Portrety

Dwa domy Krystyny

Krystyna Zimińska: pięćdziesięciolatka; stan cywilny – mężatka; wykształcenie – uniwersyteckie, cybernetyka i finanse; zawód – ekonomista-finansista; zainteresowania – śpiew, książki, robótki; rysopis…; cechy szczególne… itp.

Każdy, kto zna Krystynę Zimińską (panieńskie nazwisko Judycka), podziwia jej energię, zapał, z jakim zabiera się do każdej sprawy, i chęć niesienia pomocy. Taką była już w szkole: starosta, „obrońca” kolegów i sprawiedliwości; potrafiła, jak trzeba, najsroższego nauczyciela przekonać, by życzliwiej spojrzał na ucznia. Mogła na to sobie pozwolić, bo była naprawdę zdolna – szczególnie do matematyki – i uczyła się praktycznie na celująco. Dziś stara się „na celująco” wykonywać swoje obowiązki, których ciągle jej przybywa, bo nie potrafi i nie lubi się wymigiwać od wyzwań, które niesie życie. Chce żyć na pełnych obrotach…

Pochodzi z Wyszar – dziś wileńskiej dzielnicy Wisoriai, a za jej dzieciństwa, wydaje się tak nieodległego, sielskiej-anielskiej okolicy usianej własnościowymi domkami. Dom rodzinny – usytuowany na pagórku, pod laskiem – jawi się jej we snach. Ciągle powraca w myślach jako oaza bezpieczeństwa, miłości, rodzinnego ciepła. Rodzice: mama – Sabina oraz tato – Alojzy (niestety, nie ma go już od lat 26, spoczywa w Kalwarii) potrafili dla swych czterech córek stworzyć właśnie taki dom. Mama nie pracowała zawodowo, była jednak na tyle zaradna, że nie tylko potrafiła grosza z własnego ogródka zarobić, ale też jako jedna z pierwszych kobiet w Wilnie usiąść za kierownicą własnej „Wołgi”, by swe córki zarówno do szkoły w Jerozolimce, jak i na lekcje muzyki (każda z sióstr grała na wybranym instrumencie) wozić. Tato pracował jako kierowca, w domu zaś dbał o to, by córki polubiły książki, nauczył je też czytać i prenumerować gazety (w ich domu zawsze był polski dziennik). To on odkrywał dla dzieci prawdy i zasady wiary. Do dziś jest pewna, że mało kto potrafi tak sugestywnie opowiadać lektury, przekazywać treści Pisma Świętego jak czynił to jej tato. Ojciec wyniósł to ze swego ojczystego domu. Niestety, jej dzieciństwo przeszło bez dziadków ze strony ojca: w roku 1957 – po powrocie dziadka z zesłania – wyjechali do Polski, na tzw. ziemie odzyskane. Pamięta jednak opowiadania ojca o liczącej 5 tysięcy tomów bibliotece domowej i szlacheckiej postawie Judyckich, którzy nie tylko posiadali w Wyszarach 10 hektarów ziemi, ale mieli też swój herb. Dziś państwo „łaskawie” przydzieliło spadkobiercom działki na posesje. Ale Krystyna nie wie, czy chciałaby tu budować swój dom. W zmienionym od podstaw krajobrazie nowoczesnych Wisoriai, wątpi, że potrafiłaby stworzyć własną oazę spokoju.

Kiedy ktoś utyskuje nad tym, jak to Polakom na Wileńszczyźnie trudno jest się wybić: wykształcić, zrobić karierę, można śmiało przytoczyć przykład czterech sióstr Judyckich. Wszystkie nie tylko uczyły się na celująco w szkole, zdobyły wykształcenie muzyczne (grały na wiolonczeli, pianinie i akordeonie), ale też ukończyły najbardziej renomowaną uczelnię – Uniwersytet Wileński, zdobywając atrakcyjne i prestiżowe zawody. Najstarsza z sióstr – Ludwika jest lekarzem; dwie młodsze: Halina i Lucyna ukończyły ekonomię, zaś Krystyna – cybernetykę i finanse. Chociaż rodzice nie posiadali wyższego wykształcenia, jednak tak wychowywali i kierowali swe córki, że bez nakazów i przymusu rozumiały: należy się uczyć, by osiągnąć w życiu sukces. Od małego wpajali im przekonanie, by one, Polki, dowiodły, iż nie są mniej zdolne, gorzej wykształcone niż koledzy – Litwini. Wręcz przeciwnie.

