Na tropach bohaterów opowieści Józefa Mackiewicza

„Krasnyj pomieszczik”

(Mickuńskie impresje)

(Początek patrz w nr nr 7-12 ub. r.)

„Straciłem ją [Katarzynę, Katrute – siostra cioteczna Józefa Mackiewicza – uw. A.A.B.] z oczu w r. 1919. W sferę bolszewicką musiał ją wciągnąć [...] jej ojciec rodzony. Był on [doktor Stasys Matulaitis – uw. A.A.B.] przed pierwszą wielką wojną lekarzem praktykującym w Wilnie, po części lekarzem wojskowym; mało wziętym, gdyż absorbowało go mniej leczenie ludzi, a bardziej leczenie ustroju polityczno-społecznego. Był mianowicie ateistą i socjalistą, nie wiem, czy bolszewikiem przed rewolucją październikową, w każdym razie potem”. (Józef Mackiewicz „Mój szwagier – szef GPU”).

Katarzyna (Katre) – wpadka u „swoich”

1919 rok... Po tym jak przez władze polskie zostali w Wilnie aresztowani i osadzeni w więzieniu na Łukiszkach najaktywniejsi komuniści, a wśród nich takoż Roman Pilar, a potem jego przyszła teściowa, Wilhelmina z Mackiewiczów Matulaitisowa (ciotka Józefa Mackiewicza), rodzina Matulaitisów nie mogła już być pewna swego losu. W szczególności Katarzyna (Katre) blisko związana z „niebezpiecznym bolszewikiem”, Romanem Pilarem. Podjęła próbę ucieczki.

Pisze w swych wspomnieniach matka Katarzyny, Wilhelmina Matulaitisowa:

„...Romana Pilara, Smirnowa i jeszcze paru więzionych [na Łukiszkach] wywieziono do Rosji. Wymieniono ich na więźniów politycznych, zdaje się na księży.

Katrute uciekła z Wilna bryczką razem z innymi trzema dziewczynami (z Anną Wołłowiczówną i in). Uciekały do Kowna przez Wiłkomierz. W Wiłkomierzu aresztowali je Litwini, dokonali bardzo szczegółowej rewizji, nawet rozebrali do naga. Po trzech dniach tamte trzy wypuścili, ale Katruti nie. Wyglądało na to, że o niej niby zapomnieli. Nie dostawała jedzenia, zaczęła puchnąć, napadały na nią szczury. Ale potem wypuścili. Wyjechała do Kowna. W Kownie stryj J. Matulaitis [Juozas, brat Stasysa – uw. A.A.B.] pomógł jej w znalezieniu pracy. Ale po paru dniach znowu ją aresztowano. A potem Katrute została wymieniona [w ramach wymiany więźniów politycznych] na Liudasa Girę i wyjechała do Moskwy”.

W Wilnie czy dopiero w Moskwie została żoną Romana Pilara? Z nieco chaotycznych notatek jej matki, Wilhelminy Matulaitisowej trudno się zorientować w szczegółach. Jedno jest pewne: zostali małżeństwem w 1919.

Ze wspomnień Wilhelminy Matulaitisowej:

„Roman Pilar zaczął ją [Katrute] prosić o rękę. Żyli z sobą cztery lata (według moich obliczeń 1919-1923). Rozwiedli się z powodu kochanki Romana – maszynistki. Kiedy Katrute zdecydowała się z nim zerwać, on ją prosił: „Nie wyjeżdżaj, ty zawsze będziesz dla mnie jako ta pierwsza”. Katrute wyjechała [z Moskwy] na pracę do poselstwa [sowieckiego] w Kownie.”

Pan towarzysz doktor jako „wieczny podróżnik”

Więcej szczęścia w czasie rejterady na Litwę miał ojciec Katre, pan towarzysz doktor Stasys Matulaitis, o czym później napisze w swych wspomnieniach:

Po przekroczeniu linii demarkacyjnej, zatrzymałem się w Wiłkomierzu. Tu, zgodnie z ustalonymi wymogami, zgłosiłem się do miejscowego komendanta wojskowego i okazałem mu zdobyte w Wilnie zaświadczenie, na którym jak wół stało, że Stasys Matulaitis jedzie na Litwę za pozwoleniem Komitetu Litewskiego. Po otrzymaniu w komendanturze wizy, następnego dnia wyjechałem do Kowna. Przenocowałem u brata Juozasa, a potem wczesnym rankiem zgłosiłem się do wojskowej komendantury w Kownie po zezwolenie na osiedlenie się w Litwie. Po otrzymaniu takowego dokumentu, wyjechałem do Wyłkowyszek, bo właśnie tam postanowiłem zamieszkać.

W Wyłkowyszkach wynająłem mieszkanie i zabrałem się do pracy lekarskiej.

