Portrety

Historyk

Waldemar Szełkowski: lat 36; stan cywilny – żonaty; wykształcenie pedagogiczne, mgr historyk-polonista; wykonywany zawód – nauczyciel historii; zainteresowania – historia, podróże; rysopis…; cechy szczególne… itp.

Waldemar Szełkowski należy do tych szczęśliwych ludzi, komu hobby stało się zawodem, a zawód jest największą pasją życiową. Uważa to za wspaniały prezent losu. Losu, któremu parę życiowych sytuacji nadało taki, a nie inny kierunek. Fascynacja historią przyszła do niego w klasie piątej. Pani Żotkiewiczowa urozmaicała swe lekcje historii (a w klasie V była to historia starożytna) wyświetlaniem przeźroczy. Wielka rzecz – przeźrocza, powie dzisiejszy piątoklasista, dla którego za jednym kliknięciem myszką otwiera się przez internet nieomalże cały świat. Ale dla nich, uczniów przełomu lat 70. – 80., przeźrocza były atrakcją: wydawało się im, że oto piramidy i Nil są tuż-tuż i praktycznie wszyscy piątacy chcieli być archeologami. U większości kolegów wraz ze zmianami okresów historycznych ta chęć powoli wyparowywała. Waldemar zaś utwierdzał się coraz mocniej w przekonaniu, że historia - nie tylko starożytna, ale całkiem bliska i namacalna - jest jego powołaniem.

Urodził się w Nowej Wilejce. Tej dziwnej wileńskiej dzielnicy, gdzie ludzie do dziś mówią: „pojadę do miasta, do Wilna”, co oznacza, że człowiek wybiera się do centrum. Wilejka, ze swoim malowniczym usytuowaniem i robotniczo-chłopskim rodowodem zawsze była trochę inna. Odczuwał to od dzieciństwa, ale nigdy mu to nie przeszkadzało. Może dlatego, że znał historię tej dzielnicy, był wrośnięty w nią korzeniami przez parę pokoleń. Jego babcia – Józefa Szałkowska nauczała robótek w nowowilejskiej szkole nr 26 (dziś szkoła im. J. I. Kraszewskiego). Musi przyznać, że nie tylko interesujące lekcje historii pani Żotkiewiczowej, ale też żywa historia domowa – babcia, urodzona jeszcze w roku 1902, będąca świadkiem rewolucji, paru wojen, kilku okupacji – osoba do ostatnich dni mądra i światła (dożyła pięknego wieku - 90 lat) potrafiła swoimi opowiadaniami wzbudzić w nim zainteresowanie wydarzeniami i ludźmi z różnych epok.

Doskonale pamięta, jak babcia, która była jego „wychowawczynią” domową w czasie roku szkolnego (na wakacjach miał inne „nauczycielki”), ze znawstwem mówiła: ta rzecz jest jakościowa, jak za carskich czasów. Babcia te carskie czasy pamiętała i opowiadała mu, jak to, chodząc do carskiej szkoły rosyjskiej, po kryjomu uczyła się też polskiego. Babcia z niejednego pieca chleb jadła, przed wojną pracowała w Wilnie, w szkole prywatnej, gdzie nauczała panienki szycia, haftu, wyszywania… Za mąż wyszła późno, mając 32 lata za melioratora Witolda Szełkowskiego. Teczkę dziadka-urzędnika państwowego znalazł Waldemar w archiwum wileńskim. Z wpisów, rozkazów mógł stworzyć obraz tego, czym się zajmował jako meliorator. Babci Józefie zawdzięcza zresztą nie tylko wprowadzenie w „dawny świat”, ale też to, że nauczyła go, jeszcze jako brzdąca, rozumieć słowo: „trzeba”. Jest jej za to niezmiernie wdzięczny i stara się nauczyć tego swoich dwóch synów…

