ZA CHIŃSKIM MUREM

Piękny jest ten świat

W poprzednich dwóch odcinkach pisałam o podróży do Chin, o żmudnej nauce niewyobrażalnie trudnego języka na Uniwersytecie w Nankinie, o codziennym życiu „na drugim końcu świata”. Tym razem chciałabym podzielić się niektórymi wrażeniami z podróży po egzotycznych zakątkach tego kraju.

Stolica Chin komunistycznych

Pekin (Beijing) wabi mnóstwem zabytków historycznych, pięknymi parkami oraz nowoczesnymi budowlami, w których się jak w lustrze odbija historia Chin komunistycznych. Wielu Chińczyków przez długie lata marzy o tym, aby przynajmniej raz w życiu odwiedzić Pekin, a przede wszystkim – słynny plac Tiananmen – serce kraju, największy plac na świecie, będący wymownym świadectwem potęgi Chin komunistycznych.

Mają okazję to magiczne miejsce oglądać w telewizji i bodaj każdy wie, że na placu Tiananmen znajduje się mauzoleum ciągle uwielbianego przez lud chiński Mao Tse Tunga oraz widnieje jego słynny portret. Ale dalece nie wszyscy wiedzą, że właśnie na tym placu w 1989 roku była krawo stłumiona demonstracja chińskich studentów, domagających się więcej demokracji i wolności. O tym nadal się milczy albo wspomina tylko półsłówkiem. Na próżno zagraniczni turyści na placu Tiananmen szukają pomnika ofiarom masakry lub przynajmniej jakiejś wzmianki o tych wydarzeniach. Niczego podobnego tu nie ma. Za to nadal jest mnóstwo komunistycznej symboliki.

Obok placu Tiananmen znajduje się słynne Zakazane Miasto (Gugong), czyli pałac cesarski. Zajmujący ponad 720 tys. metrów kwadratowych pałac cesarski jest największym zespołem zabudowań starożytnych. Świetnie zachowany oraz pieczołowicie odrestaurowany kompleks architektoniczny tego pałacu oraz jego muzea, słynne ze swych kolekcji chińskich dzieł sztuki, powodują, że Zakazane Miasto jest Mekką większości pielgrzymek turystycznych – i chińskich, i zagranicznych. Uzbrojeni w kamery chińscy turyści uwielbiają fotografować się z zagranicznymi turystami.

Dość prędko się przyzwyczaiłam do nagminnych próśb o pozwolenie na wspólne zdjęcie. Wygląda to tak: jeden z nich fotografuje, a reszta (pojedynczo lub wszyscy razem) stają lub siadają obok mnie. W takich chwilach Chińczycy bywają zupełnie jak dzieciaki. Czasem nawet się odważali mnie objąć lub potrzymać za rękę, aby zdjęcie było bardziej wiarygodne i świadczyło o jakimś towarzyskim kontakcie z tajemniczą osobą z zagranicy. Tak więc często pozowałam do zdjęć, odgrywając rolę kogoś w rodzaju Mickey Mouse’a w Disneylandzie. Czasem i ja prosiłam o pstryknięcie z mojej kamery, co sprawiało moim przygodnym „znajomym” wyraźną radość. W taki sposób zostało zrobione zdjęcie na placu Zakazanego Miasta z grupką chińskiej młodzieży.

Nieco mniej oficjalny Pekin

Mimo że plac Tiananmen i Zakazane Miasto są najbardziej popularnymi atrakcjami turystycznymi, w Pekinie jest mnóstwo innych miejsc, nie mniej ciekawych i o wiele przyjemniejszych – są to niezliczone parki, przyozdobione malowniczymi jeziorkami oraz altanami. Szczery podziw wzbudza Letni Pałac Cesarski, który, podobnie jak Pałac Wersalski pod Paryżem lub Łazienki Królewskie w Warszawie jest otoczony wspaniałymi ogrodami i sztucznymi stawami. W jednym z największych parków znajduje się śliczna Świątynia Nieba – okrągły budynek z „kapeluszowym” dachem.

