Notatki gospodarcze

Trzęsie nami dość mocno i regularnie

Na arenie politycznej szaleje powyborcza burza. Politycy nerwowo stawiają tarota: z kim najlepiej wejść w koalicję? Ci, którzy jeszcze do niedawna z upodobaniem wzajemnie się opluwali, po wyborach wszystko sobie wybaczyli i gotowi są wspólnie pracować „dla dobra kraju”. Na razie nikt nie ma głowy do spraw gospodarczych. Może to i dobrze, bo gdy politycy nie majstrują przy gospodarce, ta jakoś się kręci... siłą rozpędu. Ostatnio, na przykład, podpisaliśmy z Polską wstępny komunikat w sprawie budowy trzeciego bloku Ignalińskiej Siłowni Atomowej. Wiążące porozumienie zostanie jednak zawarte dopiero w końcu 2008 roku. Co prawda, do użytku elektrownia zostanie oddana, jeżeli wszystko pójdzie wg planów, dopiero w 2015 roku, ale już się zakręciło i dobrze.

Jak oszczędzamy? W niedalekiej przeszłości ciułaliśmy pieniądze w dwojaki sposób: albo składaliśmy je do przysłowiowej pończochy, albo wpłacaliśmy na konto w kasach oszczędnościowych. Wśród ciułaczy zawsze była i jest kategoria takich, którzy odkładają „na czarną godzinę” kosztem różnych wyrzeczeń. I ci chyba czują się najbardziej pokrzywdzeni, bo z upadkiem dawnego systemu... prawie wszystkie ich oszczędności diabli wzięli. To, co było w pończochach, zdewaluowało się na psi grosz. To, co mieli w kasach, spoczęło pod gruzami nieistniejącego już ZSRR. Co prawda, państwo litewskie zapowiedziało zwrot tych oszczędności. I zwraca. W wymiarze jałmużny. I po równo, jak za socjalizmu. Nieważne, czy ktoś miał zaoszczędzone 10 tysięcy czy 50, każdy odzyskuje zaledwie sześć, wystarczy tego na opłacenie usług komunalnych za, mniej więcej, dwa lata. A przecież swego czasu za te pieniądze można było co nieco zaszaleć. Wniosek – lepiej było te oszczędności wtedy przehulać, człowiek miałby przynajmniej barwne wspomnienia.

Jak więc dziś oszczędzając (jeżeli ktoś ma z czego) uniknąć starych błędów? Specjaliści z Państwowej Komisji Papierów Wartościowych zbadali okres trzech minionych lat pod kątem tego, czy umiemy oszczędzać i czy w ogóle oszczędzamy. Okazuje się, że młodzi obywatele Litwy żyją raczej na kredyt. Nie ciułają już latami na zakup mieszkania, tylko najzwyczajniej w świecie biorą pożyczkę. Najpierw wprowadzają się do mieszkania, potem spłacają kredyt. Oszczędza zaś tylko co trzeci obywatel.

Specjaliści twierdzą, że nie jest żle, gdy miesięcznie możemy zaoszczędzić co najmniej 50 litów, dobrze, jeżeli więcej. W tej sytuacji możemy myśleć nawet o skromnych inwestycjach. Ale co wybrać? Na początku br. została przyjęta nowa ustawa finansowa, na mocy której mają powstać specjalne urzędy doradcze, gdzie specjaliści podpowiedzą nam, jak wykorzystać nasze oszczędności, by pieniądze procentowały zyskiem. A na razie 17 proc. obywateli Litwy zakłada konta w bankach, 8 proc. przechowuje oszczędności w domu, 7 proc. inwestuje w nieruchomości, 6 proc. – korzysta z usług spółek ubezpieczeniowych, zaś 35 proc. w nic nie inwestuje i nie oszczędza, bo nie ma z czego.