Krystyna po złożeniu czterech wstępnych egzaminów wyłącznie na piątki, stała na liście studentów jako pierwsza i z mety została starostą. A na wykładach z matematyki profesorowie pytali ją, gdzie zdobyła tak gruntowne przygotowanie. Miała jedną odpowiedź: w Wileńskiej Szkole Średniej nr 19, dziś im. Wł. Syrokomli, u nieodżałowanej pani dyrektor Zinaidy Subačiuviene, która potrafiła tak podać temat, że nawet antytalent matematyczny zrozumiał. Przypominamy też sobie, że zarówno pani dyrektor, jak i inne nasze nauczycielki, które nie były Polkami, miały mieszane rodziny, posługiwały się poprawnym językiem. I jeszcze zahaczamy przy okazji wspomnień o nauczanie języka litewskiego. Absolwenci tej szkoły wstępowali bez większych trudności do litewskich grup na uczelniach. Pisało się wówczas streszczenie. Nie tylko Krystyna poradziła sobie z nim na celująco, dzięki fachowym radom szanowanej lituanistki Gene Balčiuniene.

Na studiach w piętnastoosobowej grupie była jedyną Polką i jedną z czwórki wilnian, ale czuła się doskonale i potrafiła ze wszystkimi się zaprzyjaźnić. Z rozrzewnieniem wspomina wyprawy rowerowe, tak modne wówczas prywatki. Jej dom rodzinny stał otworem dla nowych przyjaciół: zapraszała swych kolegów każda z sióstr. Rodzice lubili, gdy w ich domu zbierała się młodzież. Woleli wiedzieć, z kim i jak spędzają ich córki czas wolny.

Po studiach, jako posiadaczka tzw. „czerwonego dyplomu”, miała możność wybierać przydział na miejsce pracy. Tylko dwie osoby z jej grupy dostąpiły tego zaszczytu. Wybrała posadę finansisty w ówczesnym zjednoczeniu stołówek stolicy. Doskonale pamięta ten dzień, kiedy otworzyła drzwi gabinetu dyrektor zjednoczenia, a ta spytała ją, jaką była studentką. Kiedy Krystyna odpowiedziała, że wiodła prym, kierowniczka lekceważąco rzuciła: skoro byłaś dobrą studentką, to nie będziesz dobrym pracownikiem. Sama nie wie, co w nią wstąpiło, ale odpowiedziała natychmiast: ja tu pracować nie będę i zamknęła za sobą drzwi gabinetu…

Kiedy okazała się na ulicy, nie mogła powstrzymać łez… Nie wiedziała, co ma robić, jak powiedzieć w domu, że do pracy nie pójdzie… I kiedy tak szlochając przysiadła sobie na murku przy alei Giedymina (wówczas była to aleja Lenina), zagadnął ją starszy pan. Gdy się dowiedział, dlaczego siedzi w środku miasta i płacze, zaproponował jej pracę w wileńskim zjednoczeniu restauracji, którego był kierownikiem. Tak w ciągu paru godzin straciła i znalazła pracę.

W zjednoczeniu restauracji przepracowała 16 lat. Przeszła drogę od finansistki do kierownika wydziału ekonomicznego. Lubiła swój fach i ją lubiano, bowiem potrafiła tak zorganizować pracę, że nie tylko swoje obowiązki wykonywała na czas, ale też nie stroniła od pomocy dla tych, kto czegoś nie potrafił lub nie mógł z czymś nadążyć. Tak zdobywała nie tylko sympatię kolegów, ale też doświadczenie pracy na każdym odcinku: od planowania finansów aż po księgowość. Przydało się jej to w życiu.

W 1980 roku założyła rodzinę. Mężem został o rok starszy kolega szkolny Tadeusz Zimiński, z którym podczas nauki w szkole jakoś się „nie widzieli”. Odkryli siebie nawzajem dopiero jako dorośli już ludzie. Kiedy w 1981 roku przyszła na świat córka Renata, po pół roku wróciła do pracy, bowiem kierownictwo pozwoliło jej ułożyć indywidualny harmonogram. Tak samo nie zabawiła długo na urlopie macierzyńskim, gdy po trzech latach na świat przyszło drugie dziecko – Robert. Dzięki zorganizowaniu i energii oraz wyrozumiałości kierownictwa (i męża!) potrafiła pogodzić obowiązki odpowiedzialnego pracownika, żony i matki…

Jest oczywiste, że swoje dzieci posłali do rodzinnej szkoły. Pomimo odpowiedzialnej pracy, przez wszystkie lata nauki dzieci w szkole, Krystyna była członkiem komitetów rodzicielskich. Nie potrafiła odmówić, a kiedy widziano jej zapał i energię, z mety padało jej nazwisko.

