O poezji bez okazji

Tadeusz Różewicz, poeta, który ponad 60 lat współtworzy literaturę polską, poeta, bez którego trudno byłoby wyobrazić jej oblicze w drugiej połowie XX w., już daw-no zauważył pewne istotne procesy, zachodzące w literaturze i kulturze swojego czasu. Jako autor mnóstwa wierszy autotematycznych, tzn. wierszy o poezji, o jej powstawaniu, o kondycji poety (artysty) we współczesnym świecie dał bardzo trafną diagnozę sytuacji sztuki i artysty w wieku XX i dalej. W wierszu Przyszli zobaczyć poetę czytamy:

(...) widzę byle jakie działanie

przed byle jakim myśleniem

 

byle jaki Gustaw

przemienia się

w byle jakiego Konrada

 

byle jaki felietonista

w byle jakiego moralistę

 

słyszę

jak byle kto mówi byle co

do byle kogo

 

byle jakość ogarnia masy i elity

 

ale to dopiero początek

W tytułowym wierszu zbiorku poetyckiego Szara strefa (2002) dowiadujemy się od Różewicza, że szara strefa / powoli obejmuje poezję.

Te i inne trafne spostrzeżenia poety często przychodzą na myśl, kiedy się czyta wiersze jego następców, zwłaszcza tych o kilka pokoleń młodszych, tych, którzy się urodzili w latach 60. XX wieku. Wielu z nich wstępowało do literatury nazywając siebie „barbarzyńcami”.

Rodowód poezji, która towarzyszy nam już parę dekad, sięga roku 1986, a może ogólniej, połowy lat 80. Chodzi o to, że właśnie w tym czasie zaczęły się ukazywać dwa nowe czasopisma, które niebawem wszczęły poszukiwania tzw. „trzeciej drogi w literaturze”. W 1985 r. w Poznaniu przygotowano pierwszy numer Czasu Kultury, zaś w 1986 w Krakowie zainicjowano pismo bruLion.

Oba tytuły zaczynały działalność jako pisma drugoobiegowe, współpracujące z pisarzami, popierającymi opozycję. Nie trwało to jednak długo. Niebawem postawiono na młodych, niepokornych, którzy szukali naprawdę własnej drogi, tzn. nie tęsknili do rzeczywistości PRL-u, ale nie chcieli też padać na kolana przed opozycją solidarnościową.

Tamtejsi młodzi (rocznik 1960) dali znać o sobie jako o nowym pokoleniu, kiedy to związani z krakowskim bruLionem poeci wydali w 1991 r. antologię (almanach) Przyszli barbarzyńcy. Była podpisana tajemniczym pseudonimem „b.g. wstajmfśke”. Ukuto go z pierwszych liter nazwisk poetów. Wśród autorów zamieszczonych w niej wierszy znaleźli się wówczas Jakub Ekier, Artur Grabowski, Wojciech Wilczyk, Robert Tekieli, Paweł Filas, Marzena Broda, Paweł Górecki, Maciej Maleńczuk. Niektórzy ze współautorów almanachu zrobili niemałą karierę literacką, jak, powiedzmy, Marcin Baran, Krzysztof Koehler, Marcin Świetlicki, Marcin Sendecki, Krzysztof Jaworski, Manuela Gretkowska, która, w odróżnieniu od wyżej wymienionych, zdobyła rozgłos jako skandalizująca powieściopisarka i eseistka.

Niemało książek poetyckich wydała też Biblioteka Czasu Kultury. Są wśród nich zbiorki Andrzeja Stasiuka, Piotra Pawlaka, Adama Wiedemanna i wielu innych. Nazwiska poetów, związane z tymi czy innymi pismami, można by mnożyć. Nie chodzi tu jednak o ich rejestrację.

Zainteresowani bardziej szczegółową charakterystyką pokolenia mogą zajrzeć do oryginalnego leksykonu Parnas bis. Słownik literatury urodzonej po 1960 r. (Warszawa 1998). Tutaj zaś przywołamy niektóre tylko wiersze, wybrane dowolnie i nieco przypadkowo z wielkiej lawiny tekstów, składających się na dorobek literacki przełomu XX-XXI w. Postaramy się jednak, żeby nawet ten przypadkowy dobór wyrażał dość istotne tendencje, tematy i nastroje, którymi żyje poezja naszych czasów.