Pierwsza nowina, która tu do mnie dotarła, była zaiste sensacyjna. Okazało się, że parę dni przed moim przyjazdem do Wyłkowyszek, odwiedził je – jako agitator – były esdek i szef Rady Komisarzy Litewskich, Vladas Pożela. Jeździł on obecnie po Litwie wraz z zaciekłym klerykałem, liderem chadetów, Krupawicziusem, organizował wiece, agitował młodych mężczyzn, by się zaciągali do litewskiego wojska i bili bolszewików.

...Vladas Pożela. Na dźwięk tego imienia i nazwiska, musiał teraz myślami znowu wybiec ku Wilnu, z którego dopiero co tak szczęśliwie nawiał...

Co go z tym miastem łączyło? Właściwie niewiele, ale „coś” przecież wiązało. To właśnie za namową Vladasa Pożeły, do niedawna jeszcze twardego esdeka, bez namysłu rzucił wszystko: dom, pracę w dalekiej Litwie, w Kalwarii na jego ojczystej Suwalszczyźnie i wyjechał do Wilna.

„To był ładny dom, z dużym ogrodem – napisze w swym pamiętniku żona doktora Matulaitisa, Wilhelmina. – Mąż miał tam mnóstwo pacjentów, ledwo nadążał, by za dnia wszystkich przyjąć. Od parobków i wyrobnic brał za wizyty po 30 kopiejek, od gospodarzy – po 50 kopiejek. Zdarzało się, że na te wizyty żony gospodarzy przebierały się w przyodziewki wyrobnic.

W 1906 roku namówiono męża, by został redaktorem naczelnym nowej gazety, mającej się legalnie ukazać w Wilnie – „Naujoji gadyne” (pol. „Nowy czas”). Zgodził się, i tylem go widziała, wyskoczył stąd [z Kalwarii suwalskiej] jak z procy. Zostałam z dobrą, wierną służącą, Ewą...”

Sprowadził potem do Wilna rodzinę. Wilhelmina Matulaitisowa w swym pamiętniku odnotuje:

„W Wilnie mąż wynajął mieszkanie na Zwierzyńcu, w pobliżu cerkwi, w drewnianym domu i wywiesił tam jako praktykujący lekarz swój szyld – po litewsku. Wilnianie stronili, uciekali od tej wywieszki – mówili: „litwoman”. Za to Vincas Kapsukas odwiedzał nas codziennie, czasami nawet parę razy w ciągu dnia.

[...] Potem mieszkaliśmy przy ulicy Kalwaryjskiej, z prawej, w murowanym domu. Dom stał na wzniesieniu, mieszkanie było duże, ale wilgotne. Tu, w styczniu 1907 urodziła się nasza trzecia córka – Wilhelmina Laimute”.

Towarzysz doktor Stasys Matulaitis, ateista, socjalista, dzieci swe jednak chrzcił w kościele. Z własnej wewnętrznej potrzeby czy pod wpływem żony? W każdym razie – na pewno nie pod wpływem jej rodziny. Bo kiedy właśnie w przypadku tej trzeciej córki (Wilhelminy Laimy) na ojca chrzestnego poproszono Antoniego Mackiewicza, brata Wilhelminy Matulaitisowej (ojca Józefa Mackiewicza), ten kategorycznie odmówił, oznajmiwszy, iż „dzieci bezbożników chrzcić nie będzie”.

Jak już się rzekło, wcześniej, stosunki lewicowca, Stasysa Matulaitisa z rodziną Mackiewiczów nie układały się najlepiej. W Wilnie nikogo z bliskiej rodziny nie miał. Z „towarzyszy partyjnych” najbliższy mu był – ideowo i zawodowo – doktor Andrzej Domaszewicz (alias Andrius Domaszewiczius). „Przyjaźniliśmy się z rodziną doktora Domaszewicza, z leśniczym Matulionisem, z Donatem Malinowskim” – napisze w swym pamiętniku Wilhelmina Matulaitisowa.

Potem przenieśli się do drewnianego domu na Antokolu. „Tutaj mieszkańcy nie byli zbyt bogaci, więc łatwiej było o praktykę lekarską, ponadto – mąż dostał pracę na pogotowiu ratunkowym” – odnotuje doktorowa Matulaitisowa.

Zamarkowany redaktor naczelny

Do Wilna leciał jak na skrzydłach. „Robić robotę społeczną, ideową, do której zawsze się paliłem, zmierzać ku szerokim horyzontom działalności, a nie – pleśnieć w dziurze jakiegoś małego miasteczka, choćby i nawet z wypchaną kieszenią – to było celem mojego życia” – napisze.

Harował od świtu do nocy, by jak najszybciej „tę gazetę” wydać.

