Podglądy

Syndrom oblężonej twierdzy

Polak, mieszkający na Litwie od dziada pradziada, ostatnio znów pałęta się po naszym pięknym kraju w charakterze wielkiej zgryzoty. „Bo Polak to zguba i tuba tych sił, co szczują i knują, by Litwin źle żył, oj żył, oj żył, oj żył...” – zawodzą liczni litewscy politycy. Ten żałobny ton ochoczo podchwytują nie tylko jakieś marginalne pisemka, ale też opiniotwórcze litewskie gazety. Przeciętny obywatel ma prawo się bać.

Każdy by się bał. Szczególnie mając świadomość, że Polak, przedstawiany jako ciemny i wyjątkowo złośliwy troglodyta, nie tylko ciasnym pierścieniem otoczył stolicę, ale gnieździ się też w niej samej. Ataku od zewnątrz należy się dopiero spodziewać. Od wewnątrz Polak atakuje już od dawna. Pleni się w Wilnie (zresztą w liczbie prawie 20 proc. mieszkańców i 6 radnych w stołecznym samorządzie) jak wredny wirus, domaga się zwrotu należnej mu ziemi, czyni też wstręty charyzmatycznemu politykowi Arturasowi Zuokasowi, który właściwie tylko przez Polaka podłość nie rządzi ostatnio stolicą.

A poza stolicą to w ogóle – ponura groza i ciemne średniowiecze. Osobiście, nie będąc Polką, bałabym się nawet nosa wyściubić poza rogatki Wilna. Szczególnie po przeczytaniu doniesień o tym, jak tam jest. Zresztą, nie trzeba czytać całości, wystarczą mrożące krew w żyłach nagłówki w litewskojęzycznej prasie: ,,Wileńszczyzna znowu w rękach Polaków” (,,Lietuvos aidas”), ,,Na Wileńszczyznę wraca polonizacja” (,,Respublika”), ,,W rejonie wileńskim kłótnie z powodu szkół” (czytaj: Polacy dyskryminują szkoły litewskie! ,,Lietuvos žinios”). To ostrzeżenia jeszcze z ubiegłej jesieni. W tym roku było już tylko gorzej: „Wileńszczyzna przekształca się w rezerwat” („Veidas”), „W rejonie wileńskim – panoszenie się polskiej władzy” („Laisvas laikraštis”), „Władze r. wileńskiego wymierzyły policzek opozycji” („Vilniaus diena”)...

Wymieniam tu tylko część siejących panikę publikacji, bo wszystkich tytułów nie pamiętam. Ale i tego chyba wystarczy, by zrozumieć, że Polacy już dawno odseparowali Wileńszczyznę od Litwy i terroryzują mieszkających tam nie-Polaków. Nie tylko ich zresztą, bo swoich również. „Pod narodowościowym płaszczykiem Akcja Wyborcza Polaków na Litwie chce utrzymywać Wileńszczyznę w stanie ciemnoty i ubóstwa” – alarmuje tygodnik „Veidas”. Byłoby co najmniej dziwne, gdyby taka zaraza ograniczyła się tylko do okolic i nie dybała na samą stolicę. Właśnie tak ma myśleć czytelnik tych mrożących krew w żyłach publikacji.

Specjaliści od socjotechniki takie sianie grozy określają mianem wywoływania syndromu oblężonej twierdzy. Jest to zjawisko polegające na wzbudzaniu w całym społeczeństwie lub w określonej grupie społecznej poczucia zagrożenia ze strony wyimaginowanego wroga. Twórcy syndromu bardzo dbają o intensyfikację lęku i niechęci obleganych wobec oblegających. W naszym wypadku oblegana jest, oczywiście, litewskojęzyczna część społeczeństwa oraz ciągnący się ku litewskości i asymilacji światli Polacy. Oblegającymi – wiadomo kto – polski ciemny motłoch na czele ze swoimi organizacjami, dwojgiem parlamentarzystów i ponad pół setką radnych.