Inne strony życia poznawał wraz z młodszą siostrą Eweliną (dziś nauczycielka w rodzimej szkole) latem: spędzając wakacje u rodziny mamy (pani Danuta jest księgową), która pochodzi z okolic Gierwiat. Rodzina, nosząca nazwisko o polskim brzmieniu Borowscy, identyfikowała się jako Litwini (kiedy Waldemar dorastał i trzeba było oddawać go do przedszkola i szkoły rodzice znaleźli następujący kompromis: przedszkole będzie litewskie, a szkoła - polska). Babcia Lonia zawsze mówiła, że jest Litwinką, ale rozmawiała praktycznie tylko po polsku. Do kościoła też chodziła jedynie na polskie msze, bo uważała, że z Panem Bogiem musowo jest rozmawiać po polsku. Jeszcze ciekawiej przedstawiała się historia jej braci: jeden w paszporcie został Litwinem, dwaj – Polakami, czwarty – Białorusinem. Tam, pod Gierwiatami, miał też prababcię Lenę – istną skarbnicę wiedzy o dawnych czasach. Więc jakże miał nie połknąć bakcyla historii, nie chcieć zapoznać się z dziejami miejscowych ludzi, którzy nazywali siebie „tutejszymi”. Co prawda, nie w zwulgaryzowanym znaczeniu – ludzi bez narodowości, ale jako ludzie miejscowi, przywiązujący większą wagę do wyznawanej religii: katolik, prawosławny niż narodowości, która na tych terenach była pojęciem dość skomplikowanym. Tam, pod Gierwiatami, poznał też smak pieszych wypraw, kiedy wyruszało się z chutora dziadków w dziewiczy świat.

Kiedy notuję nazwisko pana Waldemara, delikatnie zaznacza: ma być Szełkowski. Babcia Józefa miała przez sowietów zmienione na Szałkowska, ale zaraz po odrodzeniu ojciec pana Waldemara – Witold – na podstawie wpisów w księgach kościelnych dostał zaświadczenie od księdza, że ślub jego rodzice zawierali jako Szełkowscy. I tak ma być. Jedna litera w nazwisku niby nic nie znaczy, a jednak mówi wiele: o szacunku do przodków, swojej rodzinnej historii. Ojciec pana Waldemara, kiedyś mistrz artystycznego odlewnictwa w byłym zakładzie „Spalis”. Jako ciekawostka rodzinna jest wymieniany fakt, że to ojciec odlewał w roku 1980 formę dla słynnego symbolu moskiewskiej olimpiady – niedźwiadka. Była to bodajże jedyna „przysługa”, wyświadczona przez pana Szełkowskiego władzy sowieckiej. Zawsze był patriotycznie nastawiony, tak też wychowywał swe dzieci. W tym domu nie ukrywało się prawdziwej historii tej ziemi, zawsze była obecna polska prasa. Miło, że pan Szełkowski senior należy do grona pierwszych czytelników „Magazynu Wileńskiego”. To na jego łamach znalazł informację o Klubie Włóczęgów i namówił syna, by tam poszedł.

Maturę składał w 1989 roku. Wkraczał w dorosłe życie w okresie historycznych przemian. I chociaż już drugi rok z rzędu absolwenci polskich szkół mogli wyjeżdżać na studia do Polski, nie skorzystał z tej oferty. Zresztą, jak i nikt z jego szkolnych kolegów. Było w nich jakieś głębokie przekonanie, że muszą pozostać tu, na swoim. Trzeba przyznać, że ci, którzy w pierwszym rzucie wyjechali do Polski, praktycznie w stu procentach tam pozostali. Waldemar wybrał inną drogę: został studentem polonistyki w instytucie pedagogicznym, dziś uniwersytecie. Tak szczęśliwie wypadło, że akurat polonistyka tego roku była (po raz ostatni) łączona z historią. Miał więc swoje dwa ulubione przedmioty naraz.

W szkole nie był wzorowym uczniem. Nauki ścisłe go nie ciekawiły i nie uważał, że ma się do nich przykładać. Na szczęście, nauczyciele to też rozumieli. Z polskim miał inną historię. Kiedy bodajże w klasie dziewiątej przyszła do nich polonistka pani Łucja Czetyrkowska, raz za razem otrzymał dwie niedostateczne oceny z wypracowania. Ale za to potem szedł tylko do przodu. Połykał też książki. Pierwsza przeczytana jednym tchem – z serii „Przygody Tomka”. I już był zachłannym czytelnikiem. Oczywiście, dominowały lektury o tematyce historycznej i podróżniczej.

