Do Strasburga – tak daleko…

Za Sowietów, kiedy litewska nomenklatura partyjna próbowała nas – Polaków na Litwie – ciemiężyć, można było szukać sprawiedliwości… w Moskwie. A ta, choć zwykło się z przekąsem mówić, że „sliezam nie wierit”, w pewnych przypadkach ciągnęła pomocną dłoń (na potwierdzenie przywołam tu chociażby sytuację z lat 50. ubiegłego stulecia ze szkołami polskimi, na jakie czyniono zakusy nie lada, by je zlitwinizować). Nie godząc się na to, niejeden z naszych rodaków, komu serce dyktowało warowanie przy polskości, jął powodować tudzież słać zbiorowe skargi albo nawet fatygował się do grodu z Kremlem i Placem Czerwonym jechać, by tam pełnią głosu mówić o mającej nas spotkać krzywdzie. I Moskwa (o, paradoksie zupełny!) w imię przyjaźni narodów przysłała tu swoich emisariuszy, którzy spowodowali, że te niecne zamiary władz z siedzibą w Wilnie spaliły na panewce.

Odkąd Litwa została członkiem Unii Europejskiej, tą niegdysiejszą Moskwą zaczęła być Bruksela. To tamtejsi urzędnicy, a przede wszystkim zameldowana w Strasburgu Rada Europy czuwają przecież nad tym, w jakim stopniu 39 państw, które ratyfikowały Konwencję Ramową o ochronie mniejszości narodowych, wywiązuje się z przestrzegania praw należnych „braciom mniejszym”. W tej liczbie jest też Pogoń, po potaknięciu temu dokumentowi w marcu roku 2000. A już trzy lata później doczekaliśmy się ekspertów z Komitetu Doradczego RE, lustrujących, jak się mają zamieszkali na Litwie Polacy, Rosjanie, Żydzi, Białorusini, Tatarzy, Ukraińcy czy Cyganie i jak państwo czyni zadość ich prawom. A że dostrzegli sporo uchybień, sporządzony 90-stronicowy raport nie wypadł korzystnie dla strony wizytowanej.

Ponieważ rzeczone monitorowanie poszczególnych krajów odbywa się cyklicznie, w dniach 19-23 listopada br. 4-osobowa delegacja Rady Europy ponownie gościła na Litwie z roboczą wizytą. W jej składzie znaleźli się: Alan Phillips, Ferenc Hajos, Artemiza-Tatiana Chisca oraz Eva Konecna. Podczas pobytu goście spotkali się m. in. z przedstawicielami rządu oraz innych instytucji (Departamentu Mniejszości Narodowych i Wychodźstwa, Sądu Konstytucyjnego, Państwowej Komisji Języka Litewskiego, Rady Wspólnot Narodowych, Departamentu Statystyki, ministerstwa spraw zagranicznych, kilku komitetów sejmowych). Ponadto odwiedzili oni rozlokowany w okolicach Porubanku tabor cygański, odbyli w Niemenczynie naradę z kierownictwem rejonu wileńskiego i starostą tego miasta, zawitali do miejscowego gimnazjum im. K. Parczewskiego.

Nie muszę mówić, że litewscy decydenci stawali wręcz na głowie, by tym razem wypaść w świetle znacznie korzystniejszym niż w poprzednim analogicznym sprawdzianie w roku 2003, dosłownie oburącz wygładzając ostre kanty albo tuszując problemy, z jakimi na co dzień borykają się mieszkające w Nadniemeńskiej Krainie mniejszości narodowe. Jako Polacy na Litwie, zyskaliśmy z kolei nie lada na okazji, by raz jeszcze przypomnieć, że daleko mamy do sytuacji, pozwalającej czuć się na ziemi ojców i dziadów jak u Pana Boga za piecem. Wypada żywić nadzieję, iż dziejące się nam krzywdy, które w lwiej części kopiują te nagłaśniane podczas poprzedniego monitorowania, a które m. in. dotyczą okradania prawowitych właścicieli z ojcowizny, macoszego traktowania naszej oświaty i kultury, zawężenia wbrew europejskim standardom używania języka ojczystego w życiu publicznym w zwartym skupisku, za sprawą gości ze Strasburga zyskają międzynarodowy rezonans, co skłoni Pogoń do respektowania praw przysługujących nie-Litwinom. Obiecywali oni przecież obiektywnie oddać w raporcie to, co słyszeli i widzieli podczas pięciodniowego pobytu, a raport ten ma się ukazać już w marcu przyszłego roku i – oczywiście – zostanie nagłośniony.

Jeśli tak się stanie, można się spodziewać, że rząd Litwy ponownie trafi pod pręgierz i będzie musiał popaść w głęboką zadumę, jak pisemnie dowieść mocodawcom z Rady Europy, iż zamierza mniejszościom narodowym cokolwiek łaskawiej przychylać nieba. Że wyjdzie z tego obronną reką, nie wątpię. W czym jak w czym, ale w mydleniu oczu jest przecież mistrzem niezrównanym. I znów do kolejnego monitoringu można będzie mieć spokojną głowę. Od słów ani w calu nie przechodząc do praktycznych posunięć. A jeśli już tak, to będą one wręcz odwrotnie starały się te prawa uszczuplić. Tak, jak to zresztą przymierzył się uczynić ostatnio w tandemie z Inspekcją Języka Państwowego przedstawiciel rządu na powiat wileński Jurgis Jurkevičius, nakazując samorządowi stołecznego rejonu rychłe usunięcie dwujęzycznych polsko-litewskich tablic z nazwami ulic w Mejszagole, Czerwonym Dworze, Rzeszy, gdyż takowe zgodnie z wymogami Ustawy o języku państwowym mają być wyłącznie monojęzyczne, czyli litewskie.

Dodam, że cała ta wrzawa pokryła się czasowo z wizytą na Litwie wyżej wymienionego kwartetu ekspertów Rady Europy. Zbieg okoliczności więc czy demonstracyjny pokaz perfidii, że wy monitorujcie, gadajcie i piszcie na zdrowie, a my będziemy robili po swojemu? Choć przecież aktualnie obowiązująca litewska Ustawa o mniejszościach narodowych w artykule 5 zapewnia, że tam, gdzie zwarcie zamieszkują mniejszości narodowe, napisy informacyjne obok języka litewskiego mogą też być w ich języku. Czemu zresztą w sposób uniwersalny potakuje artykuł 11 Konwencji Ramowej Rady Europy o ochronie mniejszości narodowych.

Ponieważ zupełnie co innego głosi litewska Ustawa o języku państwowym, w poprzednim raporcie Pogoni jednoznacznie zasugerowano, że nie może ona górować mocą nad Ustawą o mniejszościach narodowych, a tym bardziej – nad Konwencją Ramową RE. Upomnieni – jak widać – choć zdążyły odtąd upłynąć cztery lata, przypominają kogoś, kto spod zsuniętej na bakier czapki szelmowsko się uśmiecha i próbuje nadal „dociskać śruby”.

Z Wilna do Brukseli, a tym bardziej do Strasburga, jest dziś ponad dwa razy dalej niż kiedyś stąd do Moskwy. Źle, bardzo źle by było, gdyby odległość ta co najmniej o tyleż zmniejszyła moc oddziaływania podejmowanych tam wspólnych dla całej Europy dokumentów, mających chronić prawa człowiecze i bronić demokracji.

Henryk Mażul

Wstecz