Krytyka literacka, próbując jakoś się uporać z produkcją pisarską ostatnich dziesięcioleci (brak cenzury, rozwój techniki komputerowej bardzo skracają drogę od nadawcy do odbiorcy), w odniesieniu do twórczości pokolenia 1960 i młodszych stosuje często terminy barbarzyńcy i klasycy. Nietrudno się domyślić, że pierwszy dotyczy zjawisk bardziej nowatorskich, ekscentrycznych, wręcz skandalicznych. Drugi staje się etykietką tych, którzy piszą bardziej tradycyjnie, którzy intensywniej poszukują wartości, stronią od drastycznych tematów, bardziej brutalnego języka itp.

Oczywiście, każdy podział nieco upraszcza zjawisko, gdyż u tego samego autora elementy „barbarzyńskie” mogą się zderzać z „klasycznymi”.

Jeżeli zaś poszukiwać wyznaczników, które są wspólne dla przeważającej większości przedstawicieli tego pokolenia, można zauważyć jednoznaczne odrzucenie przez nich modelu literatury zaangażowanej, literatury wieszczej, literatury walczącej i cierpiącej „za miliony”.

Zresztą, już ich poprzednicy, przedstawiciele „generacji 1950” w wierszach, zwłaszcza tych z okresu stanu wojennego na początku lat 80, drżeli nie tylko i nie tyle o ojczyznę, ile o swoją prywatność, rodzinę, bliskich, nie uważali już siebie za Konradów.

Po roku 1989 jakiekolwiek walki, bunty, kontestacje całkowicie tracą sens. Cenzura przestała istnieć, znikły zakazane tematy, demokracja i jej obrońcy pozostawiali wiele do życzenia, nie skłaniali do pisania peanów. Cóż więc pozostało? Zapisywanie, rejestrowanie tego, co się autentycznie czuje. Tematem mnóstwa utworów staje się najzwyklejsza w świecie prywatność, szara codzienność, gdyż upadek systemów totalitarnych wcale nie oznaczał trafienia do ziemskiego raju. Takowy nadal pozostaje w sferze marzeń.

Może właśnie dlatego życie jest postrzegane jako „szara strefa”, nawet więcej. Ma się czasem wrażenie, że poeci piszą nie tyle wiersze nowe, ile wskrzeszają charakterystyczną dla literatury XX w. konwencję turpistyczną. Kładą akcent na biologiczność życia, na jego cielesność, a więc także wynikające z powyższych okoliczności konsekwencje. Oto, na przykład, definicja życia Miłosza Biedrzyckiego (1967 r. ur.), poety krakowskiego:

życie, epopeja rozkładu ciała!

już myślałbyś, że wszystko wskakuje

na wspaniałe tory, a tu – w lustrze

wyszczerza się drugi podbródek. ojciec

twierdzi, że koło trzydziestki powinienem

przestać pisać, inaczej stanę się

 

„takim dupkiem jak Herbert”. (...)

Mamy tu jednocześnie świetnie wyrażone nastawienie „zdroworozsądkowych” ludzi do poezji i poety we współczesnym świecie.

Miłosz Biedrzycki, jak wielu innych, lubi łamać utarte szablony, naruszać konwencje. Jakby wbrew i na przekór rozpowszechnionej w literaturze polskiej poezji patriotycznej napisany jest wiersz Akslop, który urozmaicają tzw. raki, słowa, które się rozszyfrowują czytane od końca, na opak. Tak więc, w tytule zaszyfrowana jest Polska, ojczyzna, o której się pisze bez patosu, bez upadania na kolana. Podobnie mają się sprawy ze stosunkiem do bliższej i dalszej tradycji literackiej, bo przecież w poniżej cytowanym wierszu ukryci są także Norwid i Różewicz:

Akslop, może to jakieś duńskie miasto

jestem tu przejazdem, co prawda na

nieco dłużej, bo ministrowie rolnictwa

usiedli na bańkach z mlekiem i zatarasowali

wszystkie szosy. zdążono mnie trochę rozwałkować

lokalnymi osobowościami, jak Diwron

czy Cziweżór. kochałem tutejsze dziewczyny,

policja parę razy pogoniła mnie po

chodnikach. mieszkańcy są bardzo serdeczni,

namawiają, żebym został na dłużej. obiecuję

wam, gdziekolwiek się znajdę, zawsze pamiętać będę

Akslop.