Miłośnikom sztuki współczesnej warto zwiedzić Dashanzi – kiedyś region przemysłowy w jednym z przedmieść pekińskich, a obecnie terytorium okupowane przez przedstawicieli sztuki współczesnej – mnóstwo galerii, pracowni, jak również pod gołym niebem wystawione rzeźby oraz instalacje tworzą niepowtarzalną artystyczną atmosferę. W pekińskiej dzielnicy sztuki współczesnej dużo jest symboliki komunistycznej – czerwone gwiazdy, portrety towarzysza Mao, Lenina, Stalina i innych działaczy chińskiej oraz radzieckiej partii komunistycznej – ale tutaj wszystko to przedstawiane jest w kontekście dwuznacznym, ironicznym lub nawet otwarcie szydzącym z całej symboliki i ideologii komunistycznej.

W nocy Pekin jest również ciekawy – mnóstwo kawiarni, restauracji, miejsc rozrywek wabi turystów oraz miejscowych. Razem z pekińskimi członkami Couch Surfingu zwiedziłam kilka tradycyjnych restauracji oraz pub z żywą muzyką – chińskim rockiem, który niespodziewanie bardzo mi się spodobał. Dotychczas jakoś nie wyobrażałam sobie, że w języku chińskim można tak dobrze śpiewać muzykę rockową.

W ciągu ostatnich kilku lat Pekin – jak powiadają jego mieszkańcy – zmienił się nie do poznania. Szybki wzrost ekonomiczny oraz Olimpiada, która się tu odbędzie w 2008 roku, to dwa podstawowe czynniki, zmieniające oblicze tego miasta, bowiem buduje się i restauruje niezmiernie dużo.

Mutianyu i Simatai – dwa odcinki Wielkego Muru Chińskiego

Wielki Mur Chiński, zwany również murem 10 000 li (jeden li = 500 m) jest jednym z siedmiu nowych cudów świata i niewątpliwie najgłośniejszym zabytkiem kultury chińskiej. Większa część muru chińskiego jeszcze nie jest odrestaurowana, a przez to niedostępna dla turystów. Obecnie dla zwiedzania udostępnione są tylko małe – kilkunasto lub kilkudziesięciokilometrowe odcinki.

Większość turystów na Wielki Mur wybiera się do Badaling, gdyż ta miejscowość znajduje się najbliżej Pekinu, mniej więcej 70 km, a poza tym popularna jest z powodu innych atrakcji turystycznych, jakimi są znajdujące się nieopodal starożytne grobowce.

By uniknąć tych najbardziej popularnych, a co za tym idzie – najbardziej zatłoczonych odcinków Muru, wybierałam się do bardziej oddalonych miejscowości – Mutianyu oraz Simatai. W październiku, gdy byłam tam po raz pierwszy, Wielki Mur Chiński wyglądał bardzo malowniczo, gdyż otaczające go wzgórza mieniły się różnymi odcieniami zieleni, żółci oraz czerwieni. Chodzenie po tym murze, biegnącym górskim terenem, jest dość uciążliwe, gdyż prawie cały czas idzie się albo schodkami, albo po pochyłej powierzchni – w górę, w dół, w górę, w dół i tak bez końca. Po kilku godzinach marszu człowiek czuje się naprawdę zmęczony. Mimo wszystko wrażenie jest niezapomniane.

Któregoś dnia razem z koleżanką z Couch Surfingu, która już drugi rok wykłada w Pekinie język angielski, zdecydowałyśmy zostać na Murze na noc. Jako że październikowe noce w północnej części Chin są jeszcze ciepłe, było więcej turystów, którzy spędzali tu noc w śpiworach, najczęściej na jednej z wieżyczek obronnych, które były wznoszone co kilkaset metrów, na wyższych punktach budowli. Spanie na twardej posadzce dalekie było od komfortu, jednak zostałyśmy sowicie nagrodzone – oglądałyśmy zachwycający widok wschodu słońca.

Tradycyjny styl życia nomadów na stepach Wewnętrznej Mongolii

Niestety, zabrakło mi czasu na zwiedzenie najbardziej wysuniętych na północ zakątków Chin – przede wszystkim prowincji Heilongjiang – oraz słynnego miasta Haerbin, gdzie kultura, architektura i kuchnia są niezwykle podobne do rosyjskiej, co zresztą nie powinno dziwić, gdyż jest tam wielu Rosjan, w znacznej części wywodzących się z uciekinierów z czasów Rewolucji Październikowej. Być może zresztą okres, w którym zwiedzałam tę część Chin – środek jesieni – nie był najlepszą chwilą na podróż do najbardziej północnych zakątków kraju. Mimo tęgich mrozów to miasto najpiękniej wygląda zimą, pokryte śniegiem, a centralne place ozdabiają przepiękne, bajecznej urody rzeźby lodowe, oświetlone różnymi kolorami tęczy.

