Na tropach bohaterów opowieści Józefa Mackiewicza

„Krasnyj pomieszczik”

(Początek patrz w nr nr 7-12 ub. r., nr 1 br.)

„Zdarzyło się, iż ta córka rodzonej ciotki była nam zawsze najbliższa, bardziej od innych lubiana i kochana [...]” (Józef Mackiewicz „Mój szwagier – szef GPU”).

„Ta córka” to, jak wiadomo, Katarzyna, cioteczna siostra Józefa Mackiewicza. Była rówieśniczką jego rodzonej siostry, Seweryny (ten sam rocznik – 1900). Była ponadto Katarzyna (z litewska zwana Katrutią) żoną Romana Pilara von Pilchau z Mickun, czekisty, szefa GPU w Mińsku (stąd „ten szwagier”).

Natomiast ani słowa więcej nie pisze Mackiewicz o wzmiankowanej „rodzonej ciotce”, Wilhelminie, najmłodszej spośród pozostałych jej trzech sióstr de domo Mackiewiczówien: Stefanii, Czesławie, Emilii...

Generalnie, można odnieść wrażenie, iż temat „tej ciotki”, żony bolszewika, doktora Stasysa Matulaitisa, stanowił w rodzinie Mackiewiczów rodzaj jakiegoś tajemniczego tabu. Tymczasem, ze wspomnień samej Wilhelminy Matulaitisowej (nigdzie do tej pory nie publikowanych) wyłania się obraz całkiem poprawnych w tej rodzinie stosunków – mimo diametralnie odmiennych opcji politycznych i rodzących się w tamtych czasach neonacjonalizmów.

Ciotka Józefa Mackiewicza w więzieniu na Łukiszkach

Po rejteradzie doktora Stasysa Matulaitisa z Wilna na Litwę (do Kowna), po ucieczce z Wilna do tegoż Kowna córki Katarzyny, Wilhelmina Matulaitisowa pozostała w Wilnie z dwojgiem najmłodszych dzieci, synem Kiejstutem i córką Wilhelminą Laimą. Stosunki Wilhelminy Matulaitisowej z mężem już od dłuższego czasu nie były wzorowe, irytowało ją jego skąpstwo, niechęć, jaką żywił do jej wileńskiej rodziny, wreszcie – zdrada małżeńska. W Wilnie żyła pani doktorowa praktycznie w nędzy, niemniej, w miarę możliwości, o tego „niefortunnego męża” przecież dbała.

Pisze Wilhelmina Matulaitisowa w swoich wspomnieniach:

Miałam w Wilnie znajomego, któremu się udawało przedostawać na Litwę. Przez niego przesyłałam mężowi różne potrzebne mu rzeczy. Ja wszystko co tylko mogłam posyłałam mężowi a on mi – nic, absolutnie nic, a przecież wiedział, jak ciężko mi z dwojgiem dzieci się żyło. A żyliśmy o chłodzie i niemal głodzie. Dzieci zmuszone były kraść drwa z lasu, natomiast jakąś tam żywność podrzucali mi mężowie kobiet, po które oni przyjeżdżali z wiosek, by odebrać je ze szpitala. [Wilhelmina Matulaitisowa pracowała w szpitalu św. Jakuba jako akuszerka – uw. A. A. B.]. Trzymaliśmy kozę, ale nie było z niej pożytku, nie dawała mleka, bo nie było czym jej karmić. No ale jako tako wiązaliśmy koniec z końcem.

W moim domu dokonano jeszcze jednej rewizji. Aresztowano mnie razem z synem Kiejstutem. Laimute [najmłodsza córka Matulaitisów, naonczas nieletnia – uw. A. A. B.] objęła mnie i nie chciała wypuścić z uścisków. Starałam się ją uspokoić, mówiłam: albo chodź ze mną do więzienia, albo idź do swego ojca chrzestnego, doktora Andrzeja Domaszewicza. Więc ona poszła do Domaszewicza, ale parę dni później takoż Domaszewicz został aresztowany i osadzony w tym samym więzieniu [na Łukiszkach – uw. A. A. B.]. Dzieci pozostały same (jego – Domaszewicza – i moja córeczka). Szczęściem, zaopiekowała się nimi moja od 11 lat służąca, Ewa Lingiute. Do domu Domaszewicza zabrała ona z sobą także kozę, bo miały przyjść na świat koźlątka – przyszły i zdechły z głodu.

W więzieniu siedziałam w celi nr 19. Była to duża cela. Ogółem było tam nas 19 kobiet. Szybko zdobyłam ich uznanie. Zżyłyśmy się ze sobą. W celi były dwupiętrowe „nary” [prycze]. Pierwszej nocy spałam na dolnej pryczy, więc gdy się zdarzało, że którejś tam zechciało się wysmarkać czy plunąć – wszystko leciało na mnie. Już następnego dnia udało mi się ulokować na najwyżej usytuowanych „narach” [...]

Zezwolono nam na czytanie, więc dostawałam książki i czytałam je na głos dla towarzyszek z celi.

Pewnego razu wywołano mnie na przesłuchanie. Pytano, ile miałam pieniędzy, gdzie pracowałam i w charakterze kogo. Prowadzący śledztwo wciąż rozpytywali mnie o bolszewickie pieniądze. Na to, że je mogę mieć – nie mieli żadnych dowodów, przeto próbowali w końcu wszystko obrócić w żart, rozmawiać ze mną w tonie polubownym. Albo, za innym razem, próbowali mnie zawstydzać. W polskim powstaniu – mówili – brał aktywny udział ksiądz Mackiewicz, zapewne twój krewny, a ty przekabaciłaś się w Litwinkę i bolszewiczkę. W szczególności strofowali mnie za moją prolitewskość, oraz za to, że trzymam z robotnikami. Jesteś – mówili – ze szlacheckiej rodziny, wykształcona, a przystałaś do robotników, nie licuje to z twoją godnością.

Potem zezwolono mi na widzenie się z córką Laimute, ale nie z bliska, tylko przez kratki.

Na przesłuchania prowadzono mnie z łukiskiego więzienia na ulicę Portową. Po drodze spotykałam znajomych – witali się ze mną, ale dawałam im znaki, że lepiej nie trzeba, bowiem każde przy tej okazji wypowiedziane słowo mogło tylko wzbudzić podejrzliwość u konwujących mnie Polaków.

Za drugim razem śledztwo trwało bardzo długo – tak długo, że już nawet zaczęłam ich prosić, by puścili mnie „do domu”, czyli do więzienia. Tym razem puścili mnie samą. Było już bardzo późno. Sama szłam do więzienia. Otworzono bramę, wpuszczono. Była 10 wieczór.

Jakieś tam wieści ze świata jednak do nas docierały i mimo wszystko miałyśmy trochę wolności. Dozorcy flirtowali z kobietami, przynosili chleb. Od nich się dowiedziałam, że mają przesłuchiwać mego syna. Podczas jednego ze spacerów na dziedzińcu więziennym, dostrzegłam go stojącego w oknie. Zorientowawszy się, że i on mnie dostrzegł, powiedziałam głośno, nawet nie uniósłszy głowy: „Jutro masz mieć przesłuchanie. Uważaj! Nie mów niepotrzebnych słów!”. Za to dostałam 19 dni odsiadki w celi-jedynce. Z tej celi takoż prowadzono mnie na śledztwo. Obok, w innej celi, siedziała Helena Okuliczówna, moja była służąca. W tej mojej odosobnionej celi był jednak stół, na który można było wskoczyć i w ten sposób coś tam przez okno wypatrzyć; trzeba było tylko uważać, żeby w tym czasie nie zauważył tego stróż, podglądający przez judasza. Pewnego dnia zobaczyłam prowadzonego na śledztwo syna. Z chwilą, gdy mnie znowu przeniesiono do ogólnej celi, poczułam się jak w raju. W tej celi było już mniej więźniarek. Wśród nich była młoda dziewczyna, Rosjanka, Natasza, z kobiecego batalionu, w wojskowym mundurze. Udało się jej jakoś przemycić tu karty, z których wróżyła. Ja się do tych wróżb nie kwapiłam, ale pewnego razu, z nudów, poprosiłam ją, by i mnie powróżyła. Natasza rozłożyła karty i mówi: „Wyjdziesz z więzienia i syn twój wyjdzie. W rodzinie – nieźle. Ale – czarnobrewy przy śmierci”. Pomyślałam o mężu: w Litwie on teraz, cóż mu złego może tam się przytrafić? Nie – te karty to bzdura.

Wieczorem poprosiłam Nataszę, by jeszcze raz mi powróżyła. Wyszło to samo. (Później się dowiedziałam, że Stasys Matulaitis był z wizytą u chorego Żydka. Po powrocie stwierdził, że przyniósł stamtąd wesz. Po jedenastu dniach zachorował na tyfus plamisty i rzeczywiście był bliski śmierci. Życie zawdzięczał troskliwej opiece jego krewnych).

Czasem przychodziła Laimute. Głodowała. Ale pewnego razu przesłała mi dwa śledzie, ukradła je (jak się potem dowiedziałam), na targu u Żydówki.

Na Wielkanoc jeden z księży przysłał dzieciom Domaszewicza i dla Laimute (ogółem dla 7 dzieci) duży pierog. W domu Domaszewiczów gospodarzył mały Jurgis Domaszewiczuk: każde z dzieci otrzymywało po talerzu zupy i po trzy ziemniaki. Przydział odbywał się pod bacznym okiem służącej Ewy. Potem musiałam Jurgisowi Domaszewiczukowi za to się odwdzięczyć.

Pewnego dnia dowiedziałam się, że mój syn już opuścił więzienie.

Prowadzono nas do więziennego kościoła, [kaplicy?] więc była to jeszcze jedna okazja, by z kimś porozmawiać. [...]

Wczesnym rankiem wnoszono do celi duży dzban z kawą, ale niesłodzoną. Oprócz kawy dostawałyśmy kromkę chleba w okrągłym kształcie i jakieś ciasto. Na obiad była cienka zupa i do tego parę ziemniaków. Czasami, coś bardziej konkretnego do zjedzenia przynosiła rodzina Mackiewiczów[?]

Józef czy Stanisław Mackiewiczowie wieźli list ciotki do Piłsudskiego?

Znudziło mi się w końcu w tym więzieniu – pisze dalej Wilhelmina Matulaitisowa – postanowiłam więc napisać list-skargę do Józefa Piłsudskiego. Dlaczego mianowicie do Piłsudskiego?

Mój mąż pomógł kiedyś Piłsudskiemu w Pilwiszkach w przemycaniu zakazanej literatury i drukarki. Pomyślałam sobie: Piłsudski zna mego męża, więc może i nade mną się ulituje. Napisałam dobry list, opisałam sytuację dzieci. Uprosiłam dozorcę więziennego, by list ten przekazał mojej córce Laimute. Jakoż, gdy ona pojawiła się przy więziennej bramie, dozorca moją prośbę spełnił. Laimute list ten przekazała mojej bratowej [Marii Mackiewiczowej, matce Józefa Mackiewicza – uw. A. A. B.], a bratowa – swemu synowi; jechał on do Warszawy i tam bezpośrednio wręczył ten list Piłsudskiemu.

Który z synów Marii Mackiewiczowej do Warszawy jechał: Stanisław, Józef? Wszystko wskazuje na to, że jednak młodszy – Józef.

Jaki był wynik tej podróży? Pisze Wilhelmina Matulaitisowa:

Od Piłsudskiego przyszedł nakaz, by mnie z więzienia wypuścić, ale podczas przesłuchania słyszałam jak śledczy, niezadowoleni z takiej decyzji, mówili między sobą: „No i co, że Piłsudski? My sami wiemy, co mamy robić”.

A tak w ogóle, administracja więzienna częstokroć sama dopingowała więźniów do tego, by pisali różne skargi, bowiem te skargi trafiały do jej rąk i stąd miała ona dobre rozeznanie w naszych myślach, kontaktach i planach.

Przyszła na widzenie ze mną moja bratowa, Maria Mackiewiczowa. Mówiła, że mogą mnie stąd wywieźć, więc gdyby tak się stało, pytała – co zamierzam robić z dziećmi. Powiedziałam, że dzieci ze sobą nie zabiorę. Niechaj jadą na Litwę, do ojca, a o ile nie na Litwę, to niechaj jadą do Rosji. [W Rosji przebywała rodzina Wilhelminy Matulaitisowej – uw. A. A. B.]. Poprosiłam bratową, żeby – w razie gdyby mnie wywieźli – zaopiekowała się moimi cennymi rzeczami: fortepianem i in.

Byli takoż ludzie z Czerwonego Krzyża, z zapytaniem, jak zamierzam (w razie wywiezienia mnie z Wilna) uporządkować swoje sprawy rodzinne. Ostatecznie zapadła taka decyzja: trzeba panią Matulaitisową odprowadzić do domu, bo ona na pewno ma tam jakieś bolszewickie cenne rzeczy, które należy dobrze ukryć. Poszłam do domu pod opieką trzech „aniołów stróżów”. Towarzyszyła nam córka bratowej [Seweryna Mackiewiczówna, siostra Józefa Mackiewicza – uw. A. A. B.]. Spakowałam rzeczy i powiedziałam Kiejstutowi [synowi], by to wszystko odwiózł do wujenki [Marii Mackiewiczowej]. W trakcie tego pakowania się, doktor z Czerwonego Krzyża (jeszcze jeden tu „anioł stróż”), od razu, rzekomo ze zmęczenia, uciął drzemkę. Może rzeczywiście sen go zmorzył, a może udał, że śpi, żeby podsłuchać, o czym rozmawiamy z rodziną.

Po tej procedurze znowu wróciłam do więzienia. Byłam tu potrzebna, bo chciano mnie wymienić na jakiegoś więźnia (więźniarkę) politycznego uwięzionego „po tamtej stronie”, czyli w Rosji sowieckiej.

W „wyzwolonym” przez bolszewików Wilnie

Nagle nasza cela opustoszała. Okazało się, że bolszewicy znowu szturmują Wilno. Władze więzienne rzuciły się do ucieczki. Dało się słyszeć głośne kołatanie do więziennej bramy. Na górnych piętrach, gdzie siedzieli złodzieje, wszczął się hałas. Wkrótce więzienie zajęli bolszewicy. W pierwszej kolejności uwolnili oni więźniów politycznych, przede wszystkim kobiety. Pozbierałyśmy nasz więzienny chleb, by wręczyć go żołnierzom, ale oni mówili: „niet, nie chłopoczitieś”.

Usiadłam na pryczy, sięgnęłam po swój tobołek z rzeczami, wyciągnęłam z niego koszulę. Zaczęłam z siebie ściągać koszulę więzienną, a moje towarzyszki mówią mi: „Po co to robisz? Zabierz z sobą tę więzienną, nie spotka cię za to żadna kara”. One tak właśnie zrobiły, ale ja zrobiłam po swojemu, ubrałam swoją własną koszulę.

Z więzienia zabrałam ze sobą do domu pewną Łotyszkę. Osadzono ją tu za to, że przeszła granicę, na polską stronę, by po tej stronie kupić trochę soli. Po drodze do domu, idąc ulicą Mickiewicza, zobaczyłam litewskiego wojskowego, jadącego konno od strony łukiskiego placu, a od placu katedralnego jadących trzech czy czterech ruskich. Spotkali się przy gmachu obecnego banku, uścisnęli sobie ręce i ucałowali. Ktoś z przechodniów powiedział po rusku: „Wot wstrietiliś litowiec i bolszewiki i pomiriliś”. Tak już tu z nami bywa – jak tylko ruskie przychodzą to zaraz Litwini wyciągają swoje rogi. Przy Polakach to swych rogów nie nastawiali. [...]

Po wyjściu z więzienia, już w domu, Kiejstut opowiedział mi, że w trakcie przesłuchania Polacy go bardzo bili. Bili pałkami oraz podwieszali go na rękach pod sufit i smalili mu pięty. Z tych powodów miał on całkiem potargane nerwy. Po opuszczeniu więzienia, niewiele o sobie opowiadał. Potem, kiedy już mieszkaliśmy w Mariampolu, na widok żołnierzy drżał cały jak liść na wietrze. Natomiast Laimute opowiadała, że Polacy traktowali ją niezwykle przychylnie. Wczesnym rankiem prowadzili ją do „defensywy” i tam pokazywali jej fotografie – Kapsukasa i innych działaczy i prosili, by te podobizny zidentyfikowała; pytali, kogo z tych ludzi zna. Laimute odpowiadała, że na tych fotografiach rozpoznaje tylko swego ojca.

Polacy Kiejstuta z więzienia wypuścili, ale zażądali, by on systematycznie meldował się w „defensywie”. Ale, gdy Kiejstut tam się pojawiał, do środka go nie wpuszczano. Natomiast Laimute wbiegała do nich na górę. Polacy byli dla niej uprzejmi, hojnie ją częstowali, namawiali, by ona u nich została. Po pewnym czasie Laimute dostała zezwolenie na wyjazd do Litwy, do ojca i tam wyjechała.

W wyzwolonym przez bolszewików Wilnie nie chciałam pozostać. Pozbierałam niezbędne rzeczy i razem z Kiejstutem udaliśmy się na piechotę do Landwarowa (odprowadzała nas nasza służąca Ewa). W Landwarowie wsiedliśmy do pociągu jadącego do Kowna i stamtąd dotarliśmy do Wyłkowyszek.

Dlaczego probolszewicka Wilhelmina Matulaitisowa opuściła „wyzwolone” przez krasnoarmiejców Wilno? W swych wspomnieniach decyzji tej nie komentuje. Wróciła na Suwalszczyznę, gdzie we wczesnej młodości spędziła względnie niezłe czasy z mężem, „ideałem” jej życia, jak pisała na początku swych wspomnień. Obecnie było inaczej.

Znów na Suwalszczyźnie

W rozdziale swych wspomnień „Życie znów na Suwalszczyźnie”, Wilhelmina Matulaitisowa pisze:

Przyjechałam do Wyłkowyszek, gdzie mieszkał mój mąż. Wynajęłam tam na placu miejskim mieszkanie, z balkonem. Mąż już był się wylizał po tyfusie plamistym. Przypomniała mi się Natasza z więzienia i jej wróżby z kart. Wątpliwe, czy mąż żyłby na tym świecie, gdyby nie troskliwa opieka jego brata Ludwika żony – Adeli Akelaityte-Matulaitisowej.

U męża zastałam naszą Laimute.

Mam charakter niezbyt łagodny, zanadto miła nie jestem, toteż i na spotkanie z mężem – ani ja, ani on za bardzo nie ucieszyliśmy się. A ponadto, wciąż mi leżała na sercu ta Józia, jego kochanka. Ciągle miałam uczucie, że on mnie krzywdzi. No bo skoro przez pół roku nie przysłał mi choćby nawet najmniejszej paczuszki, nawet do więzienia...

Adela Akelaityte-Matulaitisowa miała kontakty z moskwianami. To od niej się dowiedziałam o losie Katruti. Katrute w Moskwie cierpiała głód i była bardzo osłabiona. Aż wreszcie komsomolcy zwrócili na to uwagę. Był w ich gronie Stanisław Leszczyński z Warszawy i to on okazał o nią najwięcej troski. Niebawem Katrute odnalazł Roman Pilar.

Tam to, w Wyłkowyszkach dowiedziała się, że w Kownie, w poselstwie sowieckim, pracuje jej córka Aldona. Całą rodziną – Wilhelmina i Stasys Matulaitisowie, ich dzieci, Laimute i Kiejstut – pojechali do Kowna, by się z nią spotkać. Potem Aldona przyjeżdżała do nich, do Wyłkowyszek. Zrobili wspólne rodzinne zdjęcie.

W Wyłkowyszkach, przedsiębiorcza Wilhelmina Matulaitisowa nie traciła czasu.

Przesiedliłam męża do lepszego mieszkania (z sadem) i zostawiłam go tam, by pracował. Sama zaś, dogadawszy się z jego bratem Ludwikiem i jego żoną Adelą, zabrałam ich dwoje dzieci – Witasa i Birutę, oraz swoje dzieci – Kiejstuta i Laimute, i wyjechałam z nimi do Mariampola, gdzie wszystkie urządziłam w realnym gimnazjum [...]

W Mariampolu mieszkałam w domu Żydówki. Obok zamieszkał Liudas Gira, mój znajomy z wcześniejszych wileńskich czasów, z litewskiego klubu „Ruta”. Obecnie Gira był wysoką osobą i chodził w mundurze wywiadowcy. Parę razy składał nam wizyty, chciał się dowiedzieć, jak sobie radzimy.

Potem dowiedziałam się, że Liudas Gira aresztował był uczniów, uczestników ruchu komunistycznego.

Liudas Gira i wileński, litewski klub „Ruta” obudził w niej wspomnienia z tamtych lepszych czasów. Pracowała w tym klubie na zasadach społecznych, oddawała mu duszę i serce („nawet już tylko samo dyżurowanie w tym klubie było przyjemne” – pisze). Oprócz Giry zbierała się tam litewska śmietanka towarzyska, artystyczna (Czurlanis i in.) oraz sympatyzujący Litwinom Polacy – Stanisław Filibert Fleury (fotografował jej dzieci), szlachcic Sienkiewicz z podwileńskiego Czerwonego Dworu... I – Feliks Dzierżyński.

Dzierżyński pewnego razu przyszedł w fantastycznym stroju (w karnawale bodaj to było) – „ubrał się na modłę bohatera książki Ignacego Chodźki” – będzie wspominała Wilhelmina Matulaitisowa. Naonczas ani jej, ani jemu nawet przez myśl nie przeszło, że zostaną kiedyś rodziną – przez jego siostrzeńca Romusia Pilara, męża jej ciotki...

...Dzierżyński... Wielki człowiek, serdeczny bolszewik, niezłomny rycerz rewolucji... Co obecnie robił, gdzie się obracał?

Arka Noego” z lekkiej ręki „krasnowo pomieszczika” (albo: A jednak solidarność klasowa...)

Słynna familia Łopacińskich, szeroko rozgałęziona, była skoligacona niemal ze wszystkimi możnymi kresowymi rodami, takoż najświetniejszymi, jak: Borchowie, Hłaskowie, Kieniewiczowie, Kopciowie, Mirscy, Ogińscy, Morykoniowie, Niemirowiczowie (alias Niemiryczowie), Moniuszkowie, Oskierkowie, Pacowie, Platerowie, Rudominowie, Sapiehowie, Tyszkiewiczowie, Wołłowiczowie, Żabowie. Łopacińscy silnie angażowali się w ruchy narodowo-wyzwoleńcze, brali udział we wszystkich kolejnych powstaniach.

W czasach późniejszych jeden z tych Łopacińskich – Aleksander z Jod na Brasławszczyźnie wsławił się swoją przyjaźnią z Feliksem Dzierżyńskim, który był z nim spokrewniony. Jeszcze w latach działalności konspiracyjnej Dzierżyński często chronił się w Jodach przed carską żandarmerią.

Wszystkie szczegóły związane z tą niezwykle interesującą historią podaję niżej za wziętym współczesnym autorem polskim, dr Grzegorzem Rąkowskim („Wśród jezior i mszarów Wileńszczyzny”, z cyklu „Smak Kresów”, wyd. „Rewasz”, W-wa 2003).

A więc:

Aleksander Łopaciński z Jod, powszechnie lubiany i szanowany w okolicy, nie był komunistą ani socjalistą i odcinał się od rewolucyjnej działalności kuzyna – Feliksa Edmundowicza, był jednak znakomitym słuchaczem. Dzierżyński znajdował w nim powiernika i jednego z bardzo nielicznych bliskich ludzi. Największe wrażenie na Brasławszczyźnie wywarła i najbardziej brzemienna w skutki, była ostatnia (bodaj) wizyta Dzierżyńskiego w Jodach w 1919 roku, gdy ziemie te były opanowane przez bolszewików. Dzierżyński – szef CzeKi, pan życia i śmierci milionów ludzi, przyjechał do Jod czarną limuzyną w otoczeniu kilku swych chwackich czekistów. Aleksander (?) Łopaciński (Henryk) przyjął go jak zwykle serdecznie. Dziwna była ta rozmowa – pisze Grzegorz Rąkowski – polskiego dziedzica i jednego z najwyższych dostojników bolszewickich. Jak głosiła miejscowa tradycja, jednym z głównych tematów rozmowy były losy polskich ziemian, którzy z ogarniętych pożogą rewolucyjną najdalszych kresów dawnej Rzeczypospolitej uciekali i chronili się u krewnych i znajomych na Brasławszczyźnie. Ludzie ci, jako znienawidzeni „krwiopijcy”, mogli stać się łatwym łupem CzeKi i paść ofiarą okrutnych represji. Po długich perswazjach Łopacińskiemu udało się przekonać Dzierżyńskiego, że są to potomkowie najbardziej patriotycznych rodów, zasłużonych w walce z caratem, którzy cierpieli na katorgach i zesłaniach, a obecnie, pozbawieni już majątków, nie stanowią zagrożenia dla rewolucji.

Dzierżyński obiecał potraktować tereny położone w łuku Dźwiny, czyli Brasławszczyznę i Dziśnieńszczyznę, jako coś w rodzaju specjalnej strefy ochronnej, umownie nazwanej Arką Noego, gdzie polscy ziemianie nie byliby poddawani bolszewickiemu terrorowi. Wyjeżdżając z Jod, Dzierżyński napisał na dwóch kartkach po jednym zdaniu i wręczył je Łopacińskiemu.

Moment rozstania dwu przyjaciół (i kuzynów) – Dzierżyńskiego i Łopacińskiego opisał bliski sąsiad Łopacińskiego, Czesław Sawicz:

„Łopaciński wyprowadził odjeżdżającego gościa przed portal pałacu. Przyjaciele uścisnęli dłonie. Dzierżyński wsiadł do swego automobilu. Otoczyli go wierni czekiści. Dzierżyński jeszcze raz, już z samochodu, uczynił ręką pożegnalny gest i zawołał: „Pamiętaj, Arkę Noego zostawiam pod twoją opieką, z mojej strony wszystko będzie załatwione”.

Dzierżyński dotrzymał słowa – pisze dalej Czesław Sawicz. Wystarczyło jego jedno zdanie napisane na karteczce notesu. Dzięki Arce Noego udało się uchronić szereg zasłużonych dla kraju rodów polskich i litewskich. Od Dźwiny, pałacu Łopacińskich w Leonpolu, od rzeki Dzisny, od majątków Ustronie i Judycyn, należących do tej rodziny, a właściwie wszystko, co znajdowało się w widłach tych rzek i aż do brasławskich jezior, było Arką Noego i było poddane jakiejś niezauważalnej, ale dość skutecznej ochronie. Ostatni bój o tę ziemię stoczono na konferencji pokojowej w Rydze. Tam znowu odpowiednimi kanałami dyplomatycznymi zadziałały wpływy Dzierżyńskiego i Piłsudskiego. Nie oddano Arki Noego bolszewikom, wymieniono ją na Mińsk i rejon tego miasta, za odstąpienie Polsce dostępu do środkowej Dźwiny”.

...Gorzkie żniwa traktatu ryskiego będzie później zbierał – nie Feliks Dzierżyński, ale Józef Piłsudski. Ale nie odstępujmy od głównego wątku.

Opieka Dzierżyńskiego nad Arką Noego była tak skuteczna, że zadziałała jeszcze w wiele lat po jego śmierci, czego świadectwem – opisany przez tegoż Czesława Sawicza następujący epizod:

„Otóż we wrześniu 1939 r., kiedy Armia Czerwona zgodnie z paktem Ribbentrop-Mołotow zajmowała wschodnią część Rzeczypospolitej, właściciele majątków opuszczali swe dobra i uciekali na Łotwę lub Litwę, a jeżeli to z jakichś względów nie było możliwe – chronili się gdzieś w Wilnie.

[...] Jedynie Aleksander Łopaciński pozostawał w domu, w swym rodowym pałacu. Przez jakiś czas był spokój, po paru jednak tygodniach w nocy do sypialni pana Aleksandra wtargnęło trzech funkcjonariuszy NKWD z bagnetami na broni i pistoletami gotowymi do strzału. „Podnimajsia pan i stupaj s nami” – rozkazali ostro. Łopaciński spodziewał się tej wizyty.

Zgoda, pójdę z wami, skoro tak sobie życzycie – powiedział pojednawczo pan Aleksander i wydobywszy spod poduszki papierek napisany przed dwudziestu laty przez Dzierżyńskiego, wręczył go oficerowi NKWD. [...] Odręczne pismo i podpis Dzierżyńskiego wywołały na nim odpowiednie wrażenie. Dzierżyński już kilkanaście lat nie żył, ale i po śmierci był straszny na tyle, by bano się ruszać tego polskiego pana. Nawet pismo bali się zabrać. Zasalutowali i opuścili pałac. Aleksander Łopaciński miał zapewniony spokój nawet i wtedy, kiedy po raz drugi Armia Czerwona zajęła Jody. Jedynie miejscowi partyzanci [sowieccy], dla których Łopaciński był mimo wszystko „pomieszczikiem”, polskim panem, nie mogli ścierpieć jego pałacu. Spalili. Mimo to nie odważyli się go zamordować. Zmarł w Jodach śmiercią naturalną”.

Dr Grzegorz Rąkowski, komentując tę całą relację Czesława Sawicza, odnotowuje popełnioną w niej nieścisłość. Aleksander Łopaciński zmarł w 1917 roku, a więc cały incydent z Dzierżyńskim musiał dotyczyć syna Aleksandra, ostatniego właściciela Jod – Henryka Łopacińskigo.

Tragicznego losu nie uniknął niestety sąsiad i krewny Henryka, Józef Łopaciński z majątku Ustroń, zamordowany przez sowieckich partyzantów w czerwcu 1942 roku wraz z przypadkowo goszczącym w jego domu dalekim krewnym Tadeuszem Perkowskim, przedwojennym zastępcą Komisarza Generalnego RP w Gdańsku.

* * *

Jody Łopacińskich na Brasławszczyźnie musiały Dzierżyńskiemu nieodmiennie kojarzyć się z Jodą na Wileńszczyźnie, majątkiem rodziców jego matki, Heleny z Januszewskich Dzierżyńskiej. Dwór w Jodach na Brasławszczyźnie (a był tam piękny klasycystyczny pałac) został (jak czytamy u Czesława Sawicza) spalony przez sowieckich partyzantów. Dworek w Jodzie na Wileńszczyźnie szczęśliwie przetrwał wszystkie burze dziejowe. W tej właśnie Jodzie rodziła się większość dzieci państwa Heleny i Edmunda Rufina Dzierżyńskich, rodziców Feliksa.

Cdn.

Alwida Antonina Bajor

(Fragmenty wspomnień Wilhelminy z Mackiewiczów Matulaitisowej z litewskiego tłumaczyła Alwida A. Bajor) 

Wstecz