Z bagażem zaufania rodaków

Dziś na łamach „Magazynu” (na stronach 19-28) piszemy o ludziach, stanowiących po części trzon Związku Polaków na Litwie. To dzięki zaangażowaniu i oddaniu sprawie takich ludzi, społeczność polska na Litwie może czuć się zorganizowaną i zintegrowaną, będąc pewna, że jej prawa są chronione i, w razie potrzeby, obronione, mimo nawet nieprzychylnych naszej sprawie okoliczności. Stanowimy silną zintegrowaną grupę i niczego nadzwyczajnego nie żądamy. Chcemy być traktowani na równi, chcemy, by się rozwijała nasza kultura, by żyły tradycje, chcemy mieć równy dostęp do nauki w języku ojczystym, równe możliwości w pomnażaniu dóbr. Żądamy, by zgodnie z obowiązującym na Litwie prawem, zwrócono nam to, co bezprawnie zostało zagrabione, żądamy społecznej i socjalnej sprawiedliwości. I na tej drodze napotykamy, niestety, wiele trudności.

Pomińmy tu landsbergisów, różnej maści garszwów i innych polityków o nacjonalistycznym ukierunkowaniu, pomińmy też wciąż na nowo podejmowane próby uszczuplenia naszego, jako mniejszości narodowej, stanu posiadania. Najsmutniejsze w tym, że w antypolskiej działalności na Litwie coraz większego rozpędu nabiera brudne koło zamachowe sprzedajnych niby-Polaków. W świadomości znacznej części rodaków nadal pamiętny jest kryzys w szeregach ZPL z roku 2000, wywołany niestatutową działalnością byłego prezesa R. Maciejkiańca. Była to zakrojona na szeroką skalę prowokacja, która miała doprowadzić do zniszczenia wielotysięcznej polskiej organizacji na Litwie. I podjął się tego nie ktoś inny a sam były prezes! Powiedziano mu wówczas: „Stop!”. Ale nadal bez żadnych zahamowań, bez zachowania jakichkolwiek pozorów przyzwoitości, przez wszystkie lata prowadzi perfidną działalność wywrotową w środowisku polskim, rozsyłając najbrudniejsze paszkwile do władz i urzędów praworządności Polski i Litwy, do organizacji polonijnych na całym świecie. To dzięki społecznemu zaangażowaniu wielu ludzi, dzięki ich oddaniu sprawom ogółu udało się przezwyciężyć tę niekorzystną dla społeczności polskiej na Litwie sytuację, odbudować autorytet Związku, rozszerzyć i umocnić jego struktury terenowe.

Ostatnie lata – chociaż nie bez trudności – sprzyjają jednak rozwojowi Związku Polaków na Litwie, jako organizacji społecznej. Odeszły w przeszłość wydumane konflikty i nieporozumienia. Udało się pokonać wywołany kryzysem władzy impas, odzyskać zaufanie nie tylko swoich członków, ale też nie zrzeszonej społeczności polskiej. Związek skonsolidował własne szeregi i zapoczątkował wiele interesujących i pożytecznych inicjatyw. Zawdzięczamy to bezinteresownemu poświęceniu działalności społecznej na rzecz dobra ogółu członków Związku, otwartości i przejrzystości działań prezesów i zarządów poszczególnych oddziałów, liderów kół. Wspólnym wysiłkiem została wykorzystana szansa na konsolidację i przywrócenie jedności w środowisku Polaków. Nie ustanę powtarzać, że naszym bogactwem są ludzie – pracowici, wiernie trwający na ziemi przodków, przywiązani do tradycji, bezgranicznie oddani swej małej ojczyźnie i mowie, Bogu i polskości. Słowa „jednością silni” przyświecają naszej pracy, nie tylko podczas kampanii wyborczych, ale praktycznie co dnia i to wielokrotnie owocuje.

Obecnie Związek Polaków na Litwie liczy 14 oddziałów terenowych od Kłajpedy poprzez Kowno i Laudę, od Wilna i Wileńszczyzny aż po Turmonty i Jeziorosy, zrzeszając około 11 tysięcy najaktywniejszych przedstawicieli społeczności polskiej. Kierownictwo Związkiem sprawuje 30-osobowa Rada, powołana z reprezentantów wszystkich oddziałów, oraz 5-osobowy Zarząd. Określiliśmy 11 priorytetowych kierunków pracy, dotyczących oświaty i kultury polskiej, ochrony zabytków i dokumentowania polskich śladów na Litwie, pamięci narodowej, współpracy z innymi organizacjami, wspierania przedsiębiorczości i inicjatyw lokalnych, działalności struktur młodzieżowych itd. W pieczy Zarządu znajduje się 14 szkółek sobotnio-niedzielnych języka i kultury polskiej w miejscowościach, gdzie nie ma szkół polskich. Zarząd, o ile jest taka potrzeba, zawsze stara się wspierać inicjatywy lokalne. W miarę sił świadczymy ludziom pomóc w zwrocie ziemi. Ubiegającym się o odzyskanie swej ojcowizny bezpłatnych porad stale udziela dwóch prawników. Z ich usług skorzystało już ponad 4 tys. osób. Ostatnio został przygotowany i w imieniu ZPL wysłany do struktur europejskich alternatywny raport na ten temat. Kończymy odnowę alei profesorów na wileńskiej Rossie, powstało wiele pomników a nawet całych kwater wojskowych i ludzi zasłużonych dla Wileńszczyzny w miejscach, które są dla nas – Polaków tej Ziemi – miejscami pamięci narodowej, świadczącymi o bohaterskich dziejach naszych przodków. Obecnie miejsca te są pod opieką miejscowych struktur ZPL. Roztoczyliśmy też pieczę nad Zułowem, miejscem urodzin Józefa Piłsudskiego. Żywimy nadzieję, że w najbliższym czasie udasię nam odbudować tu, zgodnie z przedwojennym planem, Rezerwat Pamięci Narodowej.

ZPL dzisiaj – to ponad 200 polskich imprez rocznie o różnym zasięgu – od lokalnych, rocznicowych po ogólnokrajowe, rejonowe i miejskie. To konferencje, wieczory literackie, ekspedycje. Wszystkiego, oczywiście, wymienić nie sposób, aczkolwiek szczególnie nas cieszą tradycyjne już Festiwale Kultury Polskiej, organizowane przez oddziały Związku, w tym w oddalonych rejonach, gdzie kultura polska rzadziej dociera. Na przykład, w Jeziorosach, Wisagini, Kiejdanach. Godne odnotowania są ponadto coraz śmielsze inicjatywy podejmowane przez młodzież związkową.

Niestety, próby rozbicia naszej jedności są wciąż podejmowane na nowo. Szczególnie uwypukla się to w toku kampanii wyborczych. Nasi przeciwnicy za wszelką ceną chcą odsunąć Polaków od władzy i wpływów w samorządach Wileńszczyzny i Wilna. To oni mają wiedzieć lepiej, jak nam żyć. Najbrudniejsze oszczerstwa, cynizm, próby obrzydzenia jakąkolwiek polskością w ogóle – wszystko jest dobre, by tylko dołożyć tym, kto pragnie pielęgnować swój język, kulturę, tradycje. Kto za tym stoi, można tylko się domyślać. Sprzedajność wykonawców tego niecnego zamówienia jest oczywista. Tym bardziej, że od lat na plan pierwszy wysuwa się ta sama garstka skompromitowanych byłych działaczy pod przewodem sławetnego Maciejkiańca. Nie mogąc pogodzić się z kompletną utratą zaufania zorganizowanej społeczności polskiej, brną dalej w gąszcze zakłamania, które miejscami trąci już pewną chorobą psychiczną. I na podziw (a może też nie, skoro uwzględnimy panujące na Litwie warunki), bogatych popleczników im nie brakuje. Czy kiedykolwiek potrafią zrozumieć, że pieniądze w życiu są, oczywiście, ważne, ale wcale nie stanowią wartości nadrzędnej, że nie wszystko jednak można za nie kupić. Na przykład, zaufanie ludzi nigdy nie było wystawiane na sprzedaż. Oszukać, zakłamać całej zbiorowości też się nie da. Próżny więc trud. I wcale nie jest prawdą, że Polak mądry tylko po szkodzie...