Bezkresne stepy Wewnętrznej Mongolii (Nei Menggu) robią ogromne wrażenie – można godzinami patrzeć przez okno pędzącego pociągu, a krajobraz prawie się nie zmienia. Niestety, w tej części Chin coraz mniej zostaje autentyki, która najbardziej pociąga turystów – wraz z postępem cywilizacji i rozwojem ekonomiki zanikają koczownicze plemiona tubylców, gdyż potomkowie mongolskich nomadów coraz częściej emigrują do miast lub przerzucają się na wiejski osiadły tryb życia. Coraz rzadziej da się zauważyć ogromne stada malutkich mongolskich koników, których efektywnie wypierają motocykle oraz skutery.

Warto zwiedzić nie tylko stepy, lecz również większe miasta w tej części Chin, przede wszystkim Hohhot, gdzie jak i we właściwej Mongolii, każdego lata odbywa się popularny, uwielbiany przez miejscowych oraz turystów Naadam festiwal – tradycyjny festiwal mongolskich sportów, przede wszystkim obejmujący jeździectwo i strzelanie z łuków.

Rzeźby w grotach skalnych i Klasztor Wiszący w Powietrzu

Znajdująca się na Zachód od Pekinu północna część prowincji Shanxi wabi turystów mnóstwem buddyjskich zabytków kulturalnych, z których większość znajduje się w zasięgu 100 kilometrów od miasta Datong. Niezatarte wrażenie wywarł na mnie imponujący zbiór naskalnych rzeźb w grotach Yungang oraz malowniczy, zawieszony dosłownie na skale klasztor w górach Hengshan, a także ogromna XI-wieczna pagoda z drewna.

Na dworcu kolejowym w Datongu znajduje się biuro podróży, które oferuje wygodne wycieczki do wszystkich, najważniejszych obiektów turystycznych w regionie. Gdy tylko wysiadłam z pociągu, zaczęto mi je proponować. Niestety, takie wycieczki są dość drogie i jeśli się ma trochę więcej czasu oraz zna się przynajmniej podstawę języka chińskiego, to raczej się opłaca jeździć podmiejskimi autobusami na własną rękę. Wszędzie starałam się dostać właśnie w taki sposób, mimo że czasem to bywało męczące. Przede wszystkim stykałam się z barierą językową, gdyż w ciągu pierwszych miesięcy pobytu w Chinach język chiński znałam dość słabo, a Chińczycy na ogół innych języków nie znają. Podróżowanie na własną rękę utrudnia również to, że jak już wspomniałam w pierwszym odcinku, Chińczyk, jeśli się go pyta o drogę, raczej pokaże byle jaki kierunek, niż przyzna się, że nie zna odpowiedzi.

Wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO skalne posągi w grotach Yungang zadziwiają tysiącami wykutych w skale rzeźb, przedstawiających Buddę, jak również różnych boddhisatw. Największa rzeźba Buddy ma ponad 17 metrów wysokości. Groty skalne w Yungang były wykute między latami 460-525, za czasów panowania północnej dynastii Wei. Większość z kilkuset grot jest pokryta pięknymi freskami i płaskorzeźbami.

Nazwany Klasztorem Wiszącym w Powietrzu (Hanging), zbudowany w roku 491 klasztor w górach Hengshan sprawia wrażenie jakby naprawdę wisiał w powietrzu, gdyż zawieszony jest na idealnie pionowej skale, ponad 50 metrów ponad ziemią. Z rana, gdy tę zadziwiającą budowlę oświetlają promienie wschodzącego słońca, widok jest naprawdę cudowny, wręcz fantastyczny. Trudno pojąć, jak pomimo burz, wojen i niszczącego działania czasu to cudo przetrwało ponad czternaście wieków...