Jeszcze bardziej brawurowo, jeżeli chodzi o stosunek do wielkiej tradycji literackiej, zaczyna się inny wiersz Biedrzyckiego:

Dobry wieczór, nazywam się Mickiewicz, jestem

Białorusinem. pierwszy w Polsce pisałem jak O’Hara

potem wszystko mi się poprzestawiało, do żony

zacząłem zwracać się per mebel. (...)

W ogóle stosunek „pokolenia 1960” do tradycji literackiej, do literatury romantycznej, wysokiej mógłby być osobnym tematem. Można powiedzieć, że w końcu XX wieku przyszli do literatury młodzi, którzy postanowili całkowicie odrzucić wszelkie autorytety. Jak zawsze, nie ma reguł bez wyjątków, ale tendencja, o której mowa, przybrała na sile jak nigdy przedtem. Trudno jednak o konsekwencję. Życie nie znosi pustki. Miejsce obalanych autorytetów wypełniają nowe.

W cytowanym wierszu Biedrzyckiego pojawia się przecież nazwisko Franka O’Hary (1926-1966), amerykańskiego poety, patronującego niejednemu ze współczesnych autorów polskich. Był on także piewcą niepowabnej codzienności, uciążliwości życia wielkomiejskiego i innych bolączek świata XX wieku.

A że codzienność może być brutalna, nieprzychylna, niebezpieczna, świadczą także utwory wywodzącego się z Lublina gwiazdora kontrkultury Marcina Świetlickiego (1961 r. ur.), w tym też wiersz Polska, który bez obwijania w bawełnę przywołuje mielizny współczesnej rzeczywistości, takie jak: wyobcowanie, brutalność, brak porządku, zakłamanie, pijaństwo, narkomania itp.

Bardziej stonowany, ale niemniej wymowny jest wiersz nieco starszego poety, gdańszczanina Pawła Huellego (1957 r. ur.) Księdzu Markowi Wittbrotowi:

Co mogłem opowiedzieć?

Historię wiecznie nieobecnych mężczyzn,

Przegranych wojen, poronień w podróży,

Domów, które zmieniały właścicieli

Jak epoka krój sukien albo kapelusza. (...)

Mnie ocaliła Babka Maria: Godzinami opowiadała,

Jak piękne były ogrody, jaka uroda drzew...

Inni gonili na sportowe wiece,

Kupowali telewizory, grali w toto–lotka.

 

Zapomnieć. Odrzucić. Ojciec nad miarką wódki

Upiera się przy widmach, bije pięściami w skronie,

To musi mieć swoje granice – woła,

A matka jest umęczona. Nie wie co robić. Płacze.

 

Potem wnoszono meble i wynoszono,

Starsi ludzie umierali coraz częściej,

Dzieci bez adresu grały szkiełkiem w klasy,

Asfalt zastąpił bruki. Ktoś mówił o Bogu

Ale nie zawsze z największym uznaniem... (...)

Przywołuje on doświadczenia i na pozór prywatne, i wyrażające zarazem szerszą prawdę o rzeczywistości, gdybyż tylko minionej!

Motyw pijaństwa, zgubnego antidotum na dręczące człowieka problemy, jeszcze bardziej pogrążającego na dno, zasygnalizowany w wierszu Huellego, jest głównym tematem utworu Darka Foksa (1966 r. ur.) Zalany Priap. Jest on napisany w formie monologu tytułowego bohatera, skierowanego do córki. Oto jego fragment:

(...) Gdybyś wtedy mogła wytrzymać do rana,

twój ojciec nie straszyłby cię teraz

przy byle okazji. Wiem, że to nic przyjemnego

oglądać starego, nagiego człowieka, ciągnącego wódkę

prosto z butelki, o pierwszej, w kuchni,

w zimnym świetle lodówki (w zimne światło

wierzę). (...)