Związek Polaków na Litwie będzie nadal działał w kierunku wzajemnej integracji i wspierania działalności na rzecz rozwoju polskości, jednocząc w swych szeregach Polaków, mieszkających w różnych zakątkach Litwy, będzie współpracował ze wszystkimi organizacjami, działającymi w tym samym kierunku. Byliśmy, jesteśmy i będziemy tu zawsze. „W jedności nasza siła” – te słowa nie są dla nas jedynie pięknym hasłem. Co dnia usiłujemy potwierdzać je bowiem czynami.

Michał Mackiewicz, prezes Związku Polaków na Litwie

 

Z ludźmi, dla ludzi, wśród ludzi

To hasło wyborcze kandydatów z ramienia Akcji Wyborczej Polaków na Litwie rejonu solecznickiego w wyborach samorządowych jest credem życiowym Zdzisława Palewicza. O tym, że swoje zasady ma nie tylko wypisane jako slogan, ale też kieruje się nimi na co dzień, niezbicie świadczy fakt, iż jest on niezmiennym od 16 lat prezesem Solecznickiego Oddziału Rejonowego ZPL, a od roku 1995 – wicemerem rejonu solecznickiego.

Zdzisław Palewicz pochodzi z Janczun, szkołę średnią ukończył w Butrymańcach. Jako uczeń pasjonował się sportem i historią. Ukończył studia polonistyczne w Wileńskim Instytucie Pedagogicznym. I nigdy tej decyzji nie żałował. Nie tylko poznał dogłębnie swój ojczysty język i kulturę, nabrał szacunku do nich, ale też zdobył pierwsze doświadczenie pracy organizatorskiej, właśnie z ludźmi i dla ludzi. Na polonistyce poznał też swoją przyszłą żonę Leokadię, z którą są razem od ponad 20 lat.

Po studiach miał prawdziwy chrzest bojowy: został mianowany na dyrektora Koleśnickiej Szkoły Średniej w rejonie solecznickim. Dziś, jako wicemer rejonu kurujący sprawy oświaty, doskonale rozumie problemy dyrektorów szkół, bo swoje pierwsze doświadczenie zachowa w pamięci na całe życie. Dyrektor musiał naprawić elektryczność, dach, ogrzewanie… I nikt nie pytał, czy potrafi. Musiał dać radę, miał swój honor. Pracował widocznie dobrze i był aktywny, więc po półtora roku został wysunięty na stanowisko sekretarza rejonowego komitetu komsomołu. Nie był wielkim ideowcem, ale to stanowisko dawało władzę, a zatem możliwość dość rozległej działalności. Pod patronatem organizacji młodzieżowej powstała pierwsza spółka, tzw. „koopieratiw” za czasów gorbaczowskiej pieriestrojki, młodzieżowe kluby, mnożyły się akcje… W Solecznickiem było tak, że młodzieżowi działacze zakładali wspólnie Stowarzyszenie Społeczno-Kulturalne Polaków na Litwie oraz ZPL. Właśnie Zdzisława Palewicza obrano w 1991 roku na prezesa i… „zapomniano” zmienić do dziś. To oni, wówczas młodzi-gniewni postawili się partii w wyborach do Rady Najwyższej ZSRR, później do Rady Najwyższej Litwy, a po porażce moskiewskiego puczu i ucieczce partyjniaków Zdzisław Palewicz był nawet przez… 17 godzin przewodniczącym Rady Rejonowej. Otrzymał nawet gratulacje z Wilna. Ale już wkrótce Radę rozwiązano i do rejonu przywieziono komisarza… Musiałby usiąść do pisania wspomnień, bo jakże krzywdzące są jeszcze i dziś powielane utarte slogany o „czerwonych” Solecznikach. Oni byli Polakami i chcieli (i zrobili to), by bycie Polakiem, używanie ojczystego języka, nie tylko w domu i kościele, nie było wstydliwe. Jeszcze za czasów sowieckich zwracał się do kolegów-Polaków w języku ojczystym również w pracy. I to stopniowo przestawało szokować.

Dziś jest wielu takich, co szafują krytyką, wytykają błędy. Tak, z perspektywy czasu też widzi niektóre sprawy w innych kolorach. Ale wtedy nie mieli historycznego czasu na dłuższe zastanowienia. Musieli działać: brać władzę, potem myśleć, co z nią poczną; odradzać i wzmacniać status Polaków i języka polskiego w rejonie, w którym (!) ponad 80 procent ludności stanowili Polacy. Należało niekiedy podejmować bardzo ryzykowne decyzje: np. na początku lat 90. będąc merem Solecznik podpisywał osobiście ogromne rachunki na odrestaurowanie pałacu Wagnerów w miasteczku. Ryzykował, ale dziś ten piękny zabytek architektury służy mieszkańcom rejonu. W Jaszunach nie było takiej możliwości i dopiero w oparciu o europejskie pieniądze mają nadzieję wreszcie pałac Balińskich należycie odnowić.

W sowieckich czasach wybitnie rolniczy rejon, po komisarycznym zrujnowaniu gospodarstw rolnych, znalazł się w bardzo trudnej sytuacji ekonomicznej. Z roku na rok wzrastało zadłużenie rejonu, mieli trudności z wypłaceniem płac dla pracowników sfery budżetowej. Jednak rozmawiali z ludźmi i tłumaczyli, dlaczego są te trudności; środki – bardzo skromne – starali się nie tylko „przejeść”, ale też czynić konieczne inwestycje. W tamtych trudnych latach udało się im zachować zaufanie wyborców i wybrnąć z głębokiego dołka. Tego roku doczekali się, bodajże po raz pierwszy w niepodległej Litwie, uznania władz – rejon został laureatem republikańskiego konkursu „Złote wicie – 2006”: za największy postęp w dziedzinie finansów. Jest to jeden z kroków w kierunku zmiany wizerunku rejonu w wyobraźni zarówno władz republikańskich, jak i mieszkańców innych regionów.

Zmianie sytuacji ekonomicznej w rejonie oraz jego wizerunku służą też wydajnie wykorzystywane środki zdobyte z europejskich programów SAPARD, PHARE, Banku Światowego. Służą one inwestycjom i modernizacji. Sieci cieplne, wodociąg, drogi – ich uporządkowanie procentuje oszczędnościami, przyciąga inwestycje i, oczywiście, poprawia jakość życia.

Jakość życia, bez wątpienia, zależy nie tylko od rzeczy materialnych, ale też od zaspokojenia duchowych potrzeb człowieka: oświaty, kultury, pielęgnowania tradycji i spuścizny historycznej. Władze rejonu mogą być dumne z tego, że pierwsze gimnazjum z polskim językiem wykładowym poza Wilnem powstało w Solecznikach. Gimnazjum im. Jana Śniadeckiego wiele lat z rzędu zbierało laury jako jedna z najlepszych szkół polskich. Zresztą, już jest drugie polskie gimnazjum – w Ejszyszkach (jest tam też gimnazjum litewskie). Doskonałymi wynikami legitymują się szkoły średnie w Butrymańcach i Białej Wace. Wieloletnia praca skierowana na rzecz podnoszenia kwalifikacji nauczycieli, kształcenie potrzebnych specjalistów (m. in. w Polsce), pomoc Macierzy w doskonaleniu metodycznym i kształceniu kadry kierowniczej – dało swoje owoce. Dzięki pomocy Macierzy i własnym, po gospodarsku dzielonym środkom udało się zmienić również warunki lokalowe, wyposażenie szkół. Mieszkańcy bez wątpienia potrafią docenić tę troskę o szkolnictwo, zresztą nie tylko ogólnokształcące: w rejonie pomyślnie działają szkoły muzyczne i sportowe. Tu też są nadal czynne domy kultury i działają zespoły ludowe, na które niezamożny rejon jednak nie żałuje pieniędzy. Odrodziła się polska kultura, ale też należytą troską są otaczane zespoły i inicjatywy Litwinów, Rosjan, Białorusinów. Ci, którzy próbują zarzucić dla tzw. polskiej władzy nacjonalizm, z ręką na sercu muszą przyznać, że za tej „polskiej” władzy m. in. w gmachu samorządu słychać litewską, białoruską i rosyjską mowę obok polskiej. I nikt, jak to było za czasów sowieckich czy zarządzania komisarycznego, nie musi czuć się bohaterem używając swej ojczystej mowy.