Do Wilna przyjechał w kwietniu 1906. 3 maja 1906 wydał pierwszy numer „Nowego czasu” („Naujoji gadyne”) – tygodnik, po litewsku, organ esdeków, adresowany do odpowiedniego odbiorcy: robotników, wyrobników, chłopów małorolnych i bez roli. Pierwszy numer ukazał się nakładem 10 tysięcy egzemplarzy, następne – 5 tys. egzemplarzy. „Oprócz mnie, faktycznego, ale oficjalnie nie obwieszczanego redaktora, pracował tu jeszcze oficjalny redaktor odpowiedzialny, albo, jak go nazywano „zicredaktor”. Jego funkcje polegały na odpowiedzialności przed władzami za treść gazety, czyli – na płaceniu grzywny, bądź, w razie potrzeby, odsiadki w więzieniu. Tym „zicredaktorem” była Elena Brazaityte. W ogóle, grono redakcyjne było bardzo wąskie. Aktywnie współpracowali P. Bugailiszkis i buchalter Jaksa-Tir. Jaksa-Tir pracował gratisowo, każdego dnia przychodził do redakcji i skrupulatnie prowadził naszą księgowość.

Ten nasz tygodnik już od jego pierwszych numerów zaczęła prześladować carska cenzura. Już trzeci numer został skonfiskowany i Elena Brazaityte, jako redaktorka odpowiedzialna, winna była dokonać wyboru: albo zapłacić 200 rubli kary, albo odsiedzieć dwa miesiące w więzieniu. Jako że redakcja dysponowała skromnymi środkami, Brazaityte wybrała więzienie. Ta odsiadka nie była chyba przyjemna, bo już na 14-ym numerze, kiedy znowu wypadło dokonać wyboru: albo 100 rubli kary, albo dwa tygodnie więzienia, Brazaityte oznajmiła kategorycznie, że więcej siedzieć nie ma ochoty” – będzie później wspominał Matulaitis.

W tych wspominkach trochę też miejsca poświęci cenzorom. Z początku, przez parę miesięcy, cenzorem był inspektor szkół ludowych powiatu szawelskiego – Itamleński, człowiek, jak pisze Stasys Matulaitis, tolerancyjny, o liberalnych poglądach. Przymykał on oczy na teksty „o treści nawet ostrej, antypaństwowej”. Nie uszło mu to na sucho, po paru miesiącach został zwolniony. Na jego miejsce wyznaczono jakiegoś szefa policji, znającego język litewski. „Ten – pisze Matulaitis – brał od redakcji łapówki za każdy bojowy artykuł: za bardziej ostry – drożej, za mniej – taniej. Ale z czasem i łapówki niewiele skutkowały. Ten cenzor służący policji, za teksty wyjątkowo niebezpieczne bał się już brać pieniądze i tego po prostu nie przepuszczał. W takich przypadkach uciekaliśmy się do innych prób ratowania gazety przed konfiskatą. Ktoś z nas, a najczęściej ekspedytor Aralaitis, dyżurowaliśmy w drukarni. Połowę, a czasem i więcej wydrukowanych numerów gazety, Aralaitis wynosił z drukarni przez „czarne wyjście” i rozsyłał adresatom. Policja, po wejściu do drukarni celem skonfiskowania numerów, znajdowała już tylko resztki. Ale w końcu udało się policji wytropić adres Aralaitisa, aresztowano go, a wraz z nim także jego pomocnika.

[...] Konfiskaty były coraz częstsze. W 1906 roku skonfiskowano numery 3, 14, 17, 24, 25, 26, 27, 28, 29, 30 i 31. Dwukrotnie policja dokonywała nalotu na siedzibę redakcji celem ustalenia autentycznego redaktora naczelnego, ale akurat w tym czasie nie byłem w redakcji obecny.

23 grudnia 1906 został aresztowany i wysiedlony z Wilna domniemany redaktor naczelny Jaksa-Tir. Od tamtej pory nie spotkaliśmy się więcej z naszym sympatycznym kolegą, bardzo nam było go żal. Doszły potem nas wieści, że zamieszkał on gdzieś w Uzbekistanie.”

Stasys Matulaitis wspomnienia swe spisywał w różnych odstępach czasu, częstokroć po latach zawodziła go pamięć, w niektórych przypadkach – brak rozeznania. Czego przykładem cytowany wyżej fragment odnoszący się do losów Jaksy-Tira. Wzmiankowany Jaxa-Tir (z „tych” hrabiów Jaxów) był naonczas w Wilnie oficjalnym wydawcą prasy esdeckiej – litewskiego tygodnika „Naujoji gadyne” i polskiego „Echa”. Aresztowano go w Wilnie 12 grudnia 1906, 23 grudnia tegoż roku zesłano do Turkmenii, gdzie przebywał do 1922 roku. Po powrocie na Litwę pracował jako finansista; zmarł w 1938 roku.