Źle się dzieje „w państwie duńskim”, skoro tak niepoetycki temat, jak pijaństwo, coraz częściej gości w wierszach poetów współczesnych.

Mówi się o nowszej literaturze, że jej specyfika polega, m. in., na świadomym odrzuceniu funkcji poznawczej, wychowawczej i estetycznej. Nie da się jednak tego powiedzieć nawet o Zalanym Priapie, w którym autor (świadomie czy bezwiednie), podając same nagie fakty, pośrednio bije przecież na alarm.

Otaczający świat, i ten bardziej bliski, domowy, i ten zewnętrzny, często jest odbierany jako wrogi, niebezpieczny. Potrzeba wiele wysiłku, żeby w nim się zaadaptować i jakoś przetrwać, utrzymać równowagę ducha, do czego dąży Próba równowagi Marcina Barana (1963 r. ur.), jednego z bardziej znanych poetów pokolenia bruLionu:

Przyjąć wrogość serc, nieprzychylność ulic.

Świat jest jaki powinien być, bo jest.

Tęsknota i pożądanie są także, i dość na tym.

 

Uwierzyć albo nie uwierzyć.

Zgodzić się albo nie zgodzić.

 

Nie mówić o ukojeniu.

Człowiek współczesny, wbrew barwnej dookolnej rzeczywistości, atakującej jego umysł i serce poprzez mass media, reklamy, cały tzw. show–biznes, cierpi często na samotność, opuszczenie, doświadcza niewierności, zdrady. Wzrost dobrobytu konsumpcyjnego, ułatwiona możliwość wymieniania rzeczy gorszych na lepsze przenosi się często, niestety, też na człowieka. Lata przyjaźni, miłości zostają nieraz przekreślone, człowiek także może być porzucony, a nawet wymieniony na „nowy model”.

Niemało wierszy poetów współczesnych traktuje o samotności, jest ubolewaniem nad brakiem ciepła, miłości. Takie rozterki nawiedzają nieraz autorów, którym daleko, zdawałoby się, do sentymentów, czułości. Niektórzy próbują połączyć obie konwencje pisania. Z jednej strony, są jakby szorstcy, widzą świat w szarych kolorach, nie stronią od brutalnego, wulgarnego języka. Z drugiej zaś, są przywiązani do pewnych wartości, jak, na przykład, Jacek Podsiadło (1964 r. ur.), jeden z najbardziej znanych przedstawicieli pokolenia, którego poezja zawiera pewne słowa–klucze, nazywające wartości, jak, powiedzmy, Miłość, Matka, Droga, pisane wielką literą.

Nie wiemy, co było konkretnym powodem rozstania dwojga ludzi, o którym napomyka wiersz wymienionego poety Noc Nr 40, ale raczej ufamy szczerości uczuć wypowiadającego się tutaj podmiotu:

Chciałbym, żeby ona wróciła. Chciałbym powiedzieć jej:

„Nie skrzywdziłem żadnego z narodów. Nie nawoływałem do wojny.

Nie budowałem więziennych gmachów, nie ciemiężyłem słabych.

Do zwierząt ni ludzi nie strzelałem, nie gardziłem Miłością.

Jeśli widziałem światło, podążałem za nim.

Przed ciemnością nie uciekałem.

Nie rzucałem bomb i nie wypuszczałem paraliżujących gazów.

Co zrobiłem, że odeszłaś? Moje małe zbrodnie nie są warte aż tyle.”

Podsiadło w ogóle ceni prywatność, zaludnia swoje teksty osobami, zwierzętami, rzeczami z najbliższego kręgu: ukochana kobieta, syn, piesek czy elementami zwykłej, szarej codzienności. Wiersze pełnią tu jakby funkcję dziennika poetyckiego.

Jeszcze do niedawna tkwiący w niepowabnej rzeczywistości pisarze mieli przynajmniej co wspominać. Wracali do arkadii dzieciństwa, do „małych ojczyzn”, do pierwszej miłości i innych ciepłych doznań. W ogóle „odwiedziny miejsc ulubionych w młodości” (J. Iwaszkiewicz) powołały do życia niejeden charyzmatyczny utwór.