Ci, którzy inwestują w nieruchomości, na dziś mają super-przebitkę, ale muszą uważać, bo istnieje ryzyko, że ceny spadną i większość takich inwestorów obudzi się z ręką w nocniku. Jeszcze bardziej ryzykowne jest składanie pieniędzy do pończochy. W tej chwili mamy w kraju inflację na poziomie 4,7 proc. Jeżeli podobny poziom utrzyma się w ciągu najbliższych 5 lat, to w 2012 roku zamiast 5 tys. będziemy dysponowali równowartością dzisiejszych 4, a w 2017 – nieco ponad 3 tysięcy. Eksperci twierdzą, że przewidujący obywatel to ten, który ma oszczędności pozwalające mu (w razie utraty pracy) na utrzymanie się z nich przez 3 do 6 miesięcy. Radzą jednak, że zanim zaczniemy oszczędzać na tę czarną godzinę, powinniśmy ubezpieczyć zdrowie, życie oraz mieszkanie. Tylko to, co nam po takim ubezpieczeniu zostanie (jeżeli coś zostanie), można odkładać lub inwestować. A inwestować, zdaniem specjalistów, najlepiej w udziały lub papiery wartościowe. Ale bądź tu mądry, człowieku i zgadnij, w które.

Będziemy jeździć zdrowiej i oszczędniej. Wilno jest nie tylko coraz bardziej zakorkowane, ale też zanieczyszczone. O tych problemach wiele się mówi i pisze, próbuje się też coś robić. Spółka „Vilniaus autobusai” ogłosiła właśnie międzynarodowy konkurs na zakup ciekłego gazu ziemnego, budowę ekologicznej stacji oraz zakup 100 autobusów (rok produkcji nie wcześniejszy niż 1996), które będą jeździły na ekologicznym ciekłym paliwie. Projekt ten ma być urzeczywistniony w ciągu 5-6 lat.

Przejście na ekologiczne paliwo jest jedynym wyjściem, by przynajmniej częściowo oczyścić miasto ze spalin oraz odnowić tabor autobusowy. Poza tym nowsze autobusy będą bardziej oszczędne, jeżeli chodzi o zużycie paliwa, jak też o remonty. Stare pójdą na złom.

Szacuje się, że po przejściu na nową metodę gospodarowania spółka „Vilniaus autobusai” będzie oszczędzać mniej więcej 2 mln litów rocznie. Nie mówiąc już o wydatkach na części zamienne i remonty pojazdów. Są to pierwsze kroki, które prowadzą ku temu, byśmy w 2020 roku mogli całkowicie przejść na ekologicznie czyste paliwo.

Stawka na turystykę. Jeszcze przed paroma laty nasze władze chełpiły się, że będziemy sporo zarabiać na turystyce. I rzeczywiście, obcokrajowcy od chwili opadnięcia żelaznej kurtyny nie omijali Litwy i zostawiali tu niemałe pieniądze, ale z roku na rok ich wymagania rosną, a my nie zawsze potrafimy im sprostać. Jeśli chodzi o rozwój turystycznej infrastruktury zajmujemy 51 miejsce wśród 124 poddanych pod tym kątem analizie krajów. Nie są to złe wyniki, ale też nie powalają one na kolana.

Wielu obieżyświatom nie wystarczają takie wabiki jak dziewicza przyroda, bogate w jagody i grzyby lasy, „bursztynowe” wybrzeże Bałtyku czy zabytki wileńskiej Starówki. Współczesny turysta oczekuje od kraju pobytu porządnego serwisu, różnorodnych atrakcji i w miarę rozsądnych cen. Ze spełnianiem tych oczekiwań radzimy sobie raz lepiej, raz gorzej, takie też mamy zyski. A przecież dziś nawet dziecko wie, że chcąc zarobić, musimy zainwestować. W tym również w promocję swego kraju oraz w ogólnie dostępną i wyczerpującą o nim informację. Na ten ostatni cel dostaliśmy w tym roku z budżetu UE 765 tys. litów.