Żywot litewskiego tygodnika „Naujoji gadyne” był krótki. W początkach 1907 esdecy podjęli próbę wydania nowego tytułu – „Skardas” pod redakcją – znowu Stasysa Matulaitisa. Po wydaniu 21 numeru, „Skardas” z braku pieniędzy i coraz bardziej słabnącego zainteresowania czytelników, był zmuszony „zwinąć żagle”.

„Ruch socjalistyczny zamierał z dnia na dzień. Niektórzy moi byli towarzysze, jak np. Alfons Morawski, definitywnie odżegnali się od działalności socjalistycznej, inni ukrywali się przed żandarmami, ochraną. Mnie osobiście praktyka lekarska nie przynosiła dostatecznych środków do życia, ledwo już wiązałem koniec z końcem” – stwierdzał melancholijnie Stasys Matulaitis.

Odkąd sięgał pamięcią, nigdy mu Wilno nie przyniosło większego szczęścia w realizacji jego romantycznych marzeń i planów na rzecz budowy nowego ładu społecznego. Powstała w Wilnie w 1896 partia esdeków nie była jednolita. Ścierały się z sobą „barwy narodowe”, opcje propolskie i prolitewskie, a wybijający się już na czoło międzynarodowego ruchu rewolucyjnego Feliks Dzierżyński i Róża Luksemburg będą kategorycznie żądali zlikwidowania tej partii, zarzucając jej (podobnie jak PPS) wąski, niezdrowy nacjonalizm.

„Krasnyj pomieszczik” w natarciu na litewskich esdeków

Taka postawa przyszłego Niezłomnego Rycerza Rewolucji wyraźnie deprymowała doktora Stasysa Matulaitisa. Toteż wizerunek towarzysza Feliksa kreśli on nader oszczędną kreską, a stworzoną przez niego partię SDKPiL traktuje jako ... afront wyrządzony litewskiej SDP:

Po krótkotrwałej pracy w Wilnie i zapoznaniu się nieco bliżej z nauką Marksa, Feliks Dzierżyński na początku 1897 roku na zlecenie partii został wysłany do Kowna, by tam wśród robotników zakładać kółka marksistowskie. Po paru miesiącach, wytropiony przez żandarmerię i aresztowany, został on [Dzierżyński] zesłany w głąb Rosji. Po pewnym czasie udało mu się jednak zbiec z zesłania i wrócić do Wilna. W swych wspomnieniach okres ten opisuje on [Dzierżyński] następująco: „Po powrocie do Wilna, byłem zdecydowanym wrogiem nacjonalizmu i uważałem za grzech najcięższy to, że w 1898 roku (pierwszy zjazd SDPRR w Mińsku), kiedy ja siedziałem w więzieniu, litewska SD nie weszła w skład jednolitej SDPR Rosji, o czym pisałem naonczas z więzienia do ówczesnego lidera litewskiej SD, doktora Domaszewicza. A kiedy przyjechałem do Wilna, dawni towarzysze przebywali w tym czasie na zesłaniu – rej wodzili tu młodzi studenci. Do robotników mnie nie dopuszczono, pośpiesznie wysłano mnie za granicę”.

Po wyjeździe do Warszawy – pisze dalej Stasys Matulaitis – Dzierżyński znalazł tam starą, rozbitą przez żandarmerię partię socjaldemokratyczną, którą on, z pomocą Róży Luksemburg, reanimował i – przyłączywszy do niej odszczepione od litewskiej SD grupy robotników – stworzył [Dzierżyński] nową partię – SDKPiL, Królestwa Polskiego i Litwy.

I dalej – Stasys Matulaitis pisze już z wyraźnym przekąsem:

Włączył on [Dzierżyński] do tej partii takoż i Litwę, jako prowincję Polski.

Ta Litwa (naonczas Siewierozapadnij kraj) „jako prowincja Polski” utkwi doktorowi Matulaitisowi jako gwóźdź w sercu.

W przyszłości „ten Dzierżyński” zostanie niejako „rodziną” doktora Stasysa Matulaitisa. Przez siostrzeńca, Romana Pilara von Pilchau – zięcia Wilhelminy i Stasysa Matulaitisów. O tych związkach rodzinnych, koligacjach jednak Matulaitis nigdy nigdzie nie wspomni.

... A tak na dobrą sprawę, co właściwie ( i ile) o „tym nieśmiałym, milczącym” Dzierżyńskim wiedział? Chociażby i o tych jego epizodach – wileńskim, kowieńskim, warszawskim?

