten rosyjski. Dyrektor KRCIT zapytany jak doszło do takiej profanacji kolebki, podał powód bardzo prozaiczny: brak pieniędzy na to, by w centrum na stałe zatrudnić specjalistę rodzimego chowu. Nie dało się też ściągnąć do pracy żadnej praktykantki-Litwinki... o sercu z bursztynu i warkoczach płowych jak łan podkowieńskiego zboża.

Myli się, kto sądzi, że popieram fakt, iż obywatel Litwy w swoim kraju nie może porozumieć się po litewsku. Ma do tego święte konstytucyjne prawo, ale naganne jest samo łamanie tego prawa, nie zaś to, w jakim miejscu jest ono łamane. Co to za różnica – czy rzecz się dzieje na zamku, w muzeum guzików, czy też w supermarkecie? Chyba jedynie taka, że gdyby te praktykantki zatrudniono w supermarkecie, durnopatrioci mogliby dąć jedynie w cienkie fujareczki oburzenia, a ponieważ namierzono je w kolebce, mieli okazję zaryczeć niczym jerychońskie trąby. Jaka piękna okazja do autoprezentacji!

A przecież trzeba się jakoś pogodzić z faktem, że niebawem zatrudnianie pracowników spoza kraju, nie znających litewskiego, stanie się u nas normą (zresztą większość naszych wyjeżdżających na saksy rodaków też nie zna angielskiego). I nie będzie to bynajmniej jakieś wrogie rycie pod moralną substancją narodu, tylko zwyczajna konieczność i naturalna kolej rzeczy. Już teraz, podczas gdy litewscy budowlańcy, za nic mając patriotyzm, stawiają domy Anglikom i Irlandczykom, nasza ojczyzna rośnie w nowe gmachy m. in. dzięki możliwości zatrudniania poddanych baćki Łukaszenki. Aż dziw, że dotąd żaden durnopatriota nie poleciał na budowę i nie napyskował wykonawcy za to, że zatrudnia nie kumających po naszemu Białorusinów. To też przecież skandal i tragedia! A może po prostu europeizacja? W każdym bądź razie nic na to nie poradzimy. Na szczęście, bo nikt nam już raczej nie zabierze prawa do wolnego przemieszczania się z kraju do kraju, do zmiany miejsca pobytu, nauki i pracy. Nie zabiorą nam tego już nawet tacy skamieniali w średniowiecznym postrzeganiu patriotyzmu osobnicy, jak eksposeł Romualdas Ozolas, który niedawno zawarczał ostrzegawczo: Wyjeżdżanie i osiedlanie się obywateli Litwy za granicą ciągle jeszcze jest traktowane jak ich osobista sprawa. Nawet w litewskich placówkach dyplomatycznych. Dlatego i w świadomości Sejmu obecna migracja Litwinów jest postrzegana jako nowa fala wychodźstwa. Aż strach pomyśleć, co pan Ozolas (z pochodzenia zresztą Łotysz) miał na myśli sugerując, że to nie obywatel ma prawo decydować, gdzie ma mieszkać i pracować. A kto? Tego eksposeł-patriota nie sprecyzował. Mniemam, że sam by się chętnie podjął takiej roli, jak onegdaj Łukaszenka, który oświadczył, że dla dorodnych Białorusinek należy wprowadzić zakaz opuszczania kraju, bo to krew z krwi, kość z kości i cenny fundusz genetyczny kraju. Pod rządami Ozolasa, w co nie wątpię, nie zabrakłoby nam ani litewskich (odżywiających się już nie liśćmi morwy, lecz dębu) jedwabników, ani czystych rasowo dziewoi do przędzenia pięknych sztandarów. Prawo do opuszczania kraju mieliby zaś wyłącznie obywatele pochodzący z mieszanych małżeństw lub innej niż litewska narodowości (pod warunkiem, że udowodniliby, iż nie są po prostu spolonizowani, zrusyfikowani, zbiałoruszczeni etc. etc.).

No i najbardziej betonogłowi durnopatrioci. Tacy są jak ptaki, zawsze wracają, bo są nieprzemakalni na żadne idee postępu, tolerancji czy kosmopolityzmu. Poza tym, kto by ich chciał gdziekolwiek zatrzymać. Tacy rycerze, gotowi w obronie patriotycznych świętości wznosić dla świętokradców stosy, przyłbice mają otwarte (tak lepiej wyśledzić wroga), ale łby zakute. A ileż w tych łbach uprzedzeń, kompleksów i fobii!