Stawiając sobie za cel ugruntowanie w ludziach uczucia dumy ze swej przynależności narodowej, kultury, miłości do ziemi ojczystej, kierownictwo rejonu wspiera wszelkie oddolne inicjatywy, pomysły wspólnot lokalnych. Jako przykład takiej aktywności mogą służyć Jaszuny, Małe Soleczniki. Wyłuskanie z przeszłości pięknych kart historii tej ziemi, przypomnienie i uwiecznienie pamięci zasłużonych ludzi, którzy tu w różnych okresach i za różnej władzy działali jest, rzec można, osobistym konikiem wicemera. Pragnie on – jako rodowity mieszkaniec tych terenów – by ludzie w Koleśnikach i Turgielach z dumą mówili, będąc w szerokim świecie, że pochodzą z rejonu solecznickiego. To odrodzenie historii, słynnych miejscowości i pamięci ludzi ma też swój praktyczny wymiar: rozwój turystyki, ściągnięcie inwestycji. Między innymi, tego roku podczas obchodów Święta Konstytucji 3 Maja i Dnia Polonii, w Warszawie odbędzie się szeroka promocja rejonu.

Idąc na wybory i pragnąc je wygrać, AWPL stawia sobie za cel ugruntować i dalej rozwijać to, co w ciągu lat bycia u władzy na swojej ziemi potrafiła zrobić dla współobywateli. Zmiany są widoczne gołym okiem: zarówno materialne, jak i te, które zaszły w mentalności ludzi. Ludzi, co to po wielu, wielu latach rządów „przywożonych” sekretarzy i komisarzy, wreszcie sami spośród swoich mogą władzę miejscową kształtować.

Janina Lisiewicz

 

Współrządzić uczciwie i efektywnie

W rejonie trockim Akcja Wybocza Polaków na Litwie tworzy w samorządzie koalicję z Nowym Związkiem oraz Związkiem Liberałcentrystów. Partie te mają odpowiednio 6, 4 i 8 radnych. Taki układ sił pozwolił AWPL objąć stanowiska wicemera oraz zastępcy dyrektora administracji oraz stanąć na czele kilku starostw. Kompetencja oraz wiarygodność koalicyjna pozwoliła AWPL być liczącym się partnerem. O pracy, osiągnięciach i planach na przyszłość rozmawiamy dziś z prezesem Trockiego Oddziału Rejonowego ZPL, radnym Jarosławem Narkiewiczem.

– Jakie dziedziny – jako radni z ramienia AWPL – uważacie za priorytetowe w swej działalności w rejonie trockim? Z kim macie „po drodze” w realizacji swych celów i jakie hasło wyborcze ma ludzi zdopingować do pójścia na wybory 25 lutego oraz oddania swych głosów na listę nr 6?

– Chcemy, by ludzie przyszli na wybory, by nie pozostali obojętni i poprzez swój wybór przyczynili się do realizacji naszej deklaracji: „Lepsze jutro Ziemi Trockiej”. Praca koalicji w ubiegłej kadencji skierowana była głównie na to, by wyprowadzić rejon z zapaści, ogromnych długów (m. in. w sektorze grzewczym) i stworzyć, niech minimalne, podstawy do dalszego rozwoju. Od 2000 roku jesteśmy w koalicji z Nowym Związkiem (socjalliberałami), opartej na deklaracji uczciwego i efektywnego współrządzenia. Pragnę podkreślić, że jedynie dzięki aktywności naszych wyborców i ich zaufaniu mogliśmy zdobyć 6 miejsc w Radzie i, co tu kryć, tylko nasza mocna pozycja zyskuje nam przyjaciół.

Naszym najważniejszym zadaniem jest zapewnienie funkcjonowania szkolnictwa w języku ojczystym oraz rozwój i pielęgnacja kultury narodowej. Za ostatniej kadencji, po raz pierwszy w historii swego istnienia, zespół „Troczanie” np., otrzymał niech skromną, ale stałą wypłatę i kilka tysięcy litów na dodatkowe wydatki. Ciągle trzymamy rękę na pulsie w oświacie. Niestety, z powodu braku uczniów musieliśmy dać zgodę na zamknięcie szkółek w Rykontach, Świętnikach i Międzyrzeczu. Zostaliśmy, rzec można, przyciśnięci do muru przez naszych partnerów w koalicji i po to, by nie stracić innych pozycji, ustąpiliśmy.

– Jak wykorzystujecie swe partnerstwo w Radzie, by wyhamować spadek uczniów w szkołach z polskim językiem nauczania i podnieść ich status? Gdy zostają zamknięte szkoły, gdzie ogniskuje się polskość we wsiach? Co udało się już zrobić i jakie są plany na przyszłość?

– Budynki zamkniętych szkół udało się nam pozyskać, np. w Świętnikach, na cele wspólnot rodzinnych i ZPL. W tych miejscowościach (Rykontach, Międzyrzeczu) udało nam się zaktywizować młodzieżowe koła ZPL. I to napawa nadzieją na lepszą perspektywę w przyszłości.

Nadal widmo reorganizacji – połączenia ze szkołą litewską – krąży nad polską szkołą w Połukni. Kierownictwo tej ostatniej powinno zadbać o większą otwartość szkoły, jej promieniowanie na wspólnotę lokalną. Dwa lata z rzędu w szkole średniej w Trokach były łączone klasy XI-XII (polska i rosyjska) i nauka z poszczególnych przedmiotów odbywała się w języku litewskim. Jako radni stoczyliśmy batalię o przydział 100 tysięcy litów dla trockiej szkoły, by klasy te mogły realizować program nauczania w ojczystym języku. Staramy się też czynić wszystko, by klasy polskie w trójjęzycznej szkole w Rudziszkach odzyskały swoją mocną pozycję sprzed lat. Jednak chciałbym podkreślić, że zarówno w codziennej pracy, jak też idąc na wybory, ludzie muszą pamiętać o tym, że od postawy patriotycznej każdego z nas - wyborcy i radnego naprawdę wiele zależy.

Możemy się cieszyć, że udało się nam znacznie poprawić stan materialny wielu szkół. Dzięki wynegocjowanym inwestycjom udało się wznieść dobudówkę szkoły w Starych Trokach, zaś jej stary budynek wykorzystać na potrzeby biblioteki i starostwa. W ciągu ostatniej kadencji wymieniono okna w szkołach w Starych Trokach, Połukni, Landwarowie oraz w przedszkolu starotrockim. Na 2007 r. są przewidziane środki (800 tys. Lt) na renowację szkoły w Trokach. Poza tym modernizacja i remonty mają nastąpić w szkołach w Połukni i Rudziszkach.

Pomyślna realizacja naszych planów w dużej mierze zależy od tego, czy nadal będziemy liczącymi się partnerami dla swych koalicyjnych partnerów.

– Ostatnio w mediach szeroko była nagłaśniana sprawa afer wokół zwrotu i sprzedaży ziemi w rejonie. Jaka jest pozycja naszych radnych w tym temacie?

– Stoimy niezachwianie na stanowisku, iż ma być bezdyskusyjnie zwrócona ziemia wszystkim jej byłym właścicielom. Niestety, Ziemia Trocka to bardzo łakomy, drogi kąsek i dlatego wszystkie posunięcia w tym temacie nabierają szerokiego rezonansu. Jesteśmy za zachowaniem historycznego oblicza Trok, jego pięknej przyrody. Ale jednocześnie nie możemy zgodzić się z tym, że ludzie, których ziemia znalazła się obecnie na terenie Parku Narodowego, stają się zakładnikami – nie mogą przysłowiowego kija wbić bez omijania setek zakazów. W samych Trokach na zwrot czeka około 80 pretendentów. Przy dobrych chęciach i szukaniu kompromisów można by było już dawno skończyć męki tych ludzi. Chcę jedynie przypomnieć, że Rada ma w sprawie zwrotu ziemi jedynie formalny głos. A w tych głośnych aferach wyraźnie się czuje ukryte interesy skrzętnie się maskujących tzw. dużych właścicieli ziemskich.

– Czy, mając władzę polityczną, potrafiliście się też należycie wykazać we władzy wykonawczej?