„Krańcowy i zajadły, serdeczny i uczciwy”

15 stycznia 1896 umiera ukochana matka Feliksa Dzierżyńskiego, Helena z Januszewskich Dzierżyńska. Był naonczas uczniem ostatniej klasy wileńskiego gimnazjum. W marcu tegoż, 1896 roku, Feliks Dzierżyński, po ostrym konflikcie ze znienawidzonym nauczycielem języka rosyjskiego, Mazikowem, opuszcza gimnazjum. Współczesny Dzierżyńskiemu rewolucjonista z czasów wileńskich, Edward Sokołowski w swych wspomnieniach pisze, że Dzierżyńskiego wydalono z gimnazjum „z wilczym biletem” za to, że uderzył on w twarz nauczyciela Mazikowa, bowiem ten nauczyciel udzielił nagany jednemu z uczniów za używanie „sobaczego języka” (czyli polskiego). Legenda z tym „wilczym biletem” przedostanie się później do różnych źródeł i zostanie uznana jako „fakt oczywisty”. Gwoli prawdy, było jednak inaczej. Na pewno Feliks nie dostał „wilczego biletu”, gdyż opiekująca się nim po śmierci jego matki Heleny jej siostra (czyli rodzona ciotka Feliksa), Zofia Pilar pismem z dnia 2 kwietnia 1896 zwraca się o zwolnienie jej siostrzeńca, Feliksa z gimnazjum i prosi o wydanie dokumentów.

Ciotka Feliksa miała zapewne nadzieję, że jej podopieczny zda maturę w innym gimnazjum. Jednak Feliks z szansy tej nie skorzystał. (Przyczyną tego mógł być stan szoku, w jakim trwał od dnia śmierci matki). Feliks zwrócił się do zarządu policji o wydanie mu paszportu, który otrzymał 13 kwietnia 1896. Powziął decyzję zostania rewolucjonistą. W tym „zawodzie” miał już dostatecznie niezłe doświadczenie.

„Profesję” tę wybrał nie z myślą o chlebie, lecz o idei (którą dziś uznajemy za zbankrutowaną). Jeszcze w czasie nauki w gimnazjum stał się całkowicie oddanym „sprawie” aktywistą, wykazał się jako sprawny organizator kółek kształceniowych dla robotników. Działał pod pseudonimem Jakub, później Jacek. Jeździł do Warszawy – na tajne zjazdy młodzieży socjaldemokratycznej oraz dla nawiązania kontaktów i zaznajomienia się ze skomplikowanymi stosunkami polskiego ruchu robotniczego. Dzierżyński jawił się naonczas człowiekiem „bardzo młodym i niezmiernie sympatycznym, choć po dłuższym obcowaniu – i nieznośnym chłopcem” – napisze polski socjalista Józef Dąbrowski, członek PPS – partii zwalczanej przez Dzierżyńskiego. To właśnie on, Józef Dąbrowski, nazwie później Dzierżyńskiego „Maratem czerwonej Rosji”, „zbrodniarzem z oczami gazeli a duszą szatana”. Ale o „przedpaździernikowym” Felku napisze:

„Po raz pierwszy widziałem go i poznałem na zjeździe organizacji młodzieży szkół średnich w roku 1895 bodaj. Reprezentował on wówczas wileńskie kółka. Krańcowy i zajadły w dyspucie – rozśmieszał nas wszystkich specyficznymi wyrażeniami („fagas” np. w znaczeniu warszawskiego „facet” – „dawaliśmy mu w ucho” itd.), ale brał wszystkich serdecznością i uczciwością. W czasach mej roboty w PPS spotykaliśmy się od czasu do czasu u wspólnych znajomych, dysputując programowo, lub zazwyczaj gawędząc na tematy bieżące”.

Już na początku działalności rewolucyjnej młodego Feliksa, partia poleca mu ważne i odpowiedzialne zadanie współorganizowania zjazdu młodzieży socjalistycznej Litwy. Feliks bez zarzutu wywiązuje się z tej misji i tuż po zjeździe zabiera się z właściwym mu zapałem do prowadzenia kółek samokształceniowych wśród młodzieży rzemieślniczej, uczniów i terminatorów.

„Drużnie bracia naprzód”

18 marca 1897 Feliks Dzierżyński przyjechał do Kowna. Posłała go tam partia w charakterze „agitatora i organizatora” (jak napisze później w swoim partyjnym życiorysie). W Kownie miał budować „konspiracyjne struktury socjaldemokracji”.

„Warunki mego bytowania w Kownie – będzie pisał we wspomnianym życiorysie – były nader ciężkie. Przystąpiłem do pracy w zakładzie introligatorskim i wielce biedowałem. Nieraz ślinka ciekła, kiedy przychodziłem do mieszkań robotniczych i w nos uderzał mi zapach blinów lub czegoś innego. Niekiedy zapraszali mnie robotnicy razem podjeść, ale ja odmawiałem zapewniając, że już jadłem, choć w żołądku było pusto”.