W związku ze wspomnianym syndromem, który gdzieś od roku jest bardzo starannie podsycany, mam niepokojące wrażenie, że czeka nas powtórka z rozrywki zafundowanej nam na początku lat 90. Żal, bo ostatnio było prawie miło. Po okresie ostrej nagonki na Polaków, jaką niektórzy politycy i wspierający ich nacjonalistyczny beton uprawiali w pierwszych latach niepodległości Litwy, mieliśmy parę lat względnego spokoju.

Już nie wyzywano nas od piątej kolumny Moskwy, przestano nam też ubliżać od „tutejszych” i nawet pogodzono się z tym, że nie chcemy się uznać za spolonizowanych Litwinów. Ba, przestano nas chyba nawet posądzać o próbę oderwania Wilna i Wileńszczyzny od Litwy, bo po okresie kilkunastomiesięcznego komisarycznego zarządzania wileńskim i solecznickim rejonami Polakom zwrócono prawo samodzielnego wybierania władz samorządowych. Liczono przy tym, że (podobnie jak cały kraj) Wileńszczyzna raz będzie głosowała na socjaldemokratów, innym razem na konserwatystów lub jakichś tam liberałów, ale na Boga, nie na Akcję Wyborczą Polaków na Litwie... A tu masz ci los – z kadencji na kadencję AWPL i AWPL.

Władzom centralnym nigdy się to specjalnie nie podobało, ale do niedawna w histerię nie wpadały. Odebrały tylko przezornie samorządom i przekazały jednostce rządowej (powiatowi) prawo do zajmowania się zwrotem ziemi, gorliwie też zajęły się rozbudową na Wileńszczyźnie sieci litewskich szkół.

Oba posunięcia okazały się bardzo dalekowzroczne. Powiatowi udało się, szczególnie w rejonie wileńskim, uniemożliwić znacznej części prawowitych właścicieli odzyskanie należnej im ziemi. Hojną ręką rozdawano ją za to przybyszom z innych regionów Litwy, przez co Wileńszczyznę nieco odpolonizowano. Przydała się też nienaturalnie rozbuchana sieć litewskich szkół. Fajne są te wyrychtowane przez powiat na wysoki połysk, które na brak uczniów nie narzekają, ale jeszcze lepsze te, w których z roku na rok nie udaje się skompletować nic, co by można było nazwać klasą. Świetnie służą one obrońcom twierdzy, bo każda podjęta przez samorządowe władze próba ich reorganizacji (przyłączenia do większych szkół) wywołuje falę świętego oburzenia. Politycy i mass media oskarżają Polaków wręcz o pastwienie się nad litewskimi szkołami, choć ci, przewidując te ataki, traktują je jak kruchą porcelanę. Faktu, że na Wileńszczyźnie reorganizacji podlegają również szkoły polskie, jakoś nikt nie chce zauważać.

Ach, gdzie te czasy, gdy litewskiemu Polakowi prawie odpięto metkę wroga lub starano się jej nie eksponować. Bo i nie wypadało. Trzeba wszak było układać stosunki z Polską, naszym „strategicznym partnerem” i adwokatem przyjęcia Litwy do NATO. Chciało się też do Unii, a tam nie jest dobrze widziane czynienie monstrum z pokojowo usposobionej mniejszości. Poza tym kolejne rządzące ekipy chwilowo nie miały do Polaków głowy, bo były akurat zajęte rozszarpywaniem... o sorry!, prywatyzacją państwowego mienia. W dodatku w Wilnie nie brakowało wolnej (choć mającej właścicieli, ale wykluczonej spod prawa do zwrotu) ziemi, na której mógł się swobodnie rozhulać każdy „Rubicon group”. Zresztą, w 1995 roku władze przezornie teren stolicy powiększyły, wyszarpując rejonowi wileńskiemu co atrakcyjniejsze osiedla i przyłączając je do Wilna.

