Wileńszczyzna w palmy wpięta

„Cudne jak na rysunku”…

Bukiety wiejskie, jak wiadomo,

Wiązane były wzwyż i stromo.

W barwach podobne do ołtarza,

Kształt serca miały lub wachlarza…

– tymi to strofy zaczynają się „Kwiaty polskie” Juliana Tuwima, a pasują one jak ulał do poetyckiego widzenia palm wileńskich. Też bukietów wiejskich wiązanych przecież „wzwyż i stromo”, o barwach i kształtach budzących przy oglądaniu niekłamany podziw. W odróżnieniu od wiązanek kwiatów ciętych, pieszczących oko jedynie dopóty, dopóki nie zwiędną, te trwają w krasie przez lata, gdyż są z wysuszonego kwiecia...

– Jakim dookolne łąki w mych panieńskich latach pod rodzinnymi Wojewodziszkami, odległymi od Krawczun o kilka kilometrów, podobnie jak na całej Wileńszczyźnie wręcz usłane wtedy były – jakby wchodzi mi w słowo ze swoimi wspomnieniami znana na całą okolicę palmiarka Jadwiga Kunicka. Z tego to kwiecia uwiła właśnie pierwsze palmy, w co została wtajemniczona pierwotnie przez matkę Marię, a następnie przez wielkiego w tym mistrza Józefa Stankiewicza, który miał nieostrożnie powiedzieć, iż młoda adeptka nie potrafi mu w kunszcie za nic dorównać. Poczuła się tym dotknięta do żywego, a ponieważ była skrupulatna i poczucie piękna miała poniekąd w genach, wnet uwiła takie krasawice, że wprawiła w podziw samego mistrza. „Tak cudne jak na rysunku” – miał zawyrokować.

Kwiatów, ziela i kłosów naręcza

Z tym tworzywem palm nie zawsze był taki raj na ziemi. Wszędobylska melioracja i rolnicza chemia za kołchozów i sowchozów zrobiły swoje. Nawet mietlica, tradycyjnie wieńcząca palmy, zaczęła być deficytem. Potrzebnych traw wypadło szukać nieraz na odległych o kilkanaście albo nawet kilkadziesiąt kilometrów zapodzianych w lasach dyrwanach.

Jak się okazuje, teraz, kiedy całe połacie ziemi na Wileńszczyźnie zalegają ugorem, pod tym względem niewiele lepiej. Nie mniej biegła w palmiarskim warsztacie od swej świekry Ola Kunicka wyznaje, że po potrzebny północnik muszą jechać za Troki, po mech – pod Orany, a po mietlicę – za Niemenczyn. To są z reguły wyprawy na cały dzień, bo droga w tę i z powrotem z racji na paliwo jest wielce kosztowna. A ponadto trzeba baczyć, by na czyjeś prywatne „włości” nie trafić i nie ściągnąć gromów z nieba gospodarzy. Co innego natomiast własny ogródek, gdzie palmowe dodatki hodowane są na grządkach.

Tak jak przysłowiowe sanie wypada szykować latem, ta pora roku jest też wielce pracowita dla mających do czynienia z palmami. A już szczególnie – kalendarzowy Jan. Wtedy kwiaty są przecież rozpieszczone słońcem, mają najjaskrawsze barwy, są najtrwalsze. Na łąki zatem bądź na rabatki skoro świt i rwać, rwać, rwać! Całe naręcza suchotnika, tymotki, kocanek, włośnicy, wyczyńca, zawciągu, wiekuistki, innego ziela. A narwawszy – suszyć. Nie, nie na skwarze, co się leje z nieba i na poczekaniu skoszoną trawę w siano przemienia, tylko w zaciemnionym, przewiewnym miejscu. Potem, w miarę upływu lata, te zapasy wypada uzupełniać kłosami żytnimi i owsianymi, nie zapominając o leszczynowych patykach, służących palmom za rdzenie.

Męczarnie tworzenia

Jesienią, gdy drzewa ostatni liść ronią, czas zacząć farbowanie tego, co się latem uzbierało. Wtedy w tuż za rogatkami Wilna leżące wsie Płocieniszki, Granica, Szmygle, Krawczuny, Wojewodziszki, Nowosady, Ciechanowiszki, Prypoły jakby wiosna wracała. Od wielu zagród bije tęcza barw. Co prawda, jeszcze przemieszanych ze sobą, przypominających kolorowy „groch z kapustą”, aczkolwiek w wyobraźni mistrzyń już w palmowe kształty się układających.