Ta polityczna robota okazała się dla Dzierżyńskiego „całkowitym życiem, w którym być może szukał ucieczki przed tragediami osobistymi. Gruźlik, w dodatku zagrożony ślepotą z powodu źle wyleczonej choroby oczu, stale w nędzy – przeszedł dużo w życiu osobistym. Pamiętam jak strasznie przygnębiła go śmierć matki, którą bardzo kochał; odczuł również głęboko zerwanie z narzeczoną...”

Już po niespełna dwóch tygodniach pobytu w Kownie, Dzierżyński wydaje tam po polsku gazetę „Kowieński Robotnik”, z artykułami wyłącznie przez niego napisanymi. Na pierwszej stronie nieustraszony agitator zamieścił zagrzewającą do walki odezwę pt. „Do wszystkich kowieńskich robotników”:

„Bracia robotnicy! Na całym świecie bożym, w najgłuchszym kąteczku, gdzie tylko są robotnicy [ich] pracę i życie wyzyskują kapitaliści i bogaci tego świata, wszędzie robotnicy przychodzą do świadomości, że jeżeli oni nie będą walczyli o swój byt, o kawał chleba, o życie własne i swych dzieci, żon i rodziców, to bieda i nędza tak ich w swe szpony wezmą, że setkami i tysiącami trzeba będzie zabijać swe dzieci, by samym na wpół z głodem przeżyć i ostatecznie zdechnąć jak bydlę”.

Następnych numerów „Robotnika” już nie zdążył wydać. Według badań prof. Jerzego S. Łątki, jako zamaszysty publicysta Dzierżyński zamanifestował się w Kownie jeszcze miesiąc później, w odezwie do robotników kowieńskich (także w języku polskim) pt. „Powszechne święto robotnicze 1 Maja”, w której pisał:

„Święto to naznaczyli sami robotnicy w 1889 roku na zjeździe w Paryżu i postanowili, by w tym dniu jako w święto nie iść do pracy i by stawić panom fabrykantom i rządowi swe wymagania 8-godzinnego dnia roboczego i różne inne odpowiednio do swych potrzeb”.

Wskazywał na potrzebę walki nie tylko na szerokim świecie, ale także i w „zakątku bożym”, w Kownie. W zakończeniu bojowy dziewiętnastolatek pisał:

„Niech zginą więc tyrany, niech zginą zdziercy i niech zginą zdrajcy, a niech żyje nasza święta sprawa robotnicza. Śmiało tylko do walki, a zwycięstwo nas nie minie. Drużnie bracia naprzód”.

Działalność rewolucyjna Dzierżyńskiego w Kownie trwała zaledwie cztery miesiące. Posypały się donosy, na podstawie których wachmistrz żandarmerii kowieńskiej, Barkowski wiedział, że:

„Jakiś to nieznany osobnik niejednokrotnie przychodzil do wymienionej fabryki [braci Tilmansów w Kownie], prosił robotników zarekomendować go robotnikom, a potem mówił, że dobrze byłoby, jeśliby grupa robotników licząca około 200 ludzi zgodziła się urządzić bunt, żeby kapitaliści dla nas, robotników zrobili to, co żądamy”. (Z donosu jednego z robotników fabryki braci Tilmansów).

Ustalić w Kownie owego „nieznanego osobnika” nie było sprawą trudną. 17 lipca 1897 Feliks Dzierżyński został osaczony na skwerze przy cerkwi i ujęty. Nie miał jeszcze ukończonych dwudziestu lat. Po pół roku śledztwa skazano go na zsyłkę pod jawny nadzór policji, do wiackiej guberni na trzy lata.

Długi spacer do... Wilna

Do celu, powiatowego miasteczka Nolińska, Dzierżyński przybył pod konwojem 18 sierpnia 1898.

Pisze Jerzy S. Łątka:

„Nie było mu tu [w Nolińsku] bardzo źle. Najął pokoik za 4 ruble miesięcznie, stołował się za 5 rubli u jednego z zesłańców. Pracował. Dalej jednak prowadził „niepożądane rozmowy” na tyle niebezpieczne, że do wiackiego gubernatora przesłano raport, iż Dzierżyński, „zapalczywy i rozdrażniony idealista” wywiera niepożądany wpływ na otoczenie, gdyż „sieje wrogość do monarchii”.

Toteż 29 grudnia 1898 wysłano go przymusowo 500 wiorst na północ, do wsi Kajgorodskoje. Stanowiło ją zaledwie sto zagród chłopskich otoczonych błotami i lasem”.