Człowiek współczesny nie zawsze żywi sentyment do przeszłości. Zarówno przeszłość, jak teraźniejszość mogą być dla niego jednako obce. Jest to sytuacja z wiersza warszawskiego poety Jarosława Klejnockiego (1963 r. ur.) Plac Konstytucji, szósta rano:

Tu się urodził. Neon „Kupujcie zegarki radzieckie”

usypiał go gdy nie starczało księżyca gasły światła

i ostatnie tramwaje żegnały się z dniem. Znów tu jest.

Przybysz zdziwiony. Kandelabry latarń zostały szorstkie

proletariackie mury ozdabiają napisy z innej galaktyki:

„Korporacja Strzelczyków”, „Philips”, „Burger King”. (...)

Ten i dalszy wywód prowadzi do konkluzji:

Tu się urodził. Powrót. Dobra chwila do zwierzeń ale

po co mówić.

Bardziej tradycyjne ujęcie rodzinnego miasta znajdujemy w wierszu Krzysztofa Koehlera (1963 r. ur.) Kraków, ale nawet tutaj końcówka wprowadza już ambiwalencję uczuć:

Podniosłem oczy i wolno się wdarła

W przestrzeń pokoju zatłoczonych rzeczy

Cicha, jak kryształ czystej górskiej rzeki

Majestatyczna sygnaturka z wieży.

 

Nim oczy przykryć zdążyłem zawtórowały

Jej głośne dźwięki dzwonów,

I rozgadały się w godzinie zmierzchu

Wieże tych wszystkich, które są, kościołów.

 

Aż przebrzmiał dźwięk. I tylko echo niosło,

Jak z dala szum bitewny, kiedy wiatr przywieje

Do wojska, które jeszcze czeka na swój los,

radość i strach, i gniew, i nadzieję...

Zdarzają się jeszcze czasem miejsca i domy, kojarzące się z czymś dobrym, czystym, ulokowane może dalej od metropolii, ale energia z nich zaczerpnięta rozprasza się, niestety, po przeniesieniu się do nowej przestrzeni. Pisze się wtedy Epitafium dla starego domu, jak w przypadku Stanisława Dłuskiego (1962 r. ur., Jasło):

Odkąd odszedłem ze starego domu

od rzeki niewinności

i mojej pierwszej miłości

od ogrodu zaklętego we krwi wiśni

od słońca ojca i matki

odkąd odszedłem

patrz

moje ręce jak sieci

pełne pokruszonego nieba

pieśni uciekających ptaków

nieuleczalnie chorych dni

Skoro już weszliśmy na bardziej tradycyjną ścieżkę, zaznaczmy, że nie wymarli jeszcze poeci, którzy potrafią kontemplować naturę, jak, na przykład, Marzena Broda (1966 r. ur.) czy Marzanna Bogumiła Kielar (1963 r. ur.) z Warszawy. Oto jak wygląda Zmierzch w poetyckim ujęciu ostatniej:

ciemny plusk wrony w rozlewisku ciszy

 

i zapach, jakby się go mełło w ustach: od nasiąkających

zbrązowiałym sokiem łętów października, musujący

jesienny moszcz przepojony dymem;

butwieje opadzina liści nie wygrabionych spod brzóz.

Z dnia zostało niewiele, zabliźnione pęknięcie,

 

ogień w polu,

jego szkielet z wiatru

Z powyższym wierszem koresponduje w pewnym stopniu tekst Andrzeja Stasiuka (1960 r. ur.), powołany do życia także dzięki kontemplacji październikowo-zmierzchowej aury:

Jesień, październik, tuż przed zmierzchem

niebo się pozbywa chmur. Nic zimniejszego

nad ten błękit który ciemnieje jakby

za szybą zapadała noc. Nawet ptaki

zadrapań nie zostawiają na tej tafli. Ludzi

obwodzi kontur i dopiero teraz widać,

że ich figurki są przypadkiem, skazą

pejzażu gdy brną, znikają i

żadnych śladów nie zostawia nieobecność.

Jak niegdyś, tak też dzisiaj, bardziej kojące są pejzaże rustykalne niż urbanistyczne. Ostatni miesiąc jesieni, spędzany w mieście, widzi się Marcinowi Świetlickiemu (1961 r. ur.) jako Listopad, niemal koniec świata:

Listopad, niemal koniec świata, kilka minut przed zmierzchem.

Schroniłem się w kawiarni, siadłem tyłem do światła.

Wolne? Zajęte – odpowiadam, rzucam kurtkę na to drugie krzesło.

 

Och, gotów jestem już wyjść z tego miasta, ręce wytrzeć o

liście, cały ten kurz, tłuszcz miasta

wytrzeć o liście, wyjdź ze mną, zobaczysz. (...)

Jak niegdyś, tak też dzisiaj, jedni, których na pewno więcej, poprzestają na sarkaniu i narzekaniu (także poetyckim), inni natomiast, nie mniej zapewne doświadczani przez rzeczywistość, wiedzą przynajmniej, gdzie należy szukać ukojenia i pomocy. Nad zgiełk knajpy, kawiarni przedkładają Ciszę, której sprawczyni Anna Piwkowska (1963 r. ur.) jest zaliczana, oczywiście, do „klasyków”:

Siła cichej modlitwy i miłości siła

i siła ślepej wiary. Poplątane motki.

Z pudełek po zapałkach wieże, schody, schodki

buduję. Pierwsza zieleń gałęz ie splamiła.

Drugą zieleń czujemy rozpięci na krzyżach

brzóz krwawiących na wiosnę z ran, zielonym sokiem.

Boże, gdzieś na niebieskich śpiący płaskowyżach,

ześlij nam trzecią zieleń. Szmaragdy głębokie

Twoich jezior. I lasów od ciszy zielonych

Spokój rąk nie przebitych, stóp nie poranionych.

Pobrzmiewają w tym wierszu echa franciszkańskie: kojący wpływ natury pogłębiony świadomością obecności Bożej, wiary, nadziei i miłości, możliwością modlitwy.

„Niespokojne jest serce nasze, dopóki w Tobie nie spocznie” – mówi św. Augustyn, jeden z największych doktorów Kościoła. Nie do każdego to dziś przemawia, ale są też tacy, którzy, niezależnie od wiary czy niewiary, nie stronią od wątków religijnych, którzy operują symboliką biblijną, zwłaszcza kiedy przyjdzie im drążyć tematy wieczne, uniwersalne, aktualne nie tylko „tu i teraz”. Można by się powołać na twórczość gdańszczanina Wojciecha Wencla (1972 r. ur.) czy warszawianina Norberta Kuleszy (1961 r. ur.). Oto jak lakonicznie, ale bardzo wymownie nawiązuje ostatni do znanej nowotestamentowej przypowieści w wierszu Marta i Maria:

Na zapodeszwionych trotuarach

szukam cię piętaszkowy śladzie

 

W gniazdach sępów

szukam cię odmałżowiona perło

 

W nocnych barach

szukam cię roso poranna

 

W tłumie Mart

szukam cię Mario

W omawianym kontekście nie sposób też nie wspomnieć wiersza tegoż poety Pan Jezus:

Przy leśnej drodze

która swoje istnienie zawdzięcza rowerom

pijanych wieśniaków

siedzi

Pan Jezus

któremu swoje istnienie zawdzięczają

pijani wieśniacy

 

Deszcz litościwie

zmywa polichromię z Jego twarzy

lecz co noc

jakiś sadysta

domalowuje Mu oczy

Rzeczywiście, w pewnych sytuacjach lepiej by było, gdyby Stwórca i Zbawiciel nie oglądał świata, który ma jeszcze tak daleko do zapanowania królestwa Bożego na ziemi.

Poeta wciąż jednak ogląda, „poeta pamięta” mimo wszystko o potrzebie jakiegoś ładu i porządku, nawet wtedy, kiedy nie chce o tym głośno mówić, czy mówi o czymś innym niż marzy. Jeżeli większość wierszy nie mówi bezpośrednio o raju czy arkadii, tęsknota za nią zawarta jest nawet w niedopowiedzeniu, milczeniu międzywersowym. Już sama potrzeba pisania jest przecież próbą jakiegoś porządkowania, poszukiwania ładu w niespójnym świecie.

Halina Turkiewicz

Wstecz