Rząd zobowiązał się dokonać w tej dziedzinie wielkiego skoku. Planuje rozszerzyć sieć litewskich portali internetowych o tematyce turystycznej, opracować 10 nowych szlaków turystycznych, wydać szereg nowych informatorów w językach: litewskim, angielskim, niemieckim, francuskim, włoskim, polskim, hiszpańskim, fińskim i rosyjskim. Powstaną też nowe mapy Wilna oraz prospekty w różnych językach. Ładnie, oby tylko te obietnice nie zaległy w szufladzie, gdzie leżą tzw. pobożne życzenia.

Budujemy coraz więcej i coraz gorzej. Jeszcze przed kilkoma laty w Wilnie budowano 3 tys. nowych mieszkań rocznie. W ubiegłym roku oddano ich do użytku aż 7 tysięcy, czyli ponad dwa razy więcej. Podczas gdy przed kilkoma laty w sektorze budowlanym pracowało na Litwie 60 tys. osób, ostatnio zatrudnia on aż 90 tys. pracowników. Na pierwszy rzut oka ten budowlany boom może cieszyć, jest jednak jedno ogromne „ale”. Chodzi o jakość. Wiele się mówi i pisze o tym, że obecnie buduje się mieszkania nowej generacji, wg lepszych projektów, lepiej ocieplone, z autonomicznym systemem ogrzewania itp. I tak rzeczywiście (na pierwszy rzut oka) wygląda. Jednak w wielu z tych cud-mieszkań, po 2-3 latach eksploatacji, zaczynają ujawniać się spore mankamenty, za które już nikt nie ponosi odpowiedzialności. Często się okazuje, że nie ma nawet do kogo się zwrócić z reklamacją, bo spółka budowlana, która odwaliła fuszerkę i wzięła za nią potężne pieniądze, już nie istnieje. Albo splajtowała, albo zmieniła (co zdarza się o wiele częściej) nazwę i definitywnie odcięła się od dotychczasowych dokonań. I szukaj, człowieku, wiatru w polu. Obecnie w naszym kraju jest zarejestrowanych 600 spółek budowlanych, zaś zrzeszonych w Stowarzyszeniu Budowlanych... zaledwie 150. Oznacza to, że reszta praktycznie nie podlega kontroli. Ot, takie firmy-krzaki, dziś są, jutro może ich nie być.

Jest jeszcze jeden istotny problem. Zgodnie z obowiązującymi w krajach UE wymogami, jakość budownictwa powinna być ustawicznie kontrolowana, tzn. sprawdzana na każdym etapie prac. Ale nam daleko jest pod tym względem do ideału, bowiem w kraju brakuje specjalistów. W takiej sytuacji trudno się dziwić, że w nowych domach często pękają ściany i rury, nawalają systemy grzewcze, wypaczają się drzwi i okna, a ściany pleśnieją. Na te „dolegliwości” jest jak dotąd tylko jedna rada: należy kupować mieszkania wyłącznie u solidnych spółek, ze stażem i dobrymi referencjami.

Mieszkania własnościowe, bloki bez właściciela. Bloki nie mające formalnie właściciela, to kolejny bicz naszego rynku mieszkaniowego. Formalnie każde mieszkanie ma gospodarza, który o nie się troszczy i dba, przeprowadza lokalne remonty, pucuje. W istocie cały blok często nie ma właściciela. Zaledwie 15 proc. mieszkańców jest zrzeszonych we wspólnotach mieszkaniowych, które prowadzą nadzór techniczny, remonty i renowacje całych bloków. Tymczasem w budownictwie starej generacji z roku na rok powstaje coraz to więcej problemów, przeciekają dachy, psują się windy, niszczeją klatki schodowe, pękają mury, wymagają wymiany rury i instalacje elektryczne. I z roku na rok ten problem narasta.