Było tu cicho, spokojnie i bardzo daleko od jakiejkolwiek działalności rewolucyjnej. Z nudów polował, z tęsknoty pisał listy – do Wilna, do rodzeństwa i towarzyszy z partyjnej roboty. Wilno...

Zdecydował się na duże ryzyko. 28 sierpnia 1899 wyruszył w drogę – bez paszportu i bez pieniędzy. Dotarł do Moskwy, do znajomego Polaka, Aleksandra Lednickiego (m. in. posła do Dumy), który zaopatrzył go w żywność, odzież i pieniądze. Niedługo potem wyjechał do Wilna, gdzie, jak się okaże, już nie był potrzebny...

„Co to za dziwadło?”

Po przyjeździe do Warszawy, znalazł się (naturalnie) w szeregach rewolucjonistów esdeków. W bardzo krótkim czasie stał się bohaterem ruchu robotniczego.

„Był to wspaniały mówca, pełen poświęcenia dla sprawy, człowiek żelaznej energii, której zresztą dał dowody później w Rosji, a przede wszystkim wywierający fascynujący wpływ na robotników” – pisał pepesowiec Józef Dąbrowski (nie pomijając przy tym swojej uwagi, że już w tamtych czasach Dzierżyński był „najzajadlejszym wrogiem PPS”).

W Warszawie, podobnie jak wcześniej w Wilnie czy Kownie, bratał się przede wszystkim z robotnikami. Nawiązał także kontakty, znajomości, prowadził rozmowy, a nawet dyskusje z wybitnymi socjalistycznymi intelektualistami, wśród których poznał słynnego później uczonego, a naonczas zasłużonego dla polskiego ruchu robotniczego, pierwszego tłumacza „Kapitału” Marksa na polski, Ludwika Krzywickiego.

Ludwik Krzywicki mieszkał podówczas w Warszawie przy ulicy Złotej. W tym to mieszkaniu pod koniec 1899 roku odbyło się przypadkowe spotkanie Dzierżyńskiego ze słynnym Edwardem Abramowskim – filozofem, psychologiem, socjologiem, działaczem lewicy, inicjatorem zrzeszenia politycznego Zjednoczenie Robotników Polskich (organizacja ta powstała w 1889).

Zapis tego spotkania utrwalił Ludwik Krzywicki:

„Rozpoczęła się wymiana zdań: Dzierżyński, zgodnie z całą swoją filozofią życia, stanął na gruncie krańcowego determinizmu, zakrawającego na fatalizm – dokładniej: determinizmu wychodzącego z założeń tzw. materializmu dziejowego, przepojonego fatalizmem. „Jestem jak atom wody [mówił Dzierżyński], nurt mnie dokądś niesie, kierunek nie ode mnie zależy ani szybkość, z jaką prąd mnie unosi, a gdybym, jako atom, miał przymioty duchowości ludzkiej, a więc gdybym myślał, czuł, chciał, to snułbym tę samą filozofię, jaką snuje pan, panie, Abramowski, dowodziłbym, że ja, atom, wpływam na kierunek biegu, iż ode mnie zależy prędkość pędu rzecznego. Idę dokąd mnie pchają moje przekonania, są mi one narzucone przez cały mój układ duchowy, przez otoczenie, w którym wychowałem się, w którym żyję: dążę ku socjalizmowi, bo każdy uczciwy inteligentny człowiek, o ile słyszał o dzisiejszych teoriach społecznych i przyjrzał się krzywdom ludzkim, musi być socjalistą”.

„Mimochodem dodam (kontynuuje wspomnienia Ludwik Krzywicki), iż wyznanie to swojej wiary Dzierżyński parokrotnie w rozmowach ze mną podkreślał: wierzył w możliwość rewolucji społecznej za swego życia...To, co streściłem w paru wierszach, ciągnęło się przez parę godzin. Abramowski skakał na krzesełku, iskrzyła się mowa jego zręcznymi argumentami, poetyzowaniem wolności ruchów ludzkich, hymnami ku czci wielkich mężów, którzy w jego rozumowaniu przeinaczyli historię. Dzierżyński nie silił się na argumentację, na nowe argumenty odpowiadał powtórzeniem tego, co już mówił, albo do żywego dopiekał Abramowskiemu, oświadczając, że jest z niego atom rzeczny, który zapomniał, że jest atomem i ruchy prądu przypisuje swojej woli. W tej szermierce czuć było, iż Abramowski może olśnić gromadkę niewielką kobiet, może trzymać na uwięzi swoją zręczną argumentacją umysły młodzieży, pismami swymi oddziałać na rzesze kilkakrotnie liczniejsze inteligencji, ale gdy przyjdzie do poruszania rzeszy ludowych, nic tam nie zdziała, gdzie Dzierżyński pozyska tysiące. Gdy rozchodzili się, obaj byli podnieceni: stoczyły z sobą walkę dwa różne światy”.