Życie studenckie, studia go wciągnęły. Jednak po kilku latach poczuł pewien niedosyt. Tyle rzeczy się wokół działo, a on stał niby na uboczu. Chciał się doskonalić, zdobywać wiedzę, kształcić się i kształtować swe poglądy. Nowa rzeczywistość dawała po temu ogromne możliwości. Tyle tematów tabu przestawało obowiązywać, musiał w to wejść. Tak się znalazł w Klubie Włóczęgów Wileńskich. Doskonale pamięta rok 1991, rocznicę powstania klubu i pierwszą swoją obecność: we wtorek o 19.00. Ten dzień i ta godzina były (są) dlań magiczne.

Tu znalazł ludzi, którzy mieli te same zainteresowania, dążenia, chcieli poznawać świat i „dotykać” historii w czasie swoich wypraw. Jego pierwsza klubowa eskapada była do Azji. Doskonale pamięta, jak z okna samolotu ujrzał ten świat: Góry Tien-szanu, Samarkanda, Buchara… Jakież małe wydały się mu Tatry, kiedy po pewnym czasie do nich zawędrował. Wyprawy, spływy, imprezy i niezapomniane świętowanie rocznic powstania Klubu. Nigdy nie dążyli do tego, by Klub był miejscem jedynie rozrywki. Miał poszerzać ich horyzonty i kształtować postawy. To tu znajdowało się przyjaciół: sprawdzonych w czasami naprawdę ekstremalnych warunkach. I tak jak się śpiewa w piosence Wysockiego: na takich chłopakach można było polegać.

Będąc „włóczęgą” zaczął też pisać do gazetki klubowej, która w ciągu paru lat regularnie się ukazywała. Był też prezesem Klubu. Pseudonim „Jeżyk”, „Kotowski” - to jego znaki rozpoznawcze. Działalność i historia Wileńskiego Klubu Włóczęgów stały się tematem jego pracy magisterskiej, którą obronił w 1997 roku na Uniwersytecie im. M. Kopernika w Toruniu, a następnie wydał w postaci książki. Tu, w Klubie, w 1998 roku poznał swoją przyszłą żonę. I chociaż z Anetą chodzili do tej samej szkoły, a potem nawet uczył ją jako nauczyciel-praktykant, na młodszą o siedem lat dziewczynkę nie zwrócił uwagi. Dopiero u „włóczęgów” ją dostrzegł, no i… zostali dziewiątą klubową parą małżeńską (ogółem jest ich 14). Ślub mieli w 2000 roku i wszyscy koledzy na zabawie szaleli… Żona ukończyła pomyślnie studia na polonistyce UW i jest zawodowym przewodnikiem.

Waldemar zresztą też dorabia sobie w roli przewodnika. Praca ta daje mu nie tylko znaczący zastrzyk finansowy, ale też możliwość obcowania z ludźmi, przekazania szerszemu gronu tego, co nie tylko podają prospekty i przewodniki, ale również tego, co sam wyszperał, zobaczył, skojarzył… Bardzo lubił (lubi) swoiste penetrowanie miasta (właśnie w Klubie to praktykowali), kiedy praktycznie zawsze udawało się coś odkryć, co nieraz umykało z pola widzenia. Zresztą, nie tylko po mieście lubi się powłóczyć. Tak np. kiedyś powędrował sobie w okolice wsi Krawczuny. Chodził, porównywał widziane z opisami sprzed lat, kiedy tu toczyły się walki AK z Niemcami… Takie wyprawy pomagają poczuć historię. Wspaniale spędził dzień przemierzywszy na piechotę kilkadziesiąt kilometrów. Uwielbia te piesze wyprawy. Owszem, korzysta z samochodu, ale raczej do załatwiania spraw. Prawdziwa wyprawa dlań zawsze jest na piechotę. Środek lokomocji służy jedynie do pewnego momentu albo pełni funkcje pomocnicze.