– Jak najbardziej. Poza stanowiskami wicemera i wicedyrektora administracji, starostów w Starych Trokach, Połukni i Rudziszkach, które przypadły nam na mocy umowy koalicyjnej (m. in. działa też w rejonie tzw. rada polityczna, w której każdy z koalicjantów ma po trzech przedstawicieli i która to decyduje, z jakimi propozycjami wystąpimy w Radzie), udało nam się objąć stanowiska kierowników następujących służb: metrykacji, wypłat socjalnych, ochrony praw dziecka, kierownika archiwum i głównego specjalisty ds. inwestycji. Każde z tych stanowisk – to przede wszystkim praca z ludźmi i dla ludzi, więc nie da się ukryć za ogólną statystyką i sloganami. Nasi ludzie okazali się kompetentni i owocnie pracowali. Potrafiliśmy udowodnić, że Polak na Litwie potrafi fachowo zarządzać i uczciwie pracować, jest wykształcony i kompetentny. Stajemy do konkurencji ze współobywatelami i jesteśmy dobrzy. Ludzie to widzą i, mam nadzieję, odpowiednio doceniają. Ich ocena i zaufanie jest dla nas zarówno nagrodą jak i dopingiem do dalszej pracy dla lepszej przyszłości naszej małej ojczyzny – Ziemi Trockiej.

– Dziękuję za rozmowę i życzę aktywnych wyborców. Myślę, że Jarosław Narkiewicz – radny w trockim samorządzie oraz kierownik wydziału oświaty rejonu wileńskiego jest dobrze znany na Wileńszczyźnie – rdzenny troczanin, absolwent Trockiej Szkoły Średniej i Uniwersytetu Pedagogicznego, były dyrektor szkół w Solkiennikach i Szklarach, aktywny działacz ZPL i wielki miłośnik twórczości ludowej potrafi sprostać zaufaniu swych ziomków.

Janina Lisiewicz

 

„Zgoda” dobra na stres

Henryk Kasperowicz urodził się w Wilnie 16 maja 1963 r. Z wykształcenia biochemik (Uniwersytet Wileński), po studiach zaczął pracować w zawodzie, znajdując zatrudnienie w firmie farmakologicznej „Fermentas”. „Niestety, po rozpadzie ZSRR zapotrzebowanie na nasze krajowe leki spadło i musiałem zmienić branżę” – mówił Kasperowicz. Dziś leczy ludzi „duchowo” – kierując Zespołem Tańca Ludowego „Zgoda”.

Henryk Kasperowicz jest także współzałożycielem tego zespołu, który, co warto przypomnieć, istnieje już 18 lat. „Jesteśmy pełnoletni!” – żartuje. Zespół to wielka życiowa pasja pana Henryka, przy której realizacji wypełnia swe życiowe motto: „żyć dla innych”. „Praca z zespołem to dla mnie także wielki relaks i odpoczynek od pracy zawodowej. Jestem dyrektorem komercyjnym firmy „Baldu studija”, a prowadzenie dziś biznesu, to wielkie nerwy” – zwierza się pan Henryk. Wśród największych życiowych sukcesów pan Henryk wymienia... córkę Patrycję.

„Jako kandydata na radnego moje podstawowe zobowiązania to zobowiązania wobec siebie – być sprawiedliwym, uczciwym i pomocnym. Często narzekamy na polityków, na politykę, a sami stoimy z opuszczonymi rękoma. Między innymi, dlatego „wchodzę” w politykę. Ja jestem z tych, którzy nie potrafią wysiedzieć w jednym miejscu, w domu. Moim powołaniem jest działanie. Chcę pomagać. Chcę być pomocnym.

Politycy często widzą te niedobre strony życia, problemy mieszkańców, ale nie wiedzą jak (lub może nie chcą) je rozwiązać. Ja właśnie dlatego związałem się z AWPL, bo AWPL zna przyczyny choroby i wie jak ją wyleczyć” – mówił kandydat. „Kwestiami, które powinny mieć pierwszeństwo w rozwiązaniu powinny być oczywiście: sprawa zwrotu ziemi, a także polska kultura i oświata. Z racji wieloletniego doświadczenia w kierowaniu zespołem, szczególnie bliska jest dla mnie problematyka polskiej kultury. Uważam, że dostęp do zespołów powinien być dla młodzieży bardzo szeroki. Chciałbym zrobić wszystko, aby wyciągnąć młodych ludzi z domów, sprzed komputerów, bo uważam, że teraz jak nigdy przedtem, potrzebny im jest ruch, kontakt z innymi ludźmi, poszerzanie horyzontów. A, niestety, zajęcia pozalekcyjne w szkołach są rzadkością, a na uczęszczanie do klubów sportowych nie stać wielu. Samorząd powinien w dużo większym zakresie finansować zajęcia sportowe, zajęcia pozalekcyjne” – mówił Henryk Kasperowicz.

Oczywiście, poza wypełnianiem postulatów zapisanych w programie AWPL, chciałbym pomagać w rozwiązywaniu wszystkich problemów, z którymi zwrócą się do nas mieszkańcy. Mam nadzieję, że pomoże mi w tym moje długoletnie doświadczenie pracy z ludźmi i dla ludzi, zarówno w pracy zawodowej, jak i pracy w zespole.

Anna Pilarczyk

 

Między oświatą a kulturą

Przypominające wezbrany górski potok biało-czerwone odrodzenie Polaków na Litwie u schyłku lat 90. ubiegłego stulecia na poczekaniu dotarło też do położonych między Mejszagołą a Szyrwintami Jawniun. Jak wspomina pracująca wtedy jako nauczycielka muzyki i historii w miejscowej polsko-litewskiej szkole podstawowej Stefania Tomaszun, w marcu 1989 roku powstało tu koło Związku Polaków na Litwie. Dla niej, będącej całe życie z kulturą na „ty”, wydawało się, że odrodzenie to wypada wesprzeć ojczystą pieśnią. Tak zrodził się pomysł powołania do życia zespołu o nazwie „Czerwone Maki”. W nawiązaniu do tych spod Monte Cassino, które „zamiast rosy piły polską krew”.

Chęć zaintonowania tego, co w duszy śpiewa, wyraziło spontanicznie nawet 20 osób. Ona, od pierwszych dni kierowniczka, przygarnęła wszystkich. Ze skleconym naprędce repertuarem wystąpili przed miejscową publicznością w parę miesięcy po założeniu koła - 5 maja, a wypełniona po brzegi sala zatrzęsła się od braw. Bo przecież po tylu latach przerwy niczym dalekie echo wracała ojczysta melodia, pieczołowicie przechowywana najczęściej w ustnych „śpiewnikach domowych”, mimo wyraźnie wścibskiego repertuaru spod znaku sierpa i młota.

Na próbach oraz koncertach śpiewali pieśni jak powszechnie znane tak też te wyszperane z pokładów pamięci najbardziej leciwych mieszkańców Jawniun i okolic. Wyławiali je z namaszczeniem nie mniejszym niż się wyławia perły z głębin oceanu. Dziś mają takowych ponad 70, a lista na pewno nie jest zamknięta. „Trzeba jednak śpieszyć, gdyż rodacy nam wymierają” – nie bez zatroskania w głosie zauważa pani Stefania.

Winne takiego wymierania są nie tylko tachane na karku krzyżyki lat. Obszar polskości w rejonie szyrwinckim, niestety, wyraźnie się zawęża. Kiedyś palców ręki nie starczało, by policzyć nauczające tu w języku ojczystym szkoły. Te były w Borskunach, Jawniunach, Pakiszkach, Ożyszkach, Antonajciach, Kwakszach, Bortkuszkach, Miedziukach. Dziś nie zostało natomiast żadnej, jeśli nie liczyć ogieńka, tlącego się jeszcze w Borskunach. Owszem, niedźwiedzią przysługę wyświadczyły w tym fale repatriacyjne naszych rodaków do Macierzy, choć nierzadko u rodziców zabrakło też determinacji w oddawaniu swych pociech do pierwszych klas polskich. Co w połączeniu z bezpardonowo wciskającą się litewskością z biegiem lat zaczęło przypominać staczającą się z gór lawinę.

Na „Czerwonych Makach” spoczywa zatem dziś poniekąd misja, polegająca na budzeniu narodowego ducha i zaświadczaniu, że jeszcze tam trwamy. Dowodzą tego poprzez występy na „własnych śmieciach” jak też w bliższych i dalszych wyjazdach poza rejon. Ot, chociażby do Niemenczyna, na doroczny festiwal „Kwiaty Polskie”, gdzie już 15-krotnie prezentowali własny kunszt artystyczny, do Kiejdan, Kowna, Wisagini, Jezioros, Sużan, sąsiadującej prawie, choć już położonej w rejonie wileńskim Mejszagoły. Rozdział osobny stanowią natomiast wyjazdy do Polski - do Knyszyna, Stawigudy, Oleśnicy, Olsztyna. Nie kryją, iż koncertowanie w Macierzy - to dla nich poniekąd nagroda za już 18-letnie warowanie przy ojczystym folklorze, w czym wytrwałością szczególną odznaczają się Janina i Teresa Kamilewicz, Franciszek Sosnowski, Waleria Gotowt. Jak przystoi kierowniczce, namówiła pani Tomaszun do śpiewania córkę Edytę, dyrektorującą obecnie w Rudomińskiej Szkole Średniej im. Ferdynanda Ruszczyca, oraz synowe - Ritę i Rasę. Swój udział w pomnażaniu dorobku poprzez pisanie tekstów piosenek o współczesnej polskiej doli na Wileńszczyźnie ma też bez wątpienia zamieszkała w Daugirdziszkach w rejonie elektreńskim rodzona siostra pani Stefanii Władysława Kursevičiene, jaka miejscowej szkole oddała 42 lata własnego życia.

Zawodowa kariera urodzonej 28 kwietnia 1943 roku kierowniczki „Czerwonych Maków” rozpościera się natomiast między oświatą i kulturą, której synonimem muzyka. Czasem zajmowała te stołki na przemian, a czasem nawet równolegle, jak w jednym, tak w drugim zgłębiając swój warsztat. W młodości, jeszcze pod panieńskim nazwiskiem Orszewska, rozpoczęła pracę jako organizatorka imprez w wiejskim DK w Kłoniancach, zaliczając pomyślnie kurs dyrygentury w Niemenczynie. Mogłaby z pewnością „na pięciolinii” awansować nieco szybciej, ale, zostawszy żoną i młodą mamą, a ponadto nabawiwszy się zapalenia strun głosowych, musiała jednak przerwać naukę w Wileńskiej Szkole Muzycznej im. Tallat-Kelpšy.

Upragnioną maturę zdobyła w szkole wieczorowej w Mejszagole, co stanowiło przepustkę do nie mniej upragnionych studiów wyższych. Wybrała historię w ówczesnym Wileńskim Państwowym Instytucie Pedagogicznym, której zaoczny kierunek ukończyła w roku 1980. Nie kryje, iż kosztowało to ją sporo wysiłku, gdyż naukę musiała godzić między pracą zawodową a domem z trojgiem dzieci. Wytrwała jednak i nie zniechęciła się, by dalej się doskonalić. Ostatnim dyplomem edukacyjnym, jaki zdobyła, był - o czym nie bez dumy wyznaje - „ten z Orłem Białym”, gdyż w roku 1996 zwycięsko przebrnęła w Koszalinie przez 5-letnie studia dyrygenckie, dojeżdżając tam regularnie na sesje egzaminacyjne. Opłaciło się. Teraz, gdy wyszła na emeryturę w szkole, dyplom ten pozwala kierować jawniuńską filią Szyrwinckiego Centrum Kultury. I nadal krzewić folklor stron rodzinnych, co obok „Czerwonych Maków” od roku czyni również w odległej od Jawniun o kilka kilometrów wsi Szawle zespół „Wesołe Babki”. Skrzyknięty przez nią równie spontanicznie jak ten pierwszy, gdy pani Stefania przekonała się, że kilka miejscowych kobiet ma naprawdę dobrze postawione głosy i są chętne śpiewania.

Płaszczyzna muzyczno-śpiewacza - to dla Stefanii Tomaszun bynajmniej nie jedyne pole do popisu. Jest bowiem zawołaną społecznicą, co się uwidacznia chociażby w prezesowaniu Szyrwinckiemu Oddziałowi Rejonowemu Związku Polaków na Litwie oraz założonemu przed 4 laty Jawniuńskiemu Towarzystwu Kultury Polskiej. Teraz jej nazwisko można też znaleźć w czołówce wykazu kandydatów z ramienia Akcji Wyborczej Polaków na Litwie w wyborach samorządowych w Szyrwinckim Okręgu Wyborczym.

Kiedy próbuję powątpiewać, czy aby wszystkiemu podoła, żartem się odzywa, że nie może być gorsza od córki Edyty, ubiegającej się o mandat radnej w Wileńskim Okręgu Wyborczym oraz siostry Władysławy, będącej „lokomotywą” AWPL-owej listy kandydatów w Elektreńskim Okręgu Wyborczym. A już na poważnie dodaje, iż nie jest obojętna na to, co się dzieje w Jawniunach i okolicach, czyli w jej małej ojczyźnie, na co władza lokalna, o ile się nie leni, potrafi nietuzinkowo wpływać.

Henryk Mażu

 

Z Marszałkiem w spójni

Moc tajemną nie lada kryć w sobie musi Ziemia Święciańska, skoro wydała na świat tego, który przywrócił Polsce niepodległość i granice – Marszałka Józefa Piłsudskiego. Tak mniema Zbigniew Jedziński. Też z tej ziemi życiodajne soki czerpiący, gdyż przyszedł na świat w roku 1959 we wsi Dawciuny w okolicach Pren. W rodzinie o wielce patriotycznych tradycjach, których szczególnie gorliwą strażniczką była babcia.

Gdy Zbyszek liczył ledwie dwa latka, zdecydowanie przeciwny wstąpienia do kołchozu rodzic podjął decyzję o przeniesieniu się na stałe do Podbrodzia – miasteczka, jakie do reszty wpisało się w życiorys Jedzińskiego-juniora. Tu w roku 1977 ukończył bowiem szkołę średnią. W promocji historycznej o tyle, że ostatniej w języku ojczystym, gdyż nad klasami polskimi zdecydowanie wzięły górę rosyjskie, zasilane w tak modnym naonczas owczym pędzie przez dzieci z rodzin potomków legendarnego Piasta. Z Podbrodzia wyruszył też Zbigniew na dalszy szturm wiedzy – do Politechniki Kowieńskiej, którą ukończył w roku 1982, zdobywając zawód inżyniera mechanika budowy maszyn. Przez 4 lata pracował w Nowej Wilejce, a potem wrócił nad Żejmianę, gdzie zajmował kierownicze stanowiska w fabryce tektury i w zakładzie „Velga”.

Gdy tylko stało się możliwe polskie odrodzenie, niezwykle aktywnie włączył się w jego wir: został członkiem SSKPL-ZPL, w roku 1992 powołał do życia zespół estradowy „Wiza”, działający zresztą po dzień dzisiejszy. Zdobywszy mandat radnego w pierwszych wyborach po odzyskaniu w roku 1990 przez Litwę niepodległości, przez pewien czas pełnił nawet funkcję przewodniczącego Rady Podbrodzia, co stanowiło dlań dopiero przygrywkę w późniejszej karierze politycznej. Jej rozkwit nastąpił, gdy został członkiem Akcji Wyborczej Polaków na Litwie. Kandydując z jej ramienia już trzecią z rzędu kadencję jest radnym samorządu rejonu święciańskiego. W dwóch pierwszych, kiedy AWPL miała po trzech swych przedstawicieli, znajdowali się w koalicji rządzącej, w kończącej się obecnie ich biało-czerwony kwartet był natomiast w opozycji.

Mimo to starali się trzymać rękę na pulsie spraw, bronić interesów tych, którzy obdarzyli ich kredytem zaufania, roztaczając pieczę szczególną nad problemami, z jakimi borykają się rodacy, co w pierwszą kolej dotyczy oświaty. Mogą mówić o sukcesie, gdyż mimo zakusów likwidacyjnych udało się zachować dotychczasowe status quo: szkołę początkową w Prenach, podstawową – w Magunach oraz średnią – w Podbrodziu, gdzie klasy polskie zostały odrodzone w roku 1989, a w klasie 1 znajdowała się wtedy również latorośl Jedzińskich. Z „Alą, co ma asa” dzieci przyjaźnią się również podczas zajęć w szkółkach niedzielnych w Święcianach i Nowych Święcianach. „Szkolnictwo polskie – to niezwykle ważne ogniwo w łańcuchu naszego trwania. Jeśli zostanie zeń wybite, biada nam wszystkim” – twierdzi z przekonaniem pan Zbigniew. I zaraz dodaje, że temu trwaniu w ławkach ze wszech miar ma też być pomocne warowanie przy wierze, kulturze oraz tradycjach z kalendarza liturgicznego i świeckiego.

Jak się okazuje, dzielenie funduszy przez rejonową władzę, rezydującą w Święcianach, dokąd z Podbrodzia zresztą kawał drogi, mija się z uczciwością. Święciany, Nowe Święciany i Podbrodzie – to miasteczka dające się porównać jak obszarowo tak też pod względem liczby mieszkańców. Zgodnie z logiką miałyby więc dostawać na swe potrzeby tyle samo litów. A tymczasem „kiesa” Podbrodzia, wnoszącego na domiar z racji najlepiej rozwiniętej infrastruktury przemysłowej do budżetu najwięcej środków, jest szczuplejsza o 20-30 procent.

Te notoryczne dysproporcje wnerwiły miejscowych mieszkańców, których gros stanowią Polacy. Do stopnia, że w listopadzie 2004 roku skrzyknięto referendum w sprawie utworzenia samodzielnego samorządu podbrodzkiego. Wyraźnie na „tak” w wynikach, gdyż z 3446 osób jedynie 6 było przeciwnych. Ku radości miejscowego „vox populi” wszystkie niezbędne papiery powędrowały niebawem do stosownych władz w Wilnie, ale te, jak widać, nie kwapią się z decyzją. Jedziński jest jednak dobrej myśli, gdyż ich referendum w sprawie „separacji” wcale nie przeczy ogólnolitewskim ustawom.

Tegoroczna lista kandydatów na radnych w rejonie święciańskim pod flagą AWPL, którą otwiera jej rejonowy prezes Zbigniew Jedziński, liczy 23 osoby. W zdecydowanej większości są to ludzie z dużym bagażem życiowym, znający lokalne problemy i pełni zdecydowania je rozstrzygać. Co się tyczy Podbrodzia, wypadnie wysoko podwijać rękawy, by nadrobić wynikające z braku funduszy zaległości w remoncie pozostających w opłakanym stanie dróg i ulic. Wielkie utrapienie mieszkańcom stanowi widmo zwyżkujących cen na ogrzewanie, ponieważ spółka świadcząca te usługi została sprywatyzowana przez samorząd oraz udziałowców fińskich.

Nie ma potrzeby mówić, że tym, kto zdobędzie biało-czerwone mandaty radnych, uwagę w pierwszą kolej zaprzątnie dalsza troska o ojczystą oświatę i kulturę, o to, co umacnia narodową tożsamość. Wielkim wyzwaniem dla rodaków w rodzinnych stronach Marszałka jest remont nadgryzanego przez czas drewnianego kościółka w Powiewiórce, gdzie Ziuk był ochrzczony, oraz godne przywrócenie po Nim pamięci w Zułowie, po czemu pierwsze kroki już poczyniono. Zbigniew Jedziński nie kryje, że wyobraźnia podsuwa mu czasy, kiedy szlakiem twórcy legionów pociągną grupy turystów z Polski i nie tylko.

Przedwyborczy jazgot obietnic i walka na plakaty osiągnęły swe apogeum. AWPL-owcy w rejonie święciańskim, podobnie jak gdzie indziej, w tym nie przodują. Chociażby dlatego, że nie zwykli przyrzekać złotych gór, które zaraz po batalii przy urnach wyborczych rozpływają się we mgle. Wolą mnożyć wysiłek przez dokonania.

Henryk Mażul

 

„Nie mogę zawieść moich kolegów”

Ilona Gryszkiewicz jest założycielką i prezeską koła młodzieży polskiej „Studium” przy Wileńskim Oddziale Miejskim ZPL. Członkowie koła (ponad 100 osób) stawiają sobie za cel angażowanie młodzieży, szczególnie studiującej, do aktywnego udziału w życiu społeczności polskiej, pomoc młodym, uzdolnionym osobom, poszukiwanie i udokumentowanie miejsc bohaterstwa i pamięci rodaków, organizowanie odpoczynku dla dzieci z rodzin niezamożnych.

Z zawodu Ilona Gryszkiewicz jest architektem. Przed półtora rokiem jako młoda specjalistka podjęła pracę w zawodzie i zajmuje się projektowaniem budynków mieszkalnych jedno – i wielorodzinnych, prywatnych posesji, bloków o przeznaczeniu społecznym, biurowców.

W 1997 roku Ilona uzyskała świadectwo dojrzałości z wyróżnieniem w Szkole Średniej nr 2 w Landwarowie. W ciągu trzech następnych lat studiowała w wileńskim kolegium projektowania wnętrz oraz budowli. W 2004 r. otrzymała stopień bakałarza w Uniwersytecie Technicznym im. Giedymina w Wilnie (wydział architektury). A dwa lata później – stopień magistra w tejże uczelni (specjalizacja – zespoły urbanistyczne). W czasie studiów odbyła roczny kurs szkoleniowy z dziedziny architektury w Portugalii oraz warsztaty planowania urbanistycznego we Włoszech: w obu wypadkach dzięki udziałowi w międzynarodowych projektach UE. Z języków obcych, oprócz państwowego i rosyjskiego, zna francuski, portugalski i angielski.

Od dzieciństwa wszechstronnie uzdolniona, brała czynny udział w życiu szkoły, uczęszczała do kółek zainteresowań, śpiewała i tańczyła w dziecięcym zespole „Prząśniczka”. Dzisiaj, oprócz działalności w kole „Studium” uczęszcza na kurs tańca klasycznego oraz na kurs języka angielskiego, ponieważ uważa, że z wszystkich opanowanych języków obcych jej angielszczyzna wymaga jeszcze szlifowania.

Ilona Gryszkiewicz jest działaczką zetpeelowską niemal „od kolebki”. Już w szkole należała do Związku, a kiedy podjęła studia, zwróciła się do jego Zarządu Głównego, deklarując swoją pomoc. Otrzymała propozycję założenia koła młodzieżowego, więc skrzyknęła zaufanych kolegów i koleżanki, przeważnie z grona studenckiego, i tak powstało „Studium”. Wciągnęła do niego również swojego młodszego brata (a ogółem Ilona ma trzech braci), który w roku bieżącym otrzyma dyplom bakałarza w wileńskim Uniwersytecie Technicznym im. Giedymina.

– Widzę, z jakim zapałem, z błyskiem w oku, członkowie kierowanego przeze mnie koła chcą działać, uczestniczyć w organizowanych wspólnie imprezach, zabierają się do każdej sprawy – i mnie to bardzo mobilizuje, trzyma przy tej pracy na rzecz polskości – mówi Ilona. – Chcę i będę więc ją kontynuować, ponieważ nie mogę zawieść zaufania moich kolegów. Mamy własne zebrania, spotkania, imprezy, w czasie których rozmawiamy, rozwiązujemy osobiste problemy, którymi się dzielimy, staramy się pomóc sobie nawzajem. Uczestniczymy w dużych imprezach i akcjach ZPL, w projektach europejskich, organizowanych dla młodzieży – mówi Ilona Gryszkiewicz.

Helena Ostrowska

 

„By kultury nie spychano na margines”

Renata Brasel od dzieciństwa wykazywała zdolności muzyczne, a rodzice, państwo Jaroszewiczowie, ze wszech sił pomagali swej jedynaczce w ich rozwijaniu. Najpierw zapisali córkę do jednej z wielu w Wilnie dziecięcej szkoły muzycznej, następnie Renata ukończyła czteroletnie technikum muzyczne im. Tallat-Kelpszy, klasę dyrygentury. Z dyplomem tej szkoły dostała się na studia do Litewskiej Akademii Muzycznej, gdzie dalej szlifowała sztukę kierowania chórem i orkiestrą.

Jeszcze w czasie studiów pracowała jako nauczycielka muzyki w Wileńskiej Szkole Średniej nr 29 (obecnie im. Sz. Konarskiego). Jako studentka związała się z zespołem pieśni i tańca ludowego „Wilia”: zaproszono ją na chórmistrza, do pomocy pani Czesławie Bylińskiej. Ale też sama w zespole śpiewała, bo śpiewać zawsze lubiła i lubi dotychczas. Nie myślała, że całym sercem przylgnie do tego zespołu, który stał się częścią jej życia. Została z „Wilią” na dobre i złe, od wielu lat jest jej kierownikiem artystycznym i chórmistrzem.

Założyła rodzinę, urodziła córkę. Obecnie trzynastoletnia Ewelina tańczy w dwóch zespołach: w „Świteziance”, działającej w Szkole Średniej im. Sz. Konarskiego, do której uczęszcza oraz w grupie przygotowawczej zespołu „Wilia”. Mąż pani Renaty, Jan Brasel jest budowniczym. Pracując w tak odmiennych dziedzinach doskonale znajdują wspólny język i nawzajem się dopełniają. Pani Renata się cieszy, że mąż toleruje jej pracę, rozumie jej zaangażowanie w działalność zespołu, w rozwój polskiej twórczości ludowej. Ma też sprzymierzeńca w osobie swej mamy, której pomoc w wychowaniu córki jest nieoceniona.

Pani Renata należy do tych kobiet, które posiadają wiele sił, energii i możliwości twórczych. Oddaje je nie tylko zespołowi „Wilia”, ale też od 10 już lat pełni obowiązki kierownika artystycznego zespołu „Solczanie”. Jakby tego było za mało, zgodziła się prowadzić choreografię w polskim żłobku-przedszkolu „Kluczyk”, kieruje również dwoma chórkami dziecięcymi w szkole-przedszkolu „Wilia”. Zaledwie trzydziestokilkuletnia Renata Brasel posiada już 17- letni staż pracy zawodowej.

W „Wilii” jej obowiązki nie ograniczają się do kierowania chórem, a rozpowszechniają się na wiele, wiele innych spraw, które się składają na funkcjonowanie zespołu: to i organizacja warsztatów artystycznych dla artystów, i nawiązanie kontaktów z innymi zespołami w kraju i za granicą, to i przygotowanie imprez, organizacja wyjazdów oraz atrakcyjnego spędzania czasu wolnego dla członków zespołu.

– Trzeba młodzież zainteresować, żeby chodziła do zespołu, żeby polubiła twórczość ludową – mówi pani Renata. – Młodzież chce wyjeżdżać na występy, chce być doceniana. Niestety, obecny czas nie jest czasem patriotyzmu i dziecko nie nauczy się go na ulicy, w podwórku. Cieszymy się więc, że mamy w zespole tę młodzież, że możemy ją nauczyć szacunku do kultury narodowej. Jeśli polubi zespół, nauczy się go szanować, zechce do niego należeć – to, uważam, pierwszy poważny krok w tym kierunku został zrobiony.

Staramy się, by naszą młodzież oglądano ze sceny, by częściej wyjeżdżała na występy do Macierzy, by się tam uczyła. Co 3 lata nasz chór jeździ do Koszalina na polonijne warsztaty chóralne. Również tancerzom załatwiłam ostatnio warsztaty, które odbędą się latem. Dzieci będą uszczęśliwione dwutygodniowym pobytem w Polsce, nad morzem.

Pani Renata trzy dni w tygodniu śpieszy na próby do „Wilii” (jeden z nich poświęca dla weteranów zespołu). Wtorki zostawia dla „Solczan”, środy – dla chórków w szkole-przedszkolu „Wilia”. Dwa razy tygodniowo ma choreografię w przedszkolu „Kluczyk”. Soboty, niedziele – to zwykle wyjazdy i koncerty. Dla rodziny, niestety, pozostaje czasu zbyt mało…

– Zespół „Wilia” stanowi jedno z kół Związku Polaków Litwy, więc bierzemy udział w spotkaniach i różnorodnych imprezach, organizowanych przez Związek, które swoimi występami urozmaicamy – mówi Renata Brasel. – Cieszy nas i napawa dumą, że zespół jest znany nie tylko w Macierzy, ale również w niektórych krajach za granicą. Niestety, o „Wilii” wie niewielu Litwinów. I to trochę boli, ponieważ działamy również na rzecz kraju zamieszkania… Startując w wyborach do samorządu miasta, gdybym została jedną z wybranych, to oczywiście, ubiegałabym się o uwagę władz miejskich wobec polskich zespołów. Starałabym się o upowszechnianie polskiego folkloru, nie tylko o troskę tzw. materialną dla tych, którzy krzewią ojczystą twórczość ludową, lecz też „moralną” ocenę ich poświęcenia. Czyżby nie zasłużyli na państwowe dyplomy, odznaczenia lub inne oznaki uwagi za swoją bezinteresowną pracę na rzecz wielonarodowej kultury miasta? – zapytuje retorycznie pani Renata. – Ta kultura w naszym zmaterializowanym życiu powszednim została zepchnięta na margines…

Helena Ostrowska

 

„Ilość ma iść w parze z jakością”

Chociaż rodzice Jolanty Nowickiej, Nacewiczowie, pochodzą ze wsi Bołądzie w rejonie solecznickim, ich córka uważa się za wilniankę, bowiem mieszka w mieście nad Wilią od szóstego roku życia. Mimo to, pani Jolanta kocha wieś, szczególnie strony rodzinne – niemal instynktownie: mówi, że na wsi najlepiej się czuje, że jakaś siła niewidoczna ją tam przyciąga. A ojciec, po odchowaniu trójki dzieci (wszystkie już mają własne rodziny), wrócił na łono rodzinnej wsi na stałe, mieszka tam, uprawia odzyskaną ziemię i… jest szczęśliwy.

Jego dzieci, w tym córka Jolanta, połączyły swój los z Wilnem. Tu się uczyły w polskiej szkole – im. Sz. Konarskiego, szukały samodzielnych dróg w życiu, studiowały. Jolanta jeszcze w szkole wyróżniała się zamiłowaniem do twórczości artystycznej. Niemały udział w kształtowaniu jej osobowości – jak mówi – miała jej wychowawczyni klasowa, pani Czesława Tatol, która delikatnie potrafiła temperować charaktery swych podopiecznych, dobre cechy szlifując, a ujemne – eliminując. Pani Czesława, która akompaniowała szkolnemu zespołowi „Świtezianka”, zachęciła do udziału w nim również Jolę. To był czas, gdy w „Świteziance” było gwarno jak w ulu: masa dzieci do niej uczęszczała. Jola początkowo i śpiewała, i tańczyła. Z czasem wybrała jednak taniec. Wspólne wyjazdy, występy – to przecież bardzo zbliża, dlatego wychowawczyni szkolna – to bardzo bliski dla niej człowiek, o którym się pamięta, z którym się spotyka nie tylko podczas szkolnych studniówek.

Po zdaniu matury Jolanta wybrała studia pedagogiczne w Lublinie: wiedziała, że powinna zdobyć jakiś poważniejszy zawód, chociaż tak naprawdę interesował ją tylko taniec i twórczość ludowa. Już na początku studiów zrozumiała, że to nie jest jej powołanie i… wróciła do domu. Żeby nie marnować roku akademickiego, wstąpiła do Wyższej Szkoły Rolniczej w Wojdatach na nowo utworzoną specjalność – menedżera. W tej szkole się spotkała z przyjazną, niemal rodzinną atmosferą, z nadzwyczajną życzliwością wykładowców – co z sentymentem wspomina do dziś. Jako jedną z najlepszych uczennic spotkał ją zaszczyt kontynuowania nauki w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie. Po roku studiów otrzymała dyplom inżyniera i kolejne wyróżnienie: skierowanie na magisterskie studia - na nowy kierunek w tej uczelni, marketing i zarządzanie w agrobiznesie na wydziale ekonomicznym - które pomyślnie zakończyła.

Mąż pani Jolanty również ukończył tę uczelnię w Warszawie, tylko o rok wcześniej. Tam właśnie się zapoznali i przed ostatnim rokiem studiów Jolanty – pobrali. Po ukończonych studiach wrócili do Wilna, by tu pracować i wychowywać własne dzieci (Paweł ma 10, Gabriela – 4 lata). Panią Jolantę zaproszono do pracy w Wileńskiej Szkole Średniej im. W. Syrokomli – jako choreografa do zespołu „Wilenka”. Sama tańczyła w zespole „Wilia”, który akurat przeżywał w tym czasie kolejne zmiany kierownictwa. Jolancie Nowickiej zaproponowano pracę w roli choreografa i dyrektora zespołu do spraw organizacyjnych, które to obowiązki pełni już 5 lat. Chociaż miała też inne propozycje pracy, została tylko przy „Wilii”, uważa bowiem, że wychowując dwójkę własnych dzieci, powinna również dla nich mieć czas: by pomóc w odrabianiu lekcji, razem poczytać, pooglądać dobranockę, porozmawiać.

Pani Jolanta tańczy w „Wilii” już od 1986 roku – z przerwą na studia w Polsce. Mówi, że pierwszą jej nauczycielką tańca była Krystyna Bogdanowicz – w „Świteziance” (tańczyła w niej do 12. klasy), która za rączkę przyprowadziła ją do „Wilii”. Tu dopiero, pod profesjonalnym okiem Zofii Gulewicz, godzinami ćwicząc przy drążku, Jolanta poznawała uroki i sztukę tańca. Należała jednocześnie do dwóch zespołów. Kiedy dziś przypomina te wszystkie wyjazdy z koncertami do różnych miejscowości, na budowy „Energopolu”, jest wdzięczna losowi, że poprzez udział w promowaniu ojczystej twórczości ludowej miała takie barwne, ciekawe dzieciństwo. Dziś, gdy patrzy na mapę Polski, stwierdza, że mało jest na niej miejscowości, w których jeszcze nie była.

– Trzy razy tygodniowo idę na próby do zespołu – mówi – ale moje myśli są ciągle przy nim. Ciągle należy poszukiwać czegoś nowego, myśleć o nowych strojach, odnowieniu repertuaru itd., bo tego wymaga praca twórcza. Czasami nawet w nocy się zrywam, bo jakiś pomysł czy ciekawy układ taneczny „zaświtał” mi w głowie i powinnam to zanotować, by nie zapomnieć. Na szczęście, mąż mój jest bardzo tolerancyjny, jeśli chodzi o moją pracę i zainteresowania. Wiele mi pomógł, gdy zdarzały się sytuacje trudne, np. przygotowania do 50-lecia „Wilii” wyrwały mnie na pewien czas z rodziny, a dziecko miało dopiero półtora roku. Mąż razem ze mną przeżywa, gdy się coś nie udaje w zespole, razem ze mną cieszy się z sukcesów, lubi, gdy mu opowiadam o naszych sprawach bieżących.

Obecnie pani Jolanta ma sprzymierzeńca w osobie syna, ucznia szkoły im. Sz. Konarskiego, który zaczął uczęszczać do „Wilii” i tańczy w grupie najmłodszych. Córeczka tańczy na razie w przedszkolu.

– Kandydując z ramienia AWPL w wyborach samorządowych pamiętam o wszystkich problemach nurtujących moich rodaków: o zwrocie ziemi, o szkolnictwie polskim. Chcę, by nie tylko moje dzieci, ale też moi wnukowie mieli zapewnioną możliwość uczenia się w języku ojczystym – mówi Jolanta Nowicka. – Ale, oczywiście, najbardziej leżą mi na sercu sprawy kultury. Dziś mamy bardzo dużo zespołów – dziecięcych i dorosłych. Chciałoby się, żeby ilość szła w parze z jakością. To ważne, jak prezentujemy się na tle innych zespołów, w tym litewskich. Jakiej jakości polską kulturę przedstawiamy. Wyjeżdżamy często na występy do Macierzy, podglądamy inne zespoły folklorystyczne. Ale powinniśmy dbać o to, by nie zaprzepaścić kolorytu wileńskiego folkloru.

I jeszcze – warunki pracy. Większość zespołów ich po prostu nie ma. Na przykład, wdzięczni jesteśmy dyrekcji Szkoły Średniej im. J. Lelewela, że udostępnia młodzieży z „Wilii” salę szkolną na próby. Ale jest tam zimno, artyści często się przeziębiają. Nie mamy jednak z czego wybierać. Z inną grupą dzieci ćwiczymy w Szkole Podstawowej im. Jana Pawła II, mamy też próby w Domu Kultury Polskiej. Takie „rozproszenie” nie ułatwia pracy, ale wynajęcie odpowiedniej sali jest kosztowne i dla naszego zespołu – niedostępne. Tak być nie powinno, to władze miejskie powinny zadbać o odpowiednie warunki do pracy zespołów. Nie wspomnę już o mniej niż skromnych wypłatach dla etatowych kierowników zespołów.

Jest wiele problemów, ważniejszych zapewne w oczach moich rodaków, niż kultura. Ale stanowi ona przecież strawę duchową człowieka. Potrzebuje troski i odpowiednich warunków, by mogła kwitnąć i się rozwijać. Od tego zależy bowiem wychowanie wrażliwości naszej młodzieży na piękno, szacunku do mowy ojczystej i kultury narodowej.

Helena Ostrowska

 

Bizneswoman i społecznica

Teresa Sołowjowa urodziła się w Nowym Landwarowie 30 września 1960 r. Po ukończeniu technikum finansowo-kredytowego w Wilnie rozpoczęła studia ekonomiczne na Uniwersytecie Wileńskim na specjalizacji księgowość. Pierwsza praca w Wileńskich Zakładach Meblowych została przerwana przez zmiany polityczne w kraju i proces prywatyzacji. Pani Teresa stanęła przed dylematem: co dalej? Postanowiła zaryzykować i założyć własną firmę. Zaczęła od małego sklepiku, dziś jest właścicielką całej sieci sklepów spożywczo-przemysłowych, zatrudnia 12 osób. „To dla mnie wielka satysfakcja, że nie dość, że sama sobie organizuję miejsce pracy, to jeszcze mogę dać pracę innym – mówi.

Oprócz bycia bizneswoman znajduje także czas na działalność społeczną – od 12 lat jest członkiem ZPL – członkiem koła w Landwarowie, w którym mieszka, a także członkiem rady i wiceprezesem Trockiego Oddziału Rejonowego ZPL. Poza tym od 1999 r. jest aktywnym członkiem AWPL – od 2004 r. prezesem koła AWPL w Landwarowie i zastępcą prezesa Trockiego Oddziału Rejonowego AWPL. „Swą społeczną działalność rozpoczęłam, gdy moja córka poszła do szkoły. Zostałam wybrana do rady szkoły i tak się zaczęło” – wspomina.

„Przez ostatnie dwa lata jestem bardzo zaangażowana w pracę z młodymi ludźmi. Widzę na co dzień, jak bardzo zaniedbana jest młodzież na wsi. Są zdani praktycznie sami na siebie. Z braku środków zamyka się ostatnie biblioteki i kluby.

Postanowiłam założyć młodzieżowe koło ZPL w Rykontach. Byłam bardzo zaskoczona pozytywną reakcją – nie tylko młodzież chętnie odpowiedziała na apel i żywo włączyła się w naszą działalność, ale i starsi mieszkańcy bardzo nam dziękują za to, że w końcu coś się dzieje w okolicy, że organizowane są imprezy sportowe, koncerty. Dobrze by jednak było, gdyby taka działalność mogła być regularna, gdyby dyskoteki dla młodzieży mogły się odbywać co tydzień, a nie cztery razy w roku. Dobrze by też było, gdyby samorząd finansował takie przedsięwzięcia, a nie ZPL. Szczerze mówiąc nie mogę zrozumieć, dlaczego nas i naszych dzieci nie traktuje się jako równoprawnych obywateli, dlaczego polskie szkoły na Litwie buduje Polska, a nie Litwa, przecież pracujemy i płacimy podatki jak inni obywatele naszego kraju.

Uważam także, że bardzo przydałby nam się klub młodzieżowy, w którym młodzi mogli by realizować swoje pasje, urzeczywistniać swoje pomysły, a tych im nie brakuje – trzeba tylko dać im szansę i odrobinę pomóc.

Jako kandydatka na radną chciałabym także skupić się na rozwoju naszego regionu. Stworzyć pomoc dla mieszkańców naszych okolic w dostępie do informacji, pomoc w pisaniu projektów z UE, czy innych programów wsparcia. Nasz rejon ma duże walory turystyczne, a nieurodzajną ziemię, dlatego powinniśmy postawić na rozwój turystyki i agroturystyki. Uważam, że samorząd powinien podsuwać naszym mieszkańcom pomysły na własną działalność i pomagać w ich realizacji.

Radny powinien być ogniwem łączącym mieszkańca z władzą, bo doskonale zna problemy ludzi i specyficzne potrzeby swojego regionu”.

Anna Pilarczyk

Wstecz