Zima z długimi wieczorami po to i jest, aby palmy wić. Nie przypomina to bynajmniej jednak umajania okorowanego leszczynowego patyka w wysuszone kwiecie (zwilżone uprzednio, żeby się nie kruszyło) wedle zasady: byle barwniej. Teraz dopiero zaczyna się puszczanie wodzy wyobraźni, męczarnie tworzenia. Tak zresztą nieobce formującemu bukiet ogrodnikowi w tuwimowych „Kwiatach polskich”:

Spójrz, jak przejmuje i przetyka

Łodygi ich między palcami,

Jak coraz nową barwą plami,

Przeplata, więzi i zamyka,

Znów kładzie, przewiązuje, ściąga,

Palcami jak na drutach robi...

– Bo palma musi stanowić wykończoną całość. Jeśli przypomina bez gustu ułożoną kompozycję, funta kłaków jest warta – twierdzi zastana akurat przy wiciu kolejnego okazu 67-letnia Emilia Łukaszewicz. Której to sztuki, gdy trafiła do Krawczun spod Rostynian, uczyła ją śp. Honorata Kowalowa, z domu Parafinowicz. I – jak widać – nauka nie poszła w las. Można tylko podziwiać, jak sterane pracą na roli ręce niczym automat powtarzają czynności we wwijaniu kwiatów, kłosów, ziela, w czym jakże nieodzowna jest zwyczajna nitka, którą wszak trzeba tak operować, by w całości była najmniej widoczna.

„Z palmami to i zima jakoś mniej się dłuży” – śmieje się pani Emilia, poprawiając zapaskę chroniącą sweter przed czepnymi ostkami, kłującymi na domiar dłonie i palce. No, ale przecież prawdziwa sztuka potrzebuje ponoć ofiar. A ta palmiarska widziana „od podszewki” nakazuje stale mieć na podorędziu… miotłę, bo odpadów nie brakuje. „Pokoju zaśmiecać nie wypada, dlatego też gnieżdżę się w osobno od domu pobudowanej kuchence” – jakby się tłumaczyła z nie-salonowego pochodzenia swoich palm moja rozmówczyni. Które, jak są wykończone, królewskie komnaty mogą przecież z powodzeniem zdobić.

Owszem, każda palmiarka ma własne tajniki barwienia kwiatów, jej tylko wiadomą „alchemię”, farby fatygując się sprowadzić z Polski albo nawet z dalszej zagranicy, by nie przypominały popłuczyny i były trwalsze. Na tym jednak niewiele zyskasz. Żeby prześcignąć sąsiadkę, wypada nad formami i kształtami szczególnie dumać. Coś nowego wymyślić: palmy-giganty o wysokości bez mała dwumetrowej, będące ostatnim krzykiem mody tzw. rumianki albo astry, grzybki, kaczałki, rogacze, fanary, czyli coś w rodzaju latarenek, barwy tak utasować, aby dech zaparło, bądź tworzywo w coś nowego wzbogacić. Tylko wtedy można być pewnym,

że towar pójdzie.

Bo, cokolwiek by powiedzieć, palmy zawsze były towarem, o czym świadczy fakt, że w międzywojennym dwudziestoleciu eksportowano je nawet do Francji (w samym roku 1930 wywieziono tam około 200 tys. palm z Wileńszczyzny rodem). Nie do pomyślenia też było, by z początkiem marca nie ozdabiały one słynnych wileńskich „Kaziuków” – barwnych kiermaszów na placu Łukiskim, które ostatnimi czasy przeżywają nie lada renesans, na dobre zadomowiwszy się na wileńskiej Starówce. Lud kupujący wali wtedy tłumnie i znalazłszy się niczym na alpejskiej łące ochoczo opróżnia portmonetki. Nowobogaccy, z pięknem wszak nie zapominający obcować, wybierają okazy w cenie po 100 albo nawet i więcej litów, mniej zamożni z kolei zadowalają się palemkami po kilka litów. Ich, palmiarek, sprawą jest zatroszczyć się, aby każdy znalazł coś na własny gust i… zasobność kieszeni.

Czego na „Kaziuka” się nie sprzeda, można wystawić na dziedzińcach wileńskich kościołów w Niedzielę Palmową, kiedy to najbardziej chodliwe są małe bukieciki na patykach, niesione przez kupujących zaraz do domów Bożych na poświęcenie. Właśnie w takich specjalizuje się poniekąd wspomniana już Łukaszewicz. „Na tydzień przed Wielkanocą jesteśmy kupującym naprawdę czym bogaci, tym radzi: ja przed świątynią w Leszczyniakach, a mąż Henryk – przed kościołem na Dobrej Radzie. Zarobione pieniądze idą do wspólnej kasy i są jak znalazł, gdy wypada kupić chleba i do chleba” – zauważa filozoficznie pani Emilia.