Od listopada 1993 roku jest związany ze szkołą. Wrócił do swojej „kuźni wiedzy” w nowej roli i już 14 lat naucza historii i wychowuje młodzież. I jedno, i drugie go fascynuje. Poczuć się w pełni szczęśliwym przeszkadza wprawdzie wielce niska wypłata i biurokratyczne wymagania pisania setek papierów, sporządzania dokumentów. Bardzo lubi pracę z historycznymi dokumentami, z których się strząsa kurz czasu i przywraca je do życia. Wprost znieść nie może natomiast tworzenia bzdurnych statystyk i wypełniania nikomu niepotrzebnych formularzy. Pomimo to, jest pewny, że szkoły już nigdy nie porzuci: lubi swój zawód i młodzież. Chce i ma jej sporo do przekazania.

Historia jest bardzo wdzięcznym przedmiotem do obcowania z młodzieżą, kształtowania jej postaw, wyrabiania światopoglądu. Stara się dać swym uczniom porcję ojczystej historii, zapoznać z historią Wileńszczyzny w szerszym geograficznie kontekście; z procesami, które tu, na tej ziemi, zachodziły w wyniku zmian państwowości i ustrojów. W tych opowiadaniach często wykorzystuje informacje, zdobyte podczas klubowych wypraw. Chce ich uzbroić w wiedzę o kartach naszej historii, by nie byli bezbronni podczas konfrontacji z często nierzetelną, wypaczającą rzeczywistość lub tendencyjną informacją na temat całkiem nie tak odległej, ale wielce skomplikowanej historii tych ziem. Poza tym stara się nauczyć krytycznie przyjmować informację, korzystać z kilku źródeł – słowem, twórczo podchodzić do rzeczywistości. Może dlatego jego uczniowie doskonale dali sobie radę na egzaminach z historii, a Waldemar Szełkowski znalazł się w gronie najlepszych nauczycieli tego przedmiotu w roku szkolnym 2006-2007. Tego roku też ma dwie maturalne klasy i nie żałuje ani sił, ani czasu na ich zapoznanie z historią.

Prywatnie jest kochającym i kochanym synem, mężem i ojcem dwóch synów: Olgierda (lat 6) i Dominika (4 latka), dla których chce być dobrym rodzicem i przekazać wartości, które cenione były w jego rodzinie. Dziś wspomaga go w tym tato, będący dla wnuków niepodważalnym autorytetem. Waldemar nadal jest aktywnym członkiem „Włóczęgów”, chociaż ze względu na pracę i obowiązki rodzinne już nie śpieszy co wtorek na 19.00, a udziela się jeszcze w powołanym przez „starych” włóczęgów Stowarzyszeniu Inicjatyw Społecznych. Jest jego wiceprezesem i już od lat 9 co roku z przyjaciółmi organizują turystyczne zloty Polaków na Litwie. Z natury raczej samotnik: musi przez pewien okres czasu pobyć sam. W domu zarywa nocne godziny, by w ciszy, kiedy rodzina już słodko śpi, usiąść do pisania czy uporządkowania notatek. Planuje jeszcze zrobić doktorat. Jego tematem miałyby być organizacje studenckie na USB. Trochę się to przeciąga w czasie, ale…

Jednak wyprawy – to rzecz święta. Jedna z ostatnich – na Białoruś – zaowocowała serią reportaży. Teraz z wiernymi kompanami układają plany, rzec można, wyprawy życia: do Peru, Boliwii i Argentyny (może jeszcze zahaczą o Paragwaj i Brazylię). Już ma zgodę żony i coraz wyraźniejsze kontury tej egzotycznej wyprawy. To ona jest na najbliższy okres celem jego życia… A potem będą nowe. Przecież tyle jeszcze w świecie miejsc do odwiedzenia, ciekawostek do wyszperania i tylu interesujących ludzi można poznać, a poprzez nich – historię, mentalność pokoleń, narodów. I tak dzień po dniu, rok po roku niczym z klocków układa mu się obraz świata…

Janina Lisiewicz

Wstecz