W międzyczasie uszczknięto nam też to i owo z praw, które jako mniejszości przysługiwały Polakom nawet za czasów sowieckich. Nasze apele o sprawiedliwy zwrot ziemi spływały po kolejnych rządzących ekipach jak po kaczym kuperku, żadna też nie przejmowała się zapisami polsko-litewskiego traktatu, które gwarantują nam co nieco, czego nie mamy do dziś, a chcielibyśmy. Poza tym władze w ogóle dostrzegały Wileńszczyznę tylko wówczas, gdy np. jakiś nadgorliwy urzędnik czy po prostu „dobry patriota” wytropił w jakiejś miejscowości dwujęzyczne tabliczki z nazwami ulic.

Wówczas obrywało nam się ostro za łamanie ustawy o języku państwowym. Ponoć litewski język bardzo cierpi, gdy na jakimś płocie czy domu w Mejszagole lub w Suderwie obok nazwy „Vilniaus” figuruje „Wileńska”. Państwowa Komisja Języka Litewskiego zwalcza te tablice z inkwizytorskim wręcz zapałem, ale ma zmartwienie. Ich przymusowa likwidacja byłaby łamaniem Konwencji Ramowej Rady Europy o ochronie mniejszości narodowych, którą Litwa ratyfikowała w całości, dlatego wysocy urzędnicy próbują wymóc, by Polacy uczynili to sami. Oto i ostatnio, niejaki Jurgis Jurkevičius, przedstawiciel rządu w powiecie wileńskim, zwrócił się do sądu, by ten nakazał władzy rejonu wileńskiego zamienić wszystkie dwujęzyczne tablice z nazwami ulic na litewskie. „Z miłości ojczyzny wypisują rzeczy, z powodu których obcy wyśmiewają nasz ukochany kraj” – mawiał o takich jak Jurkevičius niemiecki satyryk Georg Christoph Lichtenberg.

Jednak cała rozpętana ostatnio histeria pod hasłem: „Na Wileńszczyznę wraca polonizacja!” ma swoje drugie, prawdziwe dno. Polskie władze trzeba na gwałt skompromitować, a nie ma jak. Co prawda, zuokasowa telewizja „5 Kanalas” tuż przed wyborami (łamiąc zresztą ciszę wyborczą) próbowała oskarżyć samorząd rejonu wileńskiego o korupcję, niedawno zaś taką próbę podjął tygodnik „Laisvas laikraštis”, jednak bzdury, które te media wyprodukowały, nie nadają się nawet do cytowania.

AWPL jest bodajże jedyną z partii politycznych na Litwie, która rządząc tak długo nie wsławiła się żadnymi korupcyjnymi skandalami. Wierzę, że istnieją środowiska, które bardzo nad tym boleją, bo polskie samorządy nie dają w ten sposób okazji, by wywierać na nie presję, a jeszcze lepiej pogonić na cztery wiatry. „Ach, powrócić na Wileńszczyźnie do komisarycznego zarządzania!..” – marzy się niejednemu pogromcy polskich samorządów.

Bo prawdziwym powodem bajki o „Wileńszczyźnie przekształcającej się w rezerwat” jest to, że Wilno ma na nią apetyt, a ta uparcie nie daje się zjeść. Stolica dusi się od rozbuchanych inwestycji i braku wolnych terenów. Co sprytniejsi przedsiębiorcy coraz łakomiej spoglądają na rejon wileński, gdzie jeszcze zostało co nieco nieodrolnionych terenów, nie wyrąbanych lasów i niezabudowanych brzegów jezior i rzek. Nic, tylko brać, odralniać, rąbać, budować, robić wielkie interesy! A więc wiśta w prawo, hejta w lewo i wio „odrezerwowywać” Wileńszczyznę! A tu: prrr!

Władze samorządowe nie tolerują niekontrolowanego wyrębu lasów czy zmiany ich przeznaczenia na teren mieszkalny, dręczą nowobogackich, którzy łamiąc prawo odgradzają sobie przy zbiornikach wodnych prywatne plaże, nie odralniają też w owczym pędzie i na każde zawołanie. I to boli najbardziej. Bo cóż prostszego niż kupić za bezcen tuż pod stolicą rozległe pole uprawne, wymóc zmianę jego przeznaczenia na komercyjne i sprzedać za miliony jakiemuś supermarketowi lub machnąć tam wypasiony salon Chevroleta czy jakiego innego Jaguara? I miłe to, i tanie, i musiałoby być proste, ale nie jest...