W roku 1996 porzuciła swoją ulubioną i solidnie opłacaną pracę. Los spłatał jej figla: musiała dzieciom oddać te lata, które „ukradła” w ich wczesnym dzieciństwie. Postanowiła cały swój czas poświęcić dla syna: odwoziła i zabierała go ze szkoły, z korepetycji… Udało się, bardzo zdolny, ale niezwykle temperamentny chłopak pomyślnie zdał maturę i został studentem. Tak samo, zresztą, jak córka. Renata ukończyła prawo i dziś zajmuje odpowiedzialne stanowisko kierownika biura prawniczego w sieci „Iki”, zaś Robert robi naraz magisterkę z dwóch dyscyplin: z informatyki i ekonomii. To ich wspólny sukces. Jest dumna ze swych dzieci, z którymi łączą ją mocne więzy emocjonalne, chociaż córka od kilku lat, a syn od niespełna półrocza mieszkają osobno. Jednak zawsze na siebie mogą liczyć, jak przystało na bliskich ludzi. Tak samo zażyłe stosunki łączą ją z siostrami: nawet mieszkają w jednej dzielnicy – Poszyłajciach i żadna nie zamierza przenieść się gdzie indziej, bo chcą być blisko siebie i mamy.

Po pożegnaniu się z pierwszym miejscem pracy, Krystyna Zimińska musiała zmienić zawód: została księgową, na które w dobie boomu powstawania prywatnych firm było ogromne zapotrzebowanie. Mogła mieć luźny harmonogram pracy – zarywała noce, by uzupełnić domowy budżet. Po czterech latach takiego maratonu zaczęła się rozglądać za bardziej atrakcyjną i zgodną z jej predyspozycjami pracą. Po zaliczeniu specjalistycznego kursu była już gotowa wyjechać do Niemiec – język znała w stopniu bardzo dobrym. Jednak mąż, zawsze wyrozumiały dla jej działalności i aktywności (od pierwszych dni powstania działa w Związku Polaków, jest członkiem wileńskiego koła im. Ogińskiego) zawetował te plany…

Los chciał, że właśnie wtedy zaprosił ją do pracy jako księgową ówczesny kierownik powstającego w Wilnie Domu Polskiego (jak się okazało, pracowała przed laty z jego żoną). Był rok 2000. Ta nazwa nowego miejsca zatrudnienia – Dom, stała się w jej przypadku magiczna. Traktuje to miejsce jako swój drugi – a według zużywanego czasu i sił – chyba nawet jako pierwszy D o m.

Na początku księgowości było ot, tyle co kot napłakał, ale nikt nie dzielił obowiązków na swoje i cudze. Robili wspólną robotę: jak było trzeba, przenosili meble, sadzili kwiaty lub urządzali wnętrza, układali plany imprez, rozwijali nowe kierunki działalności… Na szczęście, wspaniale się rozumieli nawzajem wraz z wyłonionym już po pół roku nowym dyrektorem Arturem Ludkowskim. To jego właśnie zastąpiła Krystyna na stanowisku dyrektora przed niespełna rokiem. Ta decyzja nie przyszła jej łatwo, ale w końcu uznała za ważkie argumenty na rzecz jej podjęcia.

Co uważa za sukces Domu? Przede wszystkim to, że nie świeci pustkami, że ludzie się tu gremialnie zbierają. Za wielce udany krok uważa rozszerzenie i funkcjonowanie w jego ścianach hotelu, który pozwala, wraz z wynajmem pomieszczeń, na finansową samodzielność Domu. Teraz jej marzeniem jest reanimowanie restauracji „Pan Tadeusz”, która jakoś nie miała szczęścia do najemcy. W nowej formule ma działać sprawniej i zaoferować klientom nie tylko polskie dania, ale też tradycyjne imprezy, wieczorki, spotkania, by rodacy mogli sobie poobcować w wolne dni i wieczory.