Podobne myśli nasuwały mi się, gdy patrzyłam na wspaniałą 97-metrową pagodę, datującą się XI wiekiem i uważaną za jedną z najstarszych drewnianych budowli świata. Naokoło takich miejsc turystycznych miejscowi zazwyczaj handlują różnymi upominkami i z tego mnóstwa czasem można upolować prawdziwy rarytas, którego by się nie powstydził szanujący się antykwariat.

Pingyao – miasto muzeum

W południowej części prowincji Shanxi również jest mnóstwo ciekawych, wartych zwiedzenia miejsc. Przynajmniej kilka słów zachwytu należy się ślicznym klasztorom buddyjskim oraz chińskim ogrodom nie opodal miasta Taiyuan, czy też bajecznemu miniaturowemu miasteczku Pingyao.

Sprawia ono wrażenie jednego ogromnego muzeum. Nie należy więc się dziwić, że wejście do tego miasta jest płatne. Taki bilet daje możliwość w ciągu trzech dni poruszać się po całym miasteczku oraz zwiedzić każde z jego mnóstwa muzeów. Jest to dość męczące (no, bo skoro człowiek zapłacił, to chce maksymalnie skorzystać i jak najwięcej zobaczyć, zwłaszcza że naprawdę jest co i oglądać, i podziwiać. Ten, komu nogi odmawiają posłuszeństwa, korzysta z usług rowerów, motorowerów, taksówek, które ostatecznie wyparły ze starówek tradycyjne riksze. Teraz riksze już nie wożą ludzi po ulicach, a najwyżej zarabiają pozując do zdjęć. Zwiedzanie Pingyao jest świetną okazją poznania jak żyli tu ludzie przed kilkuset laty.

Hotele w Pingyao, mieszczące się w starych, tradycyjnych budowlach, są dość drogie, a pokoje kosztują w granicy 150-200 juani (15-20 euro). Jednak turyści, którzy mają mniej kasy, również nie zginą, gdyż poza historyczną częścią miasta locum można znaleźć już za 30 juanów od osoby.

Żołnierze Terakotowej Armii w Xi’an – atrakcja turystyczna Chin

W Środkowych Chinach, dość daleko na Wschód znajduje się zadziwiające miasto Xi’an. Jeszcze kilkadziesiąt lat nikomu nie było ono znane, a teraz ściąga tłumy turystów z całego świata. Co się stało? Otóż w 1974 roku pewien wieśniak kopiąc studnię wykopał terakotową figurkę (naturalnych rozmiarów!) wojownika armii starożytnych Chin. Właśnie to zdarzenie uważane jest za epokowe, a figurka wojownika – za największe znalezisko archeologiczne XX wieku. No, i się zaczęło! W ciągu kilku dziesięcioleci archeolodzy wykopali tysiące figurek wojowników, koni, nawet powozów. Wszyscy oni byli stworzeni po to, aby mogli towarzyszyć imperatorowi w życiu pośmiertnym. Zdumiewające jest to, że każdy wojownik ma inny wyraz twarzy oraz jest obdarzony indywidualnymi cechami. Około 50 kilometrów poza Xi’anem, w miejscu archeologicznych znalezisk, znajduje się obecnie ogromne muzeum, w którym można podziwiać te starożytne zabytki.

A jednak, o dziwo, mimo tej pasjonującej wiedzy, mimo mego zainteresowania sztuką i kulturą chińską, słynni Żołnierze Terakotowej Armii nie wywarli na mnie wielkiego wrażenia, być może dlatego, że muzeum było pełne turystów, a z powodu specjalnych barier ochronnych eksponaty można było oglądać tylko z daleka.

Bardziej przemówiło mi do serca samo miasto Xi’an, a do podniebienia – słynna miejscowa kuchnia chińska i muzułmańska. Duże wrażenie wywarło muzeum tradycyjnych chińskich instrumentów muzycznych w dzwonnicy miejskiej. Otwarta dla turystów do późnej nocy dzwonnica również daje świetną okazję obejrzeć fantastycznie oświetloną nocną panoramę miata. Ale najbardziej spodobał mi się koncert fontann na placu przed słynną Wielką Pagodą Dzikich Gęsi (ileż ma uroku już sama nazwa!): mnóstwo fontann igrało w takt muzyki. Chińczycy lubią takie koncerty, a nad symbiozą fontann, kolorowych iluminacji świetlnych oraz muzyki pracują specjalne ekipy z pirotechnikami i znanymi muzykantami włącznie.