Na przeszkodzie stoi upór samorządowców, którzy mają nie tylko szacunek wobec obowiązującego w kraju ustawodawstwa, ale też swój rozum i plany dotyczące rozwoju rejonu. Jakże to jeszcze nazwać niż „panoszeniem się polskiej władzy”, którą trzeba jakoś spacyfikować, bo inaczej otoczona przez nią twierdza padnie jak podduszona kawka.

Tym oto sposobem Polak znowu biega na Litwie za wroga, który okopał się u bram stolicy i nie tylko rozwiesza po domach tabliczki z litewsko-polskimi nazwami ulic, ale też nie wita kwiatami i dętą orkiestrą stołecznych przedsiębiorców i nowobogackich, którzy wybudowali tam sobie (i nadal budują) tysiące ślicznych willi. Właściciele tych pałaców we wspomnianych artykułach skarżą się płaczliwie na władze samorządowe. Oto oni swoimi nowo wybudowanymi domami nadali szyku siermiężnym do niedawna podwileńskim pejzażom, a ci wstrętni Polacy z samorządu nie chcą im zafundować ani eleganckich trotuarów, ani porządnych asfaltowych dróg, ani stylowych latarenek, jak te z ulicy Niemieckiej w Wilnie.

Tymczasem „ci wstrętni Polacy” rozkładają ręce i tłumaczą, że oni może by to wszystko i chętnie... z latarenkami włącznie, ale jeszcze nie odkryli na swoim terenie kopalni uranu czy chociażby diamentów, która by im pozwoliła nadążyć z infrastrukturą za wymaganiami wszystkich budujących się tu nowobogackich (jedynie w ciągu minionych czterech lat przybyło ich w rejonie 12 tys.). Zresztą, stolica też nikogo w ten sposób nie rozpieszcza. I nie chodzi tu tylko o osiedla dopiero co wybudowane, bo załóżmy, że stołeczne władze jeszcze nie zdążyły tam dotrzeć z asfaltem.

Ale nie łudziłabym się zbyt mocno, że dotrą. Mam na ten przykład kuzynkę, która już 45 lat mieszka w jednym ze zgrabnych domków jednorodzinnych przy ulicy Birbiniu. To początek Lipówki. Otóż ulica ta, choć leży w śródmieściu stolicy (do Ostrej Bramy stąd autem 5 minut), nigdy nie widziała kawałka asfaltu czy płyty chodnikowej. Również na terenach, które dołączono do Wilna w 1995 roku, w ciągu minionych 12 lat nic się nie zmieniło. Gdzie nie było kanalizacji, wodociągów czy oświetlenia, tam nie ma ich do dziś. Nawet w planach. A przecież mieszkają tam tacy sami ludzie (z tym, że autochtoni i o wiele biedniejsi) jak ci z Małej Rzeszy, którzy krzyczą, że władze rejonowe „ignorują ich prośby o uporządkowanie dróg i zainstalowanie chodników”.

Coś mi się wydaje, że syndrom oblężonej twierdzy będzie w litewskim społeczeństwie starannie pielęgnowany aż do ostatniego skrawka atrakcyjnej ziemi, którą Wileńszczyźnie można by wyszarpać. Zastanawiam się tylko, o co jeszcze zostaną oskarżeni oblegający twierdzę Polacy. Nie tak dawno guru konserwatystów Vytautas Landsbergis rozpaczał nad koncepcją (a jest taka) zastąpienia na Litwie powszechnego poboru do wojska armią zawodową. Ostrzegał, że rezygnacja z poboru „osłabi naszą zdolność do przeciwstawiania się bezpośredniej agresji, nawet w razie napaści na niewielkie terytorium państwa – na przykład na Wilno”. Zastanawiam się, kto też mógłby znienacka napaść na miasto, które nie leży na granicy państwa. Czyżby profesor coś sugerował?..

Lucyna Dowdo

Wstecz