„W kilka dni później (pisze w następnych partiach wspomnień Ludwik Krzywicki) wypadło mi widzieć się z Abramowskim. Ten zapytał: „Co to za dziwadło było u was?” A potem dodał: „Wyobraźcie sobie, że idąc ulicą Warecką spotkałem młodego mularczyka, wracającego z roboty w towarzystwie paru innych, który niezmiernie był podobny do waszego młodzieńca i zrobił do mnie wesołe oko”. Nie upoważniony (pisze dalej Krzywicki) nic nie powiedziałem o mularczyku, ani o tym, jak i z czego żył Dzierżyński, utrzymując się niekiedy pracą ręczną, żeby być bliżej robotników”.

Feliks Dzierżyński był dla towarzyszy partyjnych niekwestionowanym przykładem wzorowego rewolucjonisty.

„Przez szereg miesięcy i lat warszawska SDKPiL żyła legendą o Dzierżyńskim – pisał w swoich wspomnieniach Edward Sokołowski. Najbardziej oddziaływała na robotników jego wiara w zwycięstwo proletariatu, odwaga i gotowość do ofiar i wyrzeczeń. [...] przy pomocy oddanych mu ludzi udawało mu się w ciągu tygodni i miesięcy zrobić to, czego inni nie potrafili w ciągu lat”.

Pisze nasz współczesny Jerzy S. Łątka:

„Zasługi Feliksa Dzierżyńskiego w ruchu rewolucyjnym sprowadzają się do odbudowania partii SDKPiL zniszczonej aresztowaniami oraz współkierowanie nią przez kilka lat. W rezultacie uważany jest za jednego z najwybitniejszych działaczy polskiego ruchu robotniczego”.

„Bezrozumne prowadzenie tłumu na rzeź”

Najbardziej nieprzemyślany i w wyniku dramatyczny w skutkach okazał się naonczas udział Feliksa Dzierżyńskiego w krwawych wydarzeniach 1 maja 1905 w Warszawie. Do prowadzonej przez niego z początku niezbyt licznej grupy z czerwonymi sztandarami, na ulicy Żelaznej przyłączyło się z różnych stron i w krótkim czasie parę tysięcy osób. W Alejach Jerozolimskich na demonstrantów czekały oddziały wojska.

„Tłum ten, w znacznej części z kobiet i nawet dzieci złożony, oporu żadnego oczywiście nie stawiał; już po pierwszej salwie rozbiegł się, jak stado spłoszonego ptactwa, zostawiając na jezdni 25 zabitych i 20 rannych. Bezskuteczną na to odpowiedzią była próba budowania barykady na ulicy Złotej” – napisze Władysław Pobóg-Malinowski.

Organizatorzy manifestacji w wydanej następnego dnia odezwie wzywali robotników do „zemsty za krew przelaną”, do „terroru masowego”, do masowych wypadów na wojsko i rozbrajania patroli, by tą drogą „zdobyć broń dla dziesiątek i setek tysięcy ludzi”. Na łamach zaś wydawanego przez PPS „Robotnika” demonstrację nazwano „karygodną lekkomyślnością”, „bezrozumnym prowadzeniem tłumu na rzeź”. „Łatwo jest szafować słowami, łatwo rzucać hasła rewolucyjne, ale dać ludowi choćby jaką taką broń przeciw gwałtom jest trudniej” – oskarżali esdeków pepesowcy z PPS i z coraz bardziej wykruszającą się w Wilnie litewską SD, Dzierżyńskiego dzieli coraz większa przepaść.

W 1903, z podziału rosyjskiej socjaldemokracji powstaje partia bolszewików. Romantyk Dzierżyński, plasujący się na swych internacjonalistycznych pozycjach, niczym „atom wody, którego nurt dokądś niesie”, zbliża się do partii (frakcji) sygnowanej imieniem Lenina.

W maju 1906 na spotkaniu w Sztokholmie, Dzierżyński, reprezentując SDKPiL przyczynia się do połączenia organizacyjnego obu partii. W sierpniu i wrześniu tegoż roku Dzierżyński przebywa już w Petersburgu i aktywnie włącza się do działalności SDPRR. W Petersburgu oraz w pobliskim miasteczku Kuokkala (na obszarze Finlandii), Dzierżyński już bezpośrednio zbliża się do Lenina i Nadieżdy Krupskiej. Długie, wielokrotne rozmowy, wzajemne uznanie, sympatie...

Od tej pory Dzierżyński staje się jednym z najbardziej zaufanych ludzi Lenina...

Cdn.

Alwida Antonina Bajor

Wstecz