Strach wyobrazić, co się kotłuje w głowie takiego posła Povilasa Jakučionisa, który na niewinnym klombie na rondzie przy kościele śś. Piotra i Pawła namierzył sowiecki komunistyczny symbol – czerwoną pięcioramienną gwiazdę. Z pełnym szacunkiem traktuję fakt, że już jako 16-latek Jakučionis został sowieckim więźniem politycznym i że 6 lat spędził w łagrach w Workucie. Ale czy ta okrutna karta w życiorysie posła musi skutkować dla podatnika kosztownym przesadzaniem miejskich zieleńców? Przez kilka tygodni dwa razy dziennie pokonywałam rondo z gwiazdą i ani razu nie skojarzyła mi się ona z sowieckim symbolem. Po pierwsze, wcale nie była czerwona tylko niemowlęco różowa, po drugie – w białobłękitnej otoczce, po trzecie – naprawdę ładna. Po czwarte – to był zwyczajny klomb, a nie „prowokacja”, jak to obwieścił światu Jakučionis. Osobiście uważam, że stworzenie w centrum Wilna pięcioramiennej czerwonej gwiazdy – to prowokacja urzędników samorządu. Nawet (...) Władimir Iljicz Lenin przybył na Litwę z czerwonym kwiatem w klapie marynarki. Klomb natychmiast trzeba przesadzić i na miejscu gwiazdy zaprojektować zwyczajny owal”, – poinstruował poseł media, zawsze łase na takie cyrki. Reszty dokonali inni durnopatrioci. Ktoś się dopatrzył w gwieździe odniesienia do heraldyki rosyjskiego lotnictwa wojskowego, bowiem „czerwony, biały i siny – to kolory zdobiące rosyjskie samoloty myśliwskie, m. in. takie Su-27, który w ubiegłym roku rozbił się pod Kownem”. Skojarzenie to, zdaniem durnopatriotów, musi budzić w obywatelu jak nie grozę, to przynajmniej czujność. A nuż to widoczny z nieba znak dla kolejnych ruskich „suszek”: tu lądować!. Nie zabrakło pogromców niesłusznych klombów i wśród duchowieństwa. Znaleźli się tacy, którzy uznali, że „gwiazda na antokolskim rondzie ubliża pamięci Papieża Jana Pawła II, którego imię nosi pobliski plac”. Owszem ubliża, ale co innego. Przede wszystkim fakt, że miejsce, któremu w Wilnie nadano Jego imię, w rzeczywistości jest zwykłym parkingiem z wygiętą i przerdzewiałą tabliczką dumnie wieszczącą, iż jest to Plac Jana Pawła II.

W tej historii z gwiazdą najsmutniejsze jest to, że stołeczny samorząd częściowo ugiął się przed szantażem oszołomów. Gdy po raz ostatni widziałam się z gwiazdą (a działo się to kilka tygodni temu), co prawda jeszcze nie była przekształcona w owal, ale zmieniła kolor na biały. Też ładnie, ale czy nasze miasto nie ma większych problemów i pilniejszych wydatków niż przesadzanie klombów na żądanie każdego posła z chorą wyobraźnią? Bo po takim precedensie spiralę absurdów można nakręcać w nieskończoność. Co będzie, jak ktoś zażąda wycofania ze sprzedaży młotków, a z muzeów sierpów? Toż to też sowieckie symbole! Ktoś następny zacznie się domagać zakazu łączenia kolorów w kolejności: biało-sino-czerwony. Bo to barwy narodowe Rosji. Zresztą, takie wydarzenie już miało miejsce. Gdy nie tak dawno rosyjska ambasada gdzieś w głębi Litwy odnowiła cmentarz żołnierzy radzieckich poległych tu w czasie II wojny światowej, ktoś czujny zauważył: „Ruskie ukwiecili groby kwiatkami w swoich barwach narodowych”. Nie dziw, że na taką bezczelność ambasady lokalne władze zapałały świętym oburzeniem. Co prawda, same dotychczas nie sadzały na tych grobach nawet ostów, za to skwapliwie skorzystały z okazji, by pouprawiać na nich swój zapyziały patriotyzm.

I na zakończenie o rozmnażaniu świętości metodą pączkowania. Ostatnio ze zdumieniem dowiedziałam się, że zbudowana jeszcze za sowietów sejmowa sala posiedzeń jest już historycznym zabytkiem i nie można w niej dokonywać żadnych istotnych rekonstrukcji. A to ze względu na fakt, że 11 marca 1990 roku uchwalono w niej Akt o odbudowie niepodległego państwa litewskiego. To, że akt ten uczynił z tej części sejmu świętość historyczną, jestem w stanie pojąć. Ale jak i kiedy stała się ona nienaruszalnym zabytkiem architektonicznym, którego nie wolno skalać gruntownym remontem? – tego nie rozumiem. A może chodzi wyłącznie o to, że nasze parlamęty tej sali nie znoszą i od dawna upominają się o nową. Decyzja o jej budowie jest już klepnięta. Podatnicy za nową salę wraz z rekonstrukcją starej części Sejmu bulną 55 milionów litów. A w starej, przekształconej w narodową świętość, zawiśnie Akt Niepodległości. Miejmy nadzieję, że nie będzie mu za ciasno na tych kilkuset metrach kwadratowych.

Lucyna Dowdo

Wstecz