Xi’an jest miastem nie tylko ciekawym. Działa ono jakoś kojąco na człowieka. Być może dzieje się tak dlatego, że położone jest w głębi kraju, właściwie bliżej Tybetu. Bliskość tych magicznych, owianych wieloma tajemnicami gór sprawia, że ludzie tutaj również bardzo się różnią od stale gdzieś śpieszących, zestresowanych mieszkańców takich kolosów, jak Pekin lub Szanghaj. Ten spokój i wyciszenie udziela się też przybyszom.

O chińskim Południu słów kilka

Niestety, nie sposób opowiedzieć wszystkiego o Chinach Środkowo-Zachodnich i Południowych. Wymienię przynajmniej krótko szczególnie ciekawe miejsca. Kilkakrotnie zwiedzałam miasto Suzhou, oczarowana jego pięknymi ogrodami. Niezwykle zajmująca jest ponadto stolica prowincji Zhejiang, będąca też stolicą cyganerii chińskiej, a słynne pawilony herbaciane przypominają mi teraz śliczne pudełeczka z aromatyczną herbatą i maleńkie, niemal lilipucie cieniuchne porcelanowe filiżanki.

Jednak to, czego się nigdy nie zapomina – to była słynna święta góra z mnóstwem świątyń buddyjskich Jiuhuashan (Góra Dziewięciu Diamentów) oraz Huangsan, (Żółta Góra). Jej przepiękne skalne zbocza – nie do wiary, ale naprawdę ażurowe! – od wieków wabią malarzy i poetów, dzięki czemu uwiecznione są w chińskiej sztuce i poezji.

W stolicy Kantonu Guangzhou niespodziewanie poznałam miłą polsko-chińską rodzinę, u której na kilka dni się zatrzymałam. Miałam tu prawdziwy komfort językowy, bowiem z gospodarzem domu rozmawiałam po polsku, a z gospodynią po angielsku, co jednak, mimo ukończonego kursu języka chińskiego, jest bez porównania łatwiejsze, niż konwersacja w tym języku. Z siódemką prześlicznych rasowych kotów też nie było kłopotów językowych – mruczały tak samo, jak nasze wileńskie.

Z Guangzhou wybrałam się do Hongkongu, stolicy kasyn i rozrywek, do niedawna jeszcze kolonii angielskiej. Są to zupełnie inne Chiny, cieszące się wieloma swobodami demokratycznymi i ekonomicznymi. Zeuropeizowana, a nawet kosmopolityczna społeczność świetnie mówi po angielsku, europejski standard serwisu. Nie zabawiłam jednak tam długo, bo ceny też są zeuropeizowane, to znaczy bez porównania wyższe niż w innych częściach Chin.

Ostatni tydzień swych chińskich wakacji, a był to marzec, spędziłam na tropikalnej wyspie Hainan, najbardziej wysuniętej na południe kraju. Nawet w zimie nie bywa tam mniej niż 18-20 stopni, a w marcu i powietrze, i morze były ciepluteńkie. (Zresztą, morze jest ciepłe przez cały rok). Smaku tego tropikalnego raju dodają również ogromne kokosy, które tu można kupić za psi pieniądz dosłownie na każdym kroku. Uroki tego raju doceniają również „noworuscy”, dosłownie okupując plaże w Sanji, mieście na południowym Hainanie. Ponieważ jakieś 80 procent turystów – to Rosjanie, wszędzie się słyszy język rosyjski, a personel obsługujący hotele, lokale itd. zazwyczaj potrafi się porozumieć w tym języku. Ja jednakże, zamiast wylegiwać się na plaży, wolałam zwiedzać różne zakątki wyspy Hainan – półwysep małp, ogromny spieniony wodospad..., do którego wpadła moja kamera. Ale że to już moja chińska podróż dobiegała końca, nie robiłam z tego tragedii.

Wróciłam do Hongkongu, a ponieważ byłam już prawie bez pieniędzy, pilnie szukałam możliwości taniego powrotu do Europy. Na szczęście, miejscowe linie lotnicze miały tanie (100 dolarów) codzienne loty do Londynu. No, a z Londynu – to jak ręką sięgnąć. Do Wilna wróciłam tak, jak zawsze podróżuję po Europie – autostopem.

Agnieszka Józefowicz

Wstecz