Załóżmy, że w tej sytuacji mieszkańcy zdecydują się na renowację całego bloku. Otóż, nawet jeżeli wszyscy zgodzą się na ten krok i podział kosztów, nie będą mogli tego zrobić, ponieważ nie są właścicielami budynku, lecz tylko poszczególnych mieszkań. Praktycznie tylko wspólnoty mieszkaniowe mogą uzyskać zgodę na taki remont, a tych, jak już wspomniałam, jest niewiele.

Wprawdzie od pewnego czasu po korytarzach samorządu m. Wilna błądzi szalona idea wyburzenia starych bloków i zbudowania w ich miejsce nowoczesnych budynków – wygodnych i przestrzennych, z autonomicznym systemem grzewczym. To jest prawdziwa utopia, bo kto to wszystko sfinansuje? Ludzie, którzy już zainwestowali ciężkie pieniądze w kupno i remont takiego mieszkania? Czy może emeryci, którzy nie są w stanie (bo nie mają za co) uciec z niszczejących blokowisk do nowych mieszkań i domów? A może samorząd? Nobla dla tego, kto znajdzie wyjście z tego błędnego koła. Tymczasem jest jak jest. Obywatele naszego kraju pod względem warunków mieszkaniowych plasują się na przedostatnim miejscu w Europie. Dla przykładu: u nas na jednego mieszkańca przypadają 23 metry kwadratowe, a np. w Danii – 44. Na Litwie na tysiąc mieszkańców budują się dwa mieszkania, w Danii – 5. U nas 94 proc. mieszkaniowej zabudowy stanowią domy starej generacji, które potrzebują nie tylko remontu, ale też ocieplenia, bo nie są energooszczędne. Podczas gdy na ogrzanie 1 metra kwadratowego dobrze ocieplonego mieszkania użytkujemy zaledwie 1,1-1,2 litra paliwa, w starym budownictwie potrzeba na to aż 5 litrów.

Program Oceny Sejsmicznej. Stosunkowo do niedawna Litwa uchodziła za kraj nie narażony na klęski żywiołowe, ale XX wiek obalił tę teorię. Przewlekłe ulewne deszcze i związane z tym zatapianie poszczególnych terenów jak też letnie susze nikogo już za bardzo nie dziwią, budzą za to coraz większą trwogę. Cierpi też na tym gospodarka kraju, szczególnie rolnictwo.

Okazuje się też, że od jakiegoś czasu nie obce są nam i trzęsienia ziemi. Do niedawna były one bardzo nieznaczne, więc nie zwracano na nie uwagi. Jednak już w 1974 roku przeżyliśmy trzęsienie ziemi o skali 4-5 stopni, które powtórzyło się w latach 80. A 21 września 2002 roku odnotowano trzęsienie ziemi nieopodal Ignalińskiej Siłowni Atomowej i to dopiero wystraszyło najpierw sejsmologów, a potem władze kraju. Zaraz po tym trzęsieniu ziemi w niektórych okolicznych studniach głębinowych woda nagrzała się do 40-45 stopni i zaczęły się do niej przedostawać z głębi ziemi takie substancje chemiczne jak jod, fosfor i inne.

Bliskość tamtego epicentrum do siłowni atomowej pogłębiła trwogę specjalistów. To właśnie dlatego w tym roku powstał w kraju Państwowy Program Oceny Sejsmicznej, który przewiduje ścisłą kontrolę oraz regularne badania sejsmologiczne w tych okolicach. W 2008 roku planuje się zbudować nowoczesną stację obserwacyjną. Na szczęście, fachowcy twierdzą, że nic nam nie grozi, bo siłownia może wytrzymać trzęsienie ziemi nawet o sile do 7-8 stopni, a takich tąpnięć raczej się nie spodziewamy. Wbrew tym zapewnieniom nasz rząd sytuację traktuje bardzo poważnie i obiecuje, że zadba o właściwe środki bezpieczeństwa. Taka zapobiegliwość cieszy, chociaż jak dotąd Litwa doznała największych szkód w wyniku... politycznych trzęsień ziemi. A trzęsie nami dość mocno i regularnie.

Julitta Tryk

Wstecz