Na początku swego dyrektorowania musiała się też zabrać do remontów, których już wymagał siedmioletni, intensywnie eksploatowany budynek. Wzięła się do nich z właściwą sobie energią i skrupulatnością. No, i jest efekt. Pani dyrektor nie krępowała się też osobiście zazieleniać teren przy budynku. Cóż, każdemu domowi jest potrzebna troskliwa kobieca ręka, wówczas staje się ciepły i przytulny, jak prawdziwy DOM. Marzy jej się, żeby ten Dom był potrzebny dla każdego z rodaków, by każdy znalazł w nim coś dla siebie. Więc planują tak układać kalendarz i tematy imprez oraz tak je organizować, by zarówno młodzież, emeryci, jak i ludzie w średnim wieku mogli tu przyjść i znaleźć odpowiednią dla siebie rozrywkę. Krystyna ma wewnętrzną potrzebę robienia tego, co daje namacalny efekt i jest potrzebne ludziom. Wtedy jest szczęśliwa i może pracować z całkowitym oddaniem.

Otwartości na ludzi i świat, którą sama promieniuje, chciałaby jak najwięcej widzieć też u pracowników. Krystyna jest wielce demokratycznym kierownikiem, będącym na koleżeńskiej stopie z całym personelem – tak się utarło od początku. Ma jednak nadzieję, że nie przeszkodzi to jej być wymagającą. Chociaż w pierwszą kolej jest wymagająca wobec siebie. I chyba to współpracowników dyscyplinuje najbardziej.

Kiedy pytam, czy łatwo być kierownikiem, Krystyna zaraz odpowiada, że nie jest łatwo, pomimo wszystko, być kierownikiem-kobietą. Niestety, mężczyźni nie nauczyli się traktować kobiety całkiem serio. Przeszkadza jej też w pełnieniu obowiązków wrodzona samodzielność: nie umie o nic prosić, woli zrobić sama. Zawsze taka była. Do jakiego stopnia – niech świadczy fakt, że kiedy potrzebowała nowego samochodu, a wydawać „majątku” nie chciała, to go sobie sama „przywiozła” jako kierowca z krajów Beneluxu. Nie obeszło się bez emocji, ale wymarzone auto posiada. (Bardzo nim lubi jazdę i ma już dziesięcioletni staż za kierownicą). Dziś musi zabiegać o interesy Domu, finansowanie projektów i to nie przychodzi jej łatwo, chociaż dobrze wie, że przecież nie dla siebie kołacze…

Kiedy próbuję wejść w jej osobisty świat i dowiedzieć się, co ta kobieta, którą można zastać w miejscu pracy o każdej praktycznie porze, robi w czasie wolnym – o ile takie pojęcie w ogóle dla niej istnieje – jestem zaskoczona. Otóż okazuje się prawdą twierdzenie, że im człowiek jest bardziej zajęty, tym na więcej go stać. Krystyna nie wyobraża sobie porannej kawy bez gazet (ten zwyczaj czytania prasy zaszczepił jej ojciec), uwielbia historyczne powieści (ostatnio nie stroni też od romansów); co niedziela śpiewa w chórze „u św. Rafała”; pasjami lubi dziergać, haftować, robić na drutach – dla siebie i rodziny… Znajduje też czas na tzw. posiedzenia „klubu plotkarek”, jak nazywają z przyjaciółkami swoje odbywające się raz na miesiąc (niekiedy rzadziej) spotkania. Osiem pań w różnym wieku i różnych zawodach (jest tam lekarka, była działaczka związków zawodowych, prawnik, ekonomistki itd.), które przed kilkunastoma laty łączyły więzy zawodowe, stara się nie opuścić żadnego ze spotkań. Te są dla nich swoistym rozładowaniem emocjonalnym w kręgu życzliwych osób. Tu można poskarżyć się na męża i szefa; omówić problemy z garderobą, kłopoty z dziećmi i być pewnym, że otrzyma się serdeczną poradę, a nikt postronny nie dowie się, co było tematem kolejnych spotkań „plotkarek”.

Idą Święta, zbliża się Nowy Rok. Człowiek jest skłonny do refleksji, pewnych podsumowań. Krystyna też czyni swój mały „rachunek sumienia”. Jest szczęśliwa, że ma dwa Domy, do których jednako pragnie wracać. I jeżeli w Domu Polskim czekają na nią coraz to nowi ludzie i wyzwania, to w jej prywatnym Domu cierpliwie czeka mąż, który zawsze stara się ją zrozumieć i wesprzeć moralnie. Praktycznie nigdy nie próbuje powstrzymać Krystyny przed podjęciem nowych zadań. Wie, że jak się ona od czegoś odmówi, to potem będzie nieszczęśliwa… Sama Krystyna zaś wie, że, owszem, dobrobyt i dostatek są ważne, ale jedynie wtedy człowiek może czuć się w pełni szczęśliwy, gdy coś zrobi nie tylko dla siebie i najbliższych. I tak chce żyć.

Janina Lisiewicz

Wstecz