Zobowiązujący popyt

Na wileńskie palmy wielce chłonna jest też Polska. Szczególnie w miejscowościach, dokąd fale repatriacyjne zarzuciły naszych rodaków, a gdzie ostatnimi laty wprost z Wileńszczyzny zostały „przeflancowane” tradycje kiermaszy, którym imienia w nieco zwulgaryzowanej postaci użyczył patron Litwy. Wtedy bez palm ani rusz, a starsi wiekiem je nabywający rozczulają się do łez, kiedy słyszą, że kwiaty w nie wwite pochodzą z ojczystych stron. Kunickie były w Macierzy już wielokrotnie, a pani Ola po raz kolejny gościła tam w dniach 8-11 marca br. na tradycyjnych warszawskich „Kaziukach” organizowanych przez Stowarzyszenie „Wspólnota Polska”. Pokazując się we własnej osobie wszystkim, kto dotąd jedynie podziwiał dzieła jej rąk. Bo przecież nie brakuje takich, co to hurtem skupują palmy u podwileńskich mistrzyń, by je następnie wieźć nad Wisłę i fortunek się dorabiać.

Palmy wyczarowane przez Kunickich, będące jakże wymowną wizytówką Wileńszczyzny, zawędrowały do Japonii, Niemiec, Francji, Kanady, ba – nawet do Republiki Południowej Afryki. Swego czasu otrzymały zamówienie na 50 palm do Norwegii. Za dolary, w narodowych barwach tego kraju, co wymagało dodatkowej fatygi z ufarbowaniem kwiecia. Tych zamówień miały zresztą całe multum. Na jednych na życzenie nabywców „kaligrafowały” kwiatkami napis „Wileńszczyzna”, na innych (darowanych na wesele lub na złote gody) wykładały złączone ze sobą obrączki, na przeróżne jubileusze – liczby stosowne do przeżytych lat i inicjały adresatów. W roku ubiegłym z pietyzmem szczególnym poczynały palmę, mającą uczcić 100-lecie legendarnego księdza prałata Józefa Obrembskiego z Mejszagoły. Jeśli o indywidualności idzie, wite przez panią Jadwigę i panią Olę palmy trafiły do rąk papieża Jana Pawła II, prezydentów Polski i Litwy, innych oficjeli. Jako dzieła sztuki ze znakiem jakości.

Wbrew zakazom

Aż trudno uwierzyć, że były czasy, gdy tradycja wicia palm obumierała. Na szczęście, zawsze znajdował się ktoś, kto ją umacniał. Tym kimś swego czasu był nawet sam Ferdynand Ruszczyc, propagujący przy każdej okazji urodę wileńskich palm. Nie obeszła się bez nich żadna wystawa sztuki i rzemiosła, inspirowana przez tego wybitnego plastyka. Sam artysta lubił tzw. wałeczki z suchotników naturalnych tudzież farbowanych (notabene, najbardziej pracochłonne) i nazywał je prawdziwymi dziełami sztuki.

Za czasów sowieckich na palmy również spoglądano zezem, gdyż ateistom wyraźnie się kojarzyły z wątkami sakralnymi. Pani Jadwidze wspomina się wizyta w progach rodzinnego domu milicjanta, gdy podarowała kilka uwitych palm do kościołów. Umundurowany nieproszony gość spytał wprost: „Wy kogda eto dieło zakonczite?”. A ona z głupia frant odpaliła na poczekaniu, że nie wie, bo dopiero zaczyna, co było zresztą zgodne z prawdą. I dano jej spokój. Choć sprzedawać tego, co wyczarowywały ręce, nie miała gdzie, gdyż kaziukowe jarmarki przez długi czas były zakazane.

Przyszłość – pod pytajnikiem

Brzmi to zapewne nieco paradoksalnie, ale prawdą jest, że Kunickim bynajmniej nie widzi się świetlana przyszłość palmiarstwa na Wileńszczyźnie. Bo jakoś brakuje następców czy raczej następczyń, chętnych po nich schedę przejąć. Dziś bowiem młodzi zdecydowanie preferują „pieniądze na poczekaniu”. Kto by z nich zechciał z palmą się cackać, poczynając zbieraniem kwiatów latem, farbowaniem tworzywa jesienią i mozolnym wiciem zimą…

Swego czasu Agata, córka pani Oli, póki uczyła się w szkole tudzież studiowała, u boku mamy chętnie wtajemniczała się w palmiarskie dzieło i naprawdę nieźle sobie już w tym radziła. Ale potem los ją zarzucił w poszukiwaniu bonanzy do Irlandii. Teraz, gdy przyjeżdża w odwiedziny, pół żartem, pół serio twierdzi, że życie rodzicielki nawet wśród bajecznie prezentujących się palm wygląda szaro.

Domy Kunickich w Krawczunach stoją naprawdę otworem dla wszystkich, kto zechciałby się nauczyć wicia palm. Wielki ich orędownik, wykładowca Wileńskiej Szkoły Technologii, Biznesu i Rolnictwa w Białej Wace Michał Treszczyński, już kilka lat przywozi tu swe wychowanki, którym pani Ola urządza praktyczny pokaz. Co więcej, każda z przybyłych dostaje niepowtarzalną szansę własnoręcznego umajenia patyka w kwiaty. Idzie im w tym różnie, choć nie brakuje dziewcząt, którym autentyczne iskierki ciekawości w oczach błyskają. Chyba jednak na krótko. Przecież jakoś nie słychać, by palmiarski „ród” na Wileńszczyźnie się odmładzał. Przynajmniej w Krawczunach i w okolicach.

„Cicha Nowinka” popularyzuje…

Popularyzacja naszych palm naprawdę niejedno ma imię. Bez wątpienia przyczynia się do tego również powstały przed 12 laty zespół „Cicha Nowinka” z Ciechanowiszek, niezmiennie prowadzony przez niestrudzoną Janinę Norkuniene. A to dlatego, że jednym z pierwszych widowisk, jakie znalazło się w ich repertuarze, było to pod nazwą: „Skąd przychodzi palma?”. Możliwe do zrealizowania po tym, kiedy kierowniczka, przywoławszy „muzę-natchniuzę”, napisała wierszowany scenariusz. Pomyślany tak, by ewentualny widz mógł w krótkim czasie naocznie zobaczyć, jak powstają palmy, gdyż ubrane w ludowe stroje panie wijąc je na scenie snują wspomnienia, śpiewają, żartują. A nie ma tu nic z manierowania, albowiem Wiesława Bujnowska, Janina Zamara, Władysława Zienowicz, Lucja Naus, Krystyna Jacznik, Zofia Tylingo, Teresa Pietras, Krystyna Radulewicz, Irena Jodko wraz z koleżankami do perfekcji opanowały w praktyce palmiarski warsztat.

Wystawiwszy po raz pierwszy to przedstawienie 20 lutego 1996 roku w szkole w Ciechanowiszkach, „Cicha Nowinka” objechała z nim następnie szmat Wileńszczyzny, Litwy i, oczywiście, Polski. W tej ostatniej kunszt palmiarsko-artystyczny prezentowano m. in. w Warszawie, Ełku, Łomży, Suwałkach, Węgorzewie, Szczecinie, Stargardzie Szczecińskim, Siedlcach, Trójmieście, Wrocławiu, Krakowie, Rybniku, Giżycku, Białymstoku, Ostródzie. A za każdym razem zabierano ze sobą własnoręcznie uwite palmy, które przed i po koncertach znajdowały licznych nabywców.

9 stycznia 2000 roku, równo w 5. rocznicę powstania „Cichej Nowinki”, w tychże Ciechanowiszkach z wielką pompą otwarto regionalną Izbę Palm i Użytku, gdzie stałą ekspozycję mają zgromadzone w okolicy przedmioty bytowe, służące naszym przodkom, jak też palmy. Przez okrągły rok można tu nimi zarówno oko pieścić jak też nabyć, gdyż są na sprzedaż. Jak zaznacza kierowniczka Janina Norkuniene, przez tę będącą w gestii samorządu rejonu wileńskiego placówkę przewinęło się dotąd naprawdę krocie gości. I to nie byle jakich: żony ambasadorów rezydujących na Litwie, etnografowie, oficjele przeróżnych delegacji. A niejeden, nim opuścił progi, chętnie brzęknął sakiewką, kupując najbardziej przypadającą do gustu palmę, z czym miał pewien problem, gdyż wybór tu jest tak wielki, że mimowolnego oczopląsu można dostać.

* * *

Trudno powiedzieć, ile tak naprawdę osób wije dziś palmy na Wileńszczyźnie. Na dalece niepełnej liście Janina Norkuniene dolicza się takowych bez mała 150. Natomiast czyniących to w przeszłości wypada z pewnością rachować na grube tysiące. Chciałoby się życzyć, by na przekór praktycznemu do granic wytrzymałości XXI wiekowi tak liczne rzesze były też w przyszłości. Bo przecież palmy – to Piękno. Które – wedle przesłania genialnego Cypriana Kamila Norwida – „na to jest, by zachwycało”...

Henryk